poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Rozdział 93

Rozdział 93.

Obudziły mnie promienie Słońca, padające mi na twarz. Przetoczyłam się na plecy i nie otwierając oczu, napawałam się ich ciepłem. Uśmiechnęłam się do siebie i uniosłam powieki. Podźwignęłam się z łóżka i ubrawszy się nieco pogodniej niż wczoraj - w dżinsy i białą koszulę - powędrowałam do kuchni, gdzie przy stole siedział Julio. Stał przed nim kieliszek do wina, z którego powoli sączył ciemnoczerwony trunek.

- Dzień dobry, Angeles - mruknął.
- Cześć - odparłam pogodnie i sięgnęłam do lodówki. - Gdzie jest Javier?
- Poszedł do szkoły.
Szkoła. No tak.
Chwilę później siedziałam już na przeciwko mężczyzny, konsumując kanapkę z białym serkiem i pomidorem. Rozmowa nam się nie kleiła, a Julio był jakby przygnębiony. Gdy wstałam, aby pozmywać naczynia i on odszedł od stołu. Włożył na siebie kurtkę i już miał wyjść, jednak zatrzymałam go.
- Gdzie się wybierasz bez pożegnania? - spytałam z uśmiechem.
- Idę do pracy - odparł bezbarwnie.
- O której wrócisz?
Mężczyzna nie odpowiedział. Wymamrotał tylko coś, co brzmiało jak "żegnaj", ucałował moją dłoń i zniknął. Westchnęłam i wróciłam do zmywania naczyń. Choć miałam nadzieję, że ciepła woda zmyje jakoś dręczące mnie obawy, niczym brud z talerzy, myliłam się. W głębi duszy martwiłam się o Julio.
"Czy to miłość?" - spytałam sama siebie. Sama nie wiedziałam, co czuję. Nie miałam pojęcia, czy go kocham. Był cudownym przyjacielem, co do tego nie miałam wątpliwości. Potrafił mnie rozśmieszyć. Po prostu dobrze się z nim bawiłam. Ale czy taki związek miał jakąkolwiek przyszłość? Wtedy przypomniałam sobie o czymś, co tak bardzo mocno starałam się wyrzucić ze swojego serca. Szybko odrzuciłam od siebie tę myśl, jednak ona wracała ze zdwojoną siłą. Ilekroć próbowałam zapomnieć, do mojej głowy wciąż zakradał się... Zakradał się mężczyzna o czekoladowych oczach. Do mojego serca zakradał się mój szwagier.
- To chore - szepnęłam.
Skończywszy pracę, wytarłam ręce i podeszłam do fortepianu. Zamknęłam oczy i położyłam ręce na klawiszach. Tę melodię grała moje dusza. A serce wciąż biło w rytm jego imienia...

No sé si hago bien, no sé si hago mal.

No sé si decirlo, no sé si callar.
Qué es esto que siento tan dentro de mí,
Hoy me pregunto si amar es así.
Encontré las respuestas a mi soledad,
Ahora sé que vivir es soñar.
Ahora sé que la tierra es el cielo,
Te quiero, te...

Przestałam grać, karcąc się w duchu za taką chwiejność emocjonalną. Byłam słaba. Bardzo słaba. Siedziałam przez kilka minut, delektując się ciszą i błogą samotnością. Moje rozmyślania przerwał dzwonek telefonu, który odebrałam rozdrażniona.

- Angie? Jesteś tam? - w słuchawce rozległ się głos Ramallo.
- Jestem.
- Panienka Angie? Słyszy mnie pani? - tym razem była to Olga.
- Słyszę, słyszę, Olgo. Co się dzieje?
- Panienko, proszę, niech pani wróci do domu. Potrzebujemy pani - powiedział spokojnie Ramallo, po chwili przerwała mu Olga, histeryzując jak zwykle.
- Angie, musisz wrócić! Tęsknimy za Tobą! Violetta ostatnio w ogóle nie wychodzi ze swojego pokoju, a Brunhilda tylko podkręca tę całą atmosferę. A German...
- German panią kocha - przejął głos Ramallo. - Nie ma pani pojęcia, jak za panią tęskni. Dawno nie był tak przygnębiony. Musicie porozmawiać!
- Proszę, dajcie spokój - powiedziałam bez emocji i rozłączyłam się. Gdy telefon zadzwonił po raz kolejny, postanowiłam go wyłączyć.
Nie mogłam wrócić. Nie mogłam. Wszystko, co zrobiłam do tej pory było błędem. Nie, to nie był błąd. To nie był jeden błąd. To była droga usiana błędami, pomyłkami. Niekończąca się porażka. Tak naprawdę niczego nie osiągnęłam. Żyłam, zadowalając się cudzym szczęściem. Miejsce, które do tej pory zajmowałam należało się mojej siostrze, nie mnie. Tak, gdyby Maria żyła wszystko byłoby inaczej. Zupełnie inaczej.
Pomimo tego zastanawiałam się nad tym, co powiedzieli mi Olga i Ramallo. Czy German rzeczywiście za mną tęsknił? Czy on kiedykolwiek mnie kochał? Czy byłam tylko jego zabawką? Ale jakie miało to znaczenie teraz? Teraz "my" to przeszłość, która nigdy nie powinna mieć miejsca. Teraz jestem nieszczęśliwa. A jednak. Pozorowałam cichą obojętność, a jednak zależało mi na nim. Nie potrafiłam zagłuszyć tego ukłucia w sercu, tej znikomej wręcz iskierki radości, gdy usłyszałam o nim... Nie byłam w stanie zapomnieć.

Pół godziny później byłam już w drodze na cmentarz. Pogoda doskonale oddawała mój obecny nastrój. Szare chmury pokrywały każdy centymetr błękitnego nieba. Delikatny wiatr poruszał gałęziami drzew, jakby w rytm jakiejś melodii.

"Hace frio y no te tengo y el cielo se a vuelto gris... Puedo pasar mil años, soñando que vienes a mi, por que esta vida no es vida sin ti..."
Przekroczyłam bramę cmentarza. Spacerowałam między nagrobkami, wpatrując się w marmurowe tabliczki. Moją uwagę przykuł mały, zaniedbany grób, pomiędzy kilkoma innymi, znacznie większymi. Prawie całkiem wyblakłe już litery układały się w napis:
Kto żyje w sercu tych, którzy pozostają, nie umrze na wieki. Śpij, aniołku.
Udało mi się odczytać jeszcze, że pod ową, omszałą płytą spoczywa niejaki Juan. Żył zaledwie trzy lata. Zmarły 24 grudnia 1989 roku. Poczułam nagły przypływ żalu. Rodzice tego chłopca powinni tamtego dnia świętować, jeść kolację wigilijną i śpiewać kolędy. A tymczasem patrzyli jak umiera ich synek. Jego ojciec zamiast paczki kolorowych fajerwerków, musiał kupić malutką trumnę. Zaczęłam się zastanawiać, gdzie teraz są rodzice Juana. Dlaczego nie dbają o jego grób? Nie płonął na nim ani jeden znicz. Kwiatów ani śladu. Co z jego rodzicami? Czy pozbierali się po tej stracie i żyją teraz szczęśliwi, z dala od bolesnych wspomnień? A może pomarli z tęsknoty i żalu? A może życie napisało dla nich całkiem inną historię...
Wyjęłam jedną z czerwonych róż z bukietu, który kupiłam na grób siostry i położyłam na omszałym blacie miejsca spoczynku małego Juana.
Ruszyłam przed siebie. Wiatr nieco się wzmógł, rozwiewał moje włosy gdy spacerowałam, wlepiając wzrok we własne stopy i gdy roniłam łzy nad grobem siostry. Dlaczego odeszła? Zostawiłam na jej grobie bukiet, uczyniłam znak krzyża i odeszłam, czując jak rana w moim sercu boleśnie piecze. Zupełnie jakby rozdrażniało ją coś ostrego.

Wróciłam do mieszkania, w nieco lepszym nastroju. Łzy opuściły moje oczy. Nastrój, chociaż wciąż nie był jakiś nadzwyczajnie dobry, uległ poprawie. Wyjęłam z kuchennej szafki paczkę płatków kukurydzianych i wsypałam sobie garść do ust, chrupiąc je na sucho. Usiadłam przed telewizorem, wpatrując się w niego tępo i zastanawiając się, gdzie może być teraz Julio. W telewizji leciała jakaś telenowela. Mimo iż zazwyczaj nie oglądałam takich rzeczy, miałam wrażenie, że widziałam już ten odcinek. A może po prostu fabuła była tak banalna, że się tak wydawało? Olga poświęcała dużo czasu tym serialom. Postanowiłam się, że skupię się na "treści" i postaram się wkręcić w nieskomplikowaną, usianą intrygami akcję.

Nawet udało mi się w miarę zainteresować telenowelą, gdy moją chwilę spokoju przerwał jakiś hałas na korytarzu. Ściszyłam telewizor i nasłuchiwałam. Zdaje się, że coś komuś upadło. Chwilę później rozległ się dźwięk otwieranych drzwi i krzyki mojego sąsiada, Benedict Growler. Wyszłam na klatkę schodową i zobaczyłam Brytyjczyka kłócącego się ze starszą, chudą ja patyk kobietą, ubraną w wyblakłą, tweedową sukienkę.
Brunhilda.
- Proszę zachowywać się ciszej, nie jestem już taki młody, potrzebuję spokoju!
- Wypraszam to sobie! - warknęła kobieta.
- Jeżeli pani ma zamiar dalej tak hałasować, proszę się wynosić!
- Myli się pan, jeżeli myśli, że pasuje mi przebywanie tutaj. W ogóle bym się tu nie zjawiła, gdyby nie wzywały mnie... obowiązki.
- W takim razie proszę...
- Pani Brunhildo, panie Growler, spokojnie! - krzyknęłam.
- Ty się nie wtrącaj! - warknęli w tej samej chwili i posłali sobie spojrzenia.
- Gdzie podziałaś swojego kochasia? - spytał, złośliwy jak zwykle Brytyjczyk.
- Kochasia? Wiedziałam! Już ma kolejnego! Wywłoka jedna! A twoje włosy wyglądają gorzej niż zwykle, nie dziwię się, że mój Germuś...
- Kolejnego?! A żeby to jednego! - zarechotał. - Pani wybaczy, pójdę już. Obowiązki wzywają. Kłaniam się nisko.
Brunhilda posłała mu spojrzenie i wlepiła jadowity wzrok we mnie, jakby szukała w moim stroju czegoś, co czego można się było przyczepić.
- Pani Brunhildo, co pani tu robi? - spytałam, starając się brzmieć uprzejmie.
Kobieta nie odpowiedziała. Minęła mnie i przekroczyła próg mojego mieszkania, wchodząc jak do siebie. Pobiegłam za nią. Jak na osiemdziesięciosiedmniolatkę poruszała się nadzwyczaj żwawo. Skierowała się do salonu i wlepiła wzrok w ekran.
- Napychasz sobie ten pusty łeb bzdurami oglądając to coś - sięgnęła po pilota i zmieniła kanał. - To jest dopiero rozrywka. A to co? - wskazała na paczkę płatków. - Chcesz się jeszcze bardziej roztyć?
- Nie, bo ja...
- Przejdźmy do rzeczy. Na pewno pamiętasz, jaki dzisiaj mamy dzień.
- Środa - odpowiedziałam automatycznie.
- Dzisiaj są moje urodziny, tłuku!
"A więc już osiemdziesiąt osiem. Niezły wynik" - pomyślałam.
- Wiedziałam, że zapomniałaś!
- Nigdy mi pani nie...
- Nie tłumacz się tutaj! Nie rozumiem, jak Germuś mógł być z kimś takim.
Podeszła do odtwarzacza CD i włożyła pierwszą płytę z brzegu. Zaklęłam pod nosem. To była płyta ulubionego zespołu Julia. Włączyła przycisk i mieszkanie wypełniły dźwięki rocka.
- Co to za hałas? Nie słyszałaś o Mozarcie?! Vivaldim? Chopinie?! Jak to, u licha, przyciszyć?
Niestety zamiast przyciszyć, działania Brunhildy sprawiły, że muzyka stała się jeszcze głośniejsza. Nie dała mi dobrać się do odtwarzacza, gdyż uparła się, że załatwi to sama. Wtem po raz kolejny rozległ się dzwonek. W drzwiach stał mój sąsiad.
- PROSZĘ NATYCHMIAST WYŁĄCZYĆ TEN HAŁAS! - warknął.
- Właśnie to samo jej mówiłam! Ta wariatka słucha zwykłego młócenia! Szkoda słów.
- Przecież to nie ja... - zaczęłam.
- Proszę to wyłączyć albo dzwonię na policję!
Brunhilda pokazała mi palcem, gdzie mam iść. Bez słowa wykonałam jej polecenie. Gdy wróciłam zobaczyłam ją schodzącą ze schodów wraz z moim sąsiadem. Trzymała go pod ramię. W normalnych okolicznościach uznałabym to za nieco dziwne, jednak w tamtej chwili po prostu cieszyłam się, że wreszcie dali mi spokój.
Wróciłam do salonu. Ochota na oglądanie telenoweli minęła mi całkowicie. Wyłączyłam telewizor i usiadłam na kanapie, wpatrując się bezczynnie w sufit. Z jakiegoś niewyjaśnionego powodu naszła mnie głupia myśl, aby iść do domu Castillo. Sama nie wiedziałam, czego mogłabym tam szukać. Miałabym iść tam pod pretekstem odwiedzenia Violetty? Czemu nie. Prawda była taka, że chciałam zobaczyć się z Germanem. Ot tak. Moje serce, sumienie i rozum zgodnie stwierdziły, że to najgorszy pomysł na świecie. Pomimo to narzuciłam na siebie sweter i wyszłam z mieszkania. Na dworze powoli robiła się szarówka. Wiatr prawie całkiem ustał, a chmury nieznacznie się rozproszyły. Stanęłam przed drzwiami willi, walcząc sama ze sobą. Rozważając każde "za" i "przeciw". Dopiero po kilku minutach zdobyłam się na odwagę i weszłam do środka.
- Dzień dobry - zawołałam, jednak nikt mi nie odpowiedział. Powtórzyłam powitanie głośniej. Zaczęłam się obawiać, że w domu nikogo nie ma. Wspięłam się na górę i zapukałam do pokoju siostrzenicy. Cisza. Przełknęłam ślinę, podeszłam do drzwi sypialni pana domu i załomotałam w drzwi. Otworzyłam je i powoli weszłam do środka. Nikogo jednak nie zastałam. Moją uwagę przykuło zdjęcie w ramce, stojącej na szafce nocnej, przy łóżku Germana. Przedstawiało jego, Violettę i mnie... Byliśmy uśmiechnięci, przytuleni. Szczęśliwi. Wpatrywałam się w zdjęcie jeszcze przez chwilę. Wtem usłyszałam czyjeś kroki. Do pokoju wpadł German. Jego wzrok zatrzymał się na mnie. Ściskałam w dłoniach ramkę ze zdjęciem i milczałam.
- Angie... Co ty tu robisz? - spytał po chwili milczenia, nie odrywając ode mnie wzroku, jakby nie dowierzał, że naprawdę mnie widzi.
- Przepraszam, ja... Już sobie idę.
- Nie, zaczekaj. To znaczy... zostań - powiedział błagalnym tonem. Spojrzałam mu w oczy. - Chciałem cię przeprosić. Za wszystko.
- Nie gniewam się na ciebie, German. To przeszłość - te słowa z trudem przeszły mi przez gardło.
Odstawiłam zdjęcie na szafkę nocną i skierowałam się do drzwi. Mężczyzna jednak zatrzymał mnie. Chwycił mnie za ramię i spojrzał mi głęboko w oczy.
- Tęsknię za tobą, Angie. Nie potrafię bez ciebie żyć. Kocham cię, najdroższa. Nigdy nie przestałem.
- Wiem, German - szepnęłam.
Wspięłam się na palce, oparłam dłoń na jego barku i delikatnie pocałowałam go w usta. Już zapomniałam, jaki jest ich smak. Nie smakowały tak usta żadnego innego mężczyzny. Po chwili pożałowałam w duchu tego czynu. Nie powinnam była go całować. Nie chciałam, aby wróciła nadzieja. Aby wróciło to uczucie... Gdy miałam zamiar się od niego odsunąć, objął mnie mocniej w pasie i przyciągnął do siebie. Tak nie miało być. A jednak to się działo. Całował mnie, a ja nie potrafiłam się sprzeciwić. Oddawałam się jego gorącym pocałunkom, za którymi tak bardzo tęskniłam. Których tak bardzo mi brakowało. Ujął moją dłoń swoją i delikatnie ją pomasował. Oparł mnie o drzwi sypialni, które zamknęły się pod naciskiem mojego ciała. Odkleił swoje usta od moich i popatrzył mi w oczy. Widziałam w nich miłość, połączoną w pożądaniem. Sama w to nie wierzyłam, ale czułam to samo. Serce waliło mi jak oszalałe. Uwolniłam jedną z dłoni z uścisku Germana i przyłożyłam do jego klatki piersiowej. Uderzenia jego serca również były przyspieszone. Miałam wrażenie, że nasze serca biły jednym, wspólnym rytmem. German ponowił pocałunek. Jego usta były jeszcze bardziej zachłanne. Przeniósł się z nimi na moją szyję. Przeszedł mnie przyjemny dreszcz. Wydałam z siebie cichy jęk, który miał być oznaką protestu, jednak wyszło to dość marnie. Nagle drzwi pokoju otworzyły się.
- A ty znowu tutaj! Gdybyś była kimś innym, uznałabym, że chcesz mi złożyć życzenia. Ale to ty, więc przybyłaś tu tylko by cudzołożyć i bałamucić Germanka! - rozległ się zgryźliwy głos.
Odskoczyłam gwałtownie od mężczyzny, starając się uspokoić oddech. Brunhilda, która stała w drzwiach, nigdy wcześniej nie wydawała mi się tak przerażająca jak w tej chwili. W dłoni dzierżyła swój nieodłączny parasol, a jej głowę zdobił wymyślny kok rodem z powieści Lucy Mound Montgomery. Twarz Germana, która przed chwilą była lekko zaczerwieniona, teraz była koloru dojrzałego pomidora.
- Powinieneś wiedzieć, iż nie jesteś jedynym, którego zwodzi. Ta nierządnica mieszka na kocią łapę z gangsterem! Takim z motocyklem! Ich sąsiad nieustannie skarży się na nocne hałasy... O wilku mowa! Umówiłam się z kochanym Benedictem w operze, a przez nią... - tu przerwała wywód, by wskazać na mnie kościstym palcem. - ... się spóźnię!
Powiedziawszy to, odwróciła się i zwyczajnie wyszła. Twarz pana domu zmieniła kolor na purpurowy.
- A więc to dlatego się wyprowadziłaś... To dlatego nas porzuciłaś. To dlatego mnie porzuciłaś - wysyczał. 
- To nie dlatego. Wiesz dobrze, że nie wyprowadziłabym się, gdyby nie twoja zazdrość - odparowałam.
- Jasne, zrzuć winę na mnie. Ale ja nie mieszkam z jakimś podejrzanym facetem i dzieckiem. Angie, dzieckiem. Pomyślałaś przez chwilę jak to wpłynie na psychikę Javiera?!
- Jak śmiesz... - zaczęłam.
- Ja? Ja nigdy nie zmuszałem dziecka, aby była świadkiem mojego romansu z jakimś wariatem!
- Ty... Nędzny, zazdrosny chamie! I pomyśleć, że byłam w tobie zakochana! - wykrzyczałam.
Mężczyzna złapał mnie za nadgarstki i boleśnie ścisnął. Zbliżył się do mnie.
- Byłaś?! A więc teraz całuję się kogoś tak bez powodu, tak?! Babcia miała rację!
Poczułam jakby ktoś mnie spoliczkował. Wyszarpnęłam ręce z uścisku i gwałtownie zamachnęłam się. Uderzenie nie było silne, ale wystarczające, aby nos Germana chrupnął pod wpływem mojej pięści.
- Nigdy więcej się ze mną nie kontaktuj. Dzisiaj dla mnie umarłeś - powiedziałam lodowatym tonem i wyszłam.

W kuchni spotkałam Olgę. Kobieta wyraźnie ucieszyła się na mój widok. Powstrzymałam cisnące mi się do oczy łzy i wyminęłam ją bez słowa. Na ulicy złapałam taksówkę i wróciłam do domu. Gdy tylko weszłam do mieszkania, zobaczyłam Javiera. 

- Byłaś u Germanka? - spytał wyraźnie rozbawiony.
- Skąd ten pomysł?
- A stąd, że wyglądasz... tak. Nawet nie chcę myśleć, coście tam robili.
Podeszłam do lustra i spojrzałam niechętnie na swoje odbicie. Bluzkę miałam krzywo zapiętą, włosy rozczochrane, a makijaż cały mi się rozmazał.
- Javier, gdzie jest Julio?
- Odebrał mnie ze szkoły, oglądaliśmy telewizję, a teraz wyszedł, żeby kupić jakieś żarcie. Zaraz powinien wrócić. Może ogarnij się do tego czasu - zarechotał.
- Bardzo śmieszne, Javier. Założę się, że masz jakieś zadanie domowe. Marsz do pokoju i mi je odrobić!
- No już idę, idę, nie gorączkuj się tak, Angie, bo ci się zmarszczki zrobią - pokazał mi język i zniknął.
Westchnęłam i zamknęłam się w łazience. Dopiero tam dałam upust emocjom. Płacz zdawał się być jedynym lekarstwem. Łzy płynęły strumieniami po moich policzkach, jeszcze bardziej rozmazując resztki mojego makijażu. Oparłam się dłońmi o umywalkę i szlochałam.
Dopiero po kilku minutach udało mi się uspokoić. Obiecałam sobie, że wezmę się w garść. Zmyłam resztki makijażu, umyłam twarz i zęby, poprawiłam koszulkę i uczesałam włosy. Chwilę po tym jak opuściłam łazienkę, do domu wszedł Julio, niosący torby z zakupami spożywczymi. Pojawił się Javier. Mężczyzna odstawił reklamówki na stół, poprosił chłopca o ich rozpakowanie i zwrócił się do mnie.
- Aniołku, gdzie się podziewałaś? - spytał, obejmując mnie w pasie i całując mój policzek.
- No ja... 
- Gdzie mam schować mleko? - krzyknął Javier z kuchni.
- Lodówka - oparł Julio.
- Dobra!
- Eee... jak w pracy? - wypaliłam.
- Kolorowo nie jest, ale nie martw się. Jakoś dam sobie radę - mrugnął do mnie.
Wtuliłam się w niego i zaczęłam bezgłośnie szlochać. Nie chciałam, żeby Javier usłyszał moją rozpacz. Byłam w psychicznej rozterce. Dłonie Julia objęły moje plecy i delikatnie je pomasowały. Nie pytał o nic. Po prostu przy mnie był. Miałam wyrzuty sumienia. To, co zrobiłam było złe. Okłamywałam go. Ale zależało mi na nim i nie chciałam go stracić. Nie byłam w stanie zapomnieć o Germanie. Nie mogłam walczyć z tym, co do niego czułam, ale teraz powzięłam jeden zamiar - jak najbardziej się od niego odsunąć. Nie chciałam mieć z nim już nic wspólnego...
_____________________________________________
Tjaaa. Mamy dziewięćdziesiątkę trójkę.
Trochę Germangie dzisiaj, tak dla odmiany. A co!
Dziękujemy za przeczytanie i prosimy o komentarze. :)
Un beso muy grande. ♥
J & B

sobota, 12 kwietnia 2014

Jednorazówka od B: Blizna

Powoli zamknęłam książkę i przymknęłam powieki. Ach, jakże chciałabym być bohaterką rodem z powieści Jane Austin. Taką bystrą Elizabeth lub sympatyczną Jane Bennet. Mogłabym wtedy z radością wyczekiwać każdego kolejnego dnia, wypatrując na horyzoncie ideału. Oczami wyobraźni już go widziałam... Jasne, rozwichrzone włosy, ciemnobrązowe oczu i łobuzerski uśmiech... Roześmiałam się na samą myśl i szybko zapisałam swoje przemyślenia w pamiętniku. Zapiski opatrzyłam oczywiście odpowiednim szkicem. Nagle spojrzałam na zegarek. Za dziesięć minut zaczynały się lekcje, a ja byłam w proszku. Spakowałam się czym prędzej i popędziłam na zajęcia, modląc się, żeby hiszpański się jeszcze nie zaczął - nauczyciel nigdy nie darowywał spóźnień.


***

Szary gmach liceum wynurzał się gwałtownie zza rosnących w parku drzew. Westchnąłem. Jak na złość mieliśmy dzisiaj mało przedmiotów ścisłych i dwie godziny historii. Poprawiłem zsuwające mi się na nos okulary w czarnych oprawkach i przyśpieszyłem kroku. Zostały mi dwie minuty do rozpoczęcia lekcji i kilkaset metrów do pokonania. Najpierw skok przez płotki - kilkoma susami pokonałem ławkę i rabatkę z kwiatkami, potem skok w dal - przeleciałem zgrabnie nad pasem jezdni oznaczonym tabliczką "świeżo wylany asfalt", teraz tylko sprint... Śmignąłem przez hol i skręciłam w jeden z korytarzy. Niespodziewanie drogę przecięła mi inna pędząca postać. Zderzyliśmy się gwałtownie, upadając przy tym na idealnie wypastowaną podłogę. Mają twarz przykryła burza blond włosów, pachnących wanilią. Kichnąłem i niezgrabnie wstałem.
- Przepraszam - mruknęła dziewczyna, wlepiając we mnie dwa zielone reflektory zwane oczami.
- Nic się nie stało... - odpowiedziałem szybko, podnosząc z ziemi okulary.
- Jestem Angie. Klasa artystyczna - przedstawiła się, obdarzając mnie lekkim uśmiecham.
- Augusto, klasa matematyczna - odparłem, przeczesując dłonią włosy. 
Powoli zaczynałem ją kojarzyć. Chodziła dwie klasy niżej, ale nigdy wcześniej nie zwróciłem na nią uwagi. Ani na jej piękne włosy, ani na cudowne oczy, ani na brzmiący jak milion dzwoneczków głos.

***

Jeszcze kilka godzin wcześniej Angeles oddałaby wszystko, by tylko spotkać na swojej drodze owego idealnego chłopaka. A teraz? Teraz miała w głowie tylko jedną osobę i żaden ideał nie był w stanie być w czymkolwiek lepszym od niego. Ta osoba miała ciemne, kręcone włosy, które nie chciały się poddać żadnemu grzebieniowi, okulary, piwne oczy i grzeczny uśmiech. I cudowny głos. Taki spokojny i rozsądny, a jednocześnie taki... nieobecny. Tak jakby wciąż był wśród cyfr, które tak kochał. Bo oczywiście poznała dokładnie jego głos, gdy poszli później na spacer.

Dwa miesiące później Augusto i Angie byli już parą. Wszyscy, którzy kiedykolwiek widzieli ich razem sądzili, iż ten związek nigdy się nie rozpadnie. Było to zaskakujące. W końcu stanowili połączenie dwóch tak diametralnie różnych osobowości... Ona kochała muzykę, sztukę. Pełna energii i pozytywnego myślenia, dla niej nic nie było niemożliwe. On był ścisłowcem. Nawet do miłości podchodził jak do matematyki. A fizyka była jego wyrocznią, pokładał całkowite zaufanie w jej prawach. Woda i ogień, dwa przeciwne magnesy, a jednak tworzyły razem coś, o czym nikomu się nawet nie śniło. On wtajemniczał ją w rachunek różniczkowy i uczył ją jeździć na rolkach, a ona wyzwoliła w nim radość życia i nauczyła go cieszyć się chwilą. Rodzice obojga pochwalali ich związek. Maria, często śmiała się, iż prędzej za mąż wyjdzie jej młodsza siostra niż ona i German zdecydują się na ślub. 

Przez kilka lat młodzi żyli jak w bajce. Książę odnalazł księżniczkę. Niestety, wszystko się zmieniło. Augusto zachorował. Nowotwór złośliwy - tak brzmiała diagnoza. Odwiedzała go codziennie, licząc, że coś się nagle zmieni. Dzień w dzień modliła się o jego zdrowie. Nie potrafiła uwierzyć, że tak ma się to skończyć. Siedzieli wspólnie w sali, na wąskim, szpitalnym łóżku i godzinami grali w szachy. On zawsze zwyciężał. Pomimo, iż widziała jak marnieje w oczach, traktowała to jak przeziębienie, które wkrótce minie, a oni znowu będą jeździć na rowerach, spacerować... Matka patrzała ze smutkiem na Angeles. Zarówno ona, jak i rodzice Augusto wiedzieli, że to koniec. 

***

Siedziałem na łóżku, grając z Angeles. Czułem porażający ból głowy, ale nie chciałem jej martwić. Była blada, niewyspana, a pomimo to piękna. Wyciągnąłem drżącą rękę i pogładziłem ją po policzku. Według lekarzy, zostały mi jakieś dwa dni życia. "I nie zostanę wykładowcą na uniwersytecie. No nic tylko się pociąć ze smutku" - pomyślałem sarkastycznie. Samobójstwo wydawało mi się tak łatwe, tak banalne... Ale nie mogłem tego jej zrobić. Musiałem odnaleźć w sobie siły, żeby udawać, iż ból minął i jest już lepiej. Uśmiechnąłem się delikatnie. Nadszedł czas, aby porozmawiać.
- Aniołku... - szepnąłem, wyjmując jej z ręki wieżę. - Wiesz, co się dzieje prawda?
Milczała. 
- W ciągu kilku dni umrę. Chcę mieć pewność, że po mojej śmierci nie zrobisz nic głupiego.
- Nie za wysoko się cenisz? - mruknęła. 
Z pozoru była to złośliwa uwaga, ale znałem ją dość długo, by wiedzieć, że tak maskuje strach.
- Obiecaj mi coś. Gdy będę już martwy - poczułem jak zadrżała - nic sobie nie zrobisz. Będziesz żyła tak, jakbym nigdy nie istniał.
Wstała gwałtownie i obróciła się do mnie plecami.
- Jak mogłabym... Jesteś wszystkim. Kocham cię. 
- Ja ciebie też i dlatego cię o to proszę. Wyrzuć wszystkie zdjęcia, wszystko. Pozbądź się wspomnień - nabrałem głośno powietrza w płuca. - Nie odmówisz chyba umierającemu, co?
Popatrzała mi w oczy. Jej cudowne oczu koloru łodyg selera były pełne srebrzystych łez. Siadła koło mnie i przytuliła się.
- Zrobię o co tylko poprosisz. Ale ty wyzdrowiejesz. Musisz - szepnęła w moją pierś.
Złapałem delikatnie jej podbródek i powoli ją pocałowałem. Jej miękkie wargi muskały moje niczym skrzydła motyla kwiat. Wplotłem palce drugiej dłoni w jej jasne włosy. Wciąż pachniały wanilią. Nasz pocałunek był czuły i namiętny jednocześnie. Stałem na granicy życia i śmierci. To był dotyk życia. Teraz pora na śmierć.

***

Byłam w domu. Augusto kazał mi pójść, aby się przespać. Nie mogłam jednak zmrużyć oczu. Wciąż huczały mi w głowie jego słowa. Dźwięk telefonu zabrzmiał jak wystrzał. Znałam treść wiadomości, jeszcze zanim ją usłyszała.
- Angeles Saramego? Bardzo mi przykro. Niejaki pan Augusto Plodder... - pielęgniarka nie dokończyła. Rzuciłam słuchawką i upadłam na kolana. Ból zdawał się być nożem, który raz po raz przeszywał mój brzuch. Zaszlochałam i uderzyłam z całej pięścią w podłogę. Po kilku ciosach opadłam z siły. Do pokoju weszła mama. Mówiła coś, ale słowa do mnie nie docierały. Klęczałam skulona na czerwonym dywanie. Czułam jak grunt osuwa mi się spod nóg. Potem ogarnęła mnie ciemność.

Byłam jak w letargu. Mijały godziny, a ja siedziałam tak, czekając aż mnie też dosięgnie niesprawiedliwa ręka śmierci. Nic takiego się jednak nie stało. Kiedy po kilku godzinach odzyskałam świadomość, byłam sama w pokoju. Bujany fotel obok mojego łóżka jeszcze się kolebał, więc ktoś musiał chwilę temu na nim siedzieć. Po chwili do pokoju weszła Maria.
- Angie, tak mi przy...
- Kiedy pogrzeb? - przerwałam jej.
- Jutro o piętnastej. Ale czy czujesz się na siłach...? 
- Muszę się z nim pożegnać - odrzekłam tylko.

Nazajutrz padał deszcz. Nie przeszkadzało mi to, o nie. Łzy tonęły w strugach wody, które spływały po mojej twarzy. I dobrze. Nie chciałam, żeby wiedział, że płaczę. Zasmuciło by go to. A nie mógł być smutny na własnym pogrzebie. Mimowolnie zaśmiałam się. Jaka ja byłam żałosna. On był martwy. Już nigdy nie będzie szukał okularów, nigdy nie zgubi długopisu, nie rozwiąże zadania z fizyki, nie przytuli mnie... Czarna trumna miała wkrótce zniknąć pod ziemią. Matka Augusto płakała, gdy rzucała grudkę ziemi na skrzynię, w której spoczywał jej syn. Ojciec także. Po chwili przyszła kolej na mnie. Stanęłam nad wykopaną w ziemi dziurą. Serce podpowiadało mi, żeby skoczyć na dno i pozostać z nim tam już na zawsze. Głupie serce... Puściłam grudkę ziemi, która z łoskotem uderzyła o wieko trumny i odsunęłam się, oddychając gwałtownie. To koniec. Żegnaj Augusto. Spojrzał ostatni raz na biały pomnik i wróciłam do domu.

Album z naszymi zdjęciami dalej stał na półce. Otworzyłam go. Nasze pierwsze zdjęcie przedstawiało Augusta uczącego mnie jeździć na rolkach. Na kolejnym byliśmy w wesołym miasteczku. Na innym... Ostatni raz przejrzałam album i włożyłam go do kartonu. To samo zrobiłam z pluszowym misiem, którego kiedyś dostałam od niego. Karton wyniosłam do ogrodu i tam podpaliłam. Patrzałam z bólem jak płomienie trawią moją przeszłość. Zrobiłam co kazał. Nagle poczułam, że muszę uratować pamiątki po nim. Niczym wariatka starałam się zdeptać płomienie. Jeden z butów zajął się ogniem. Szybko zrzuciłam go z nogi, która zaczęła mnie cholernie piec. Polałam ognisko wodą z węża ogrodowego i dokuśtykałam do łazienki. Włożyłam stopę do chłodnej wody, rzucając mięsem na lewo i prawo. Następnie zabandażowałam ranę i poszłam do swojego pokoju, aby pouczyć się do testu z hiszpańskiego. I żyć tak, jakby on nie istniał.

Od tamtych wydarzeń minął już rok. Maria wyszła z Germana i spodziewa się dziecka. Zresztą mieszkają teraz w Buenos Aires. Ja ukończyłam liceum ze świetnymi ocenami. Nikt nie wspomina przy mnie nigdy o Augusto. Nakazałam to wszystkim wyraźnie. Wkrótce sama zaczęłam myśleć o nim jak o śnie, jak o czymś nierealnym. Od pogrzebu ani razu nie byłam na cmentarzu. Jedynym śladem, który przypomina mi o tym, iż on kiedyś istniał stała się nieduża blizna na lewej stopie. Ot, podłużna, różowa, lekko błyszcząca kreska. To wszystko. Ta kreska była swoistym symbolem, jedyną rzeczą, która łączyła moją przeszłość i moją przyszłość, mającą mnie jeszcze wiele razy przykro zaskoczyć.
                                                                                                                 
Speszyl jednorazówka dla  Angie♥♥♥. Smutna, bo smutna. 
Taka z lekka nieogarnięta. 
No cóż, może dzięki temu wybaczycie nam tak długie oczekiwania na rozdział. 
Akcja dzieje się jeszcze przed czasami Pabla XD 
Obrazków nie chciało mi się dodawać - wybaczcie. :D
~ B