niedziela, 31 sierpnia 2014

Rozdział 105

Rozdział 105.

Gdy skończyliśmy śpiewać, usłyszałam dźwięk syreny policyjnej. Po chwili ucichła, co mogło oznaczać tylko jedno - radiowóz zatrzymał się na naszej ulicy. Obawiałam się najgorszego - bawiliśmy się zbyt dobrze.

- Dzień dobry, starszy aspirant José Martinet - usłyszałam nagle.
Odwróciwszy się, dostrzegłam, iż ogrodu wkroczyło dwóch mężczyzn w mundurach - jeden wyższy, drugi niższy. Nieomal jęknęłam. Czy zawsze musiałam trafić na tę dwójkę? Czy to właśnie oni zawsze wysyłani byli do takich spraw? A może po prostu personal policji w Boskim Buenos był tak ubogi?
- Dobry wieczór - powiedział German.
- Dostaliśmy zgłoszenie, że nie przestrzegają państwo ciszy nocnej i tworzą potencjalne zagrożenie pożarowe. 
Wtem policjant mnie dostrzegł i uśmiechnął się szeroko. Odpowiedziałam tym samym.
- Cześć! - rzuciłam.
- Znacie się? - wtrącił się mój ukochany.
- Tak jakby. Aresztował nas, gdy nawrzeszczałeś na parę w parku. Wiesz, po tym, jak bawiliśmy się na placu zabaw. A potem wypuścił mnie z celi, gdy byłam aresztowana za... ostatnie wybryki... - szepnęłam. 
- Wiedzą państwo, że za nagminne, zdaniem naszego informatora, tego rodzaju zachowania, grozi areszt, ograniczenie wolności lub grzywna? 
- Kto to widział! - zawołała niespodziewanie Brunhilda.
Spojrzenia wszystkich zgromadzonych zwróciły się w stronę tego diabła w skórze niskiej staruszki. Ona jednak kontynuowała. 
- Ludzie kulturalnie urządzają przyjęcie, a już się jakiś cymbał ich czepia! Jestem pewna, że dzwonił ten z tego zielonego domu naprzeciwko, prawda?! Bo muszą państwo wiedzieć, że bardzo ciężko przyjął moją odmowę w sprawie wspólnego wyjścia do teatru. Tak czy inaczej, mój wnuk i... ta oto kobieta - wskazała
chudym palcem na mnie - urządzili ten jeden raz eleganckie przyjęcie, a już ktoś próbuję im przeszkodzić. Powinien pan pochwalać to, iż ona wraca na drogę prawa, choć tej cudzołożnicy idzie bardzo powoli! Sąsiedzi byli poinformowani o zabawie. Osobiście ostrzegłam ich, że z pewnością będzie hałaśliwie i rozbrzmi fatalna muzyka. Nikt nie zgłosił zastrzeżeń!
"A któż śmiałby?" - pomyślałam. 
- Tak czy inaczej, stwarzają państwo zagrożenie pożarowe... - policjant starał się przerwać monolog Brunhildy.
 - Rzeczywiście, bo przecież nie wolno już palić świec! W moim domu, we Fracji, co wieczór palą się świeczki zamiast tych okropnych żarówek i nigdy nic się nie wydarzyło. Co więcej, to... Jak to się teraz tak idiotycznie mówi... To ekologiczne! A nie musielibyśmy tego robić, gdyby nie zgasło światło. Jutro sama zadzwonię po elektryka! Teraz proszę wybaczyć, ale przeszkadza nam pan. Germanku, odprowadź, proszę, tego miłego pana do wyjścia - babcia Germana powiedziała to wszystko w taki sposób, w jaki rodzice zwracają się do dziecka.
Policjant stał z głupią miną. Opuścił nawet palec wskazujący, który uprzednio uniósł w geście pouczenia.
- Wobec tego... Chyba rzeczywiście... Wezwanie było nieuzasadnione... - wyjąkał. - Ale przynajmniej wygrałem dychę. 
- Jak to? - spytałam.
- Założyłam się z kolegą, że znowu idzie o ciebie - rzucił. - Mogę wam tylko zrobić zdjęcie na dowód?
Pokiwałam odruchowo głową. Mężczyzna wyjął szybko telefon i wykonał kilka fotek. Zauważyłam, że German uśmiecha się głupkowato. Javier natomiast chyba usiłował "zrobić mu rogi".

- Dzięki. To ja już... Do widzenia. Miłej zabawy - rzucił i poszedł sobie.
Popatrzałam zdumiona na Brunhildę.
- Bardzo pani dziękuję, ja... - zaczęłam.
- Dalej uważam, że do damy ci daleko. Niestety, raczej się ciebie nie pozbędziemy, więc mogę się tylko modlić, abyś szła ku lepszemu. Choć i w to wątpię... Zrobiłam to tylko dlatego, że German ma mnie zaprowadzić do ołtarza. Ot co! - powiedziała grobowym tonem starsza pani i razem z Cromwellem ruszyła w stronę stołu z przekąskami.
- Aha... - mruknęłam. 
Gdyby dziesięć minut wcześniej ktoś zapytał mnie, jak zareagowałaby Brunhilda, gdyby przyszła policja, to odpowiedziałabym, że sama nakreśliłaby im listę moich przewinień, wskazała mnie i pomogła założyć kajdanki. A tu takie coś... Idziemy ku dobremu. 

Goście powoli zaczęli wychodzić. Z ogrodu zniknęły instrumenty, stoły, świece i inne ślady przyjęcia. Ramallo i German jakimś cudem sprawili, że w domu znów był prąd. Tylko ja zostałam koło krzewu róż. Wdychałam ich słodki zapach, który jakby umocnił się z nastaniem nocy i rozkoszowałam się wspomnieniem wieczoru. 

- Byłaś wspaniała - pan domu pojawił się u mojego boku.
- Ale bohaterką zabawy pozostaje Brunhilda... - odparłam na wpół żartobliwie, odwracając się do mężczyzny. 
Teraz woń róż przyćmił zapach jego wody kolońskiej. Czekoladowe oczy Germana wpatrywały się we mnie z miłością. Uśmiechnęłam się lekko. 
- Pięknie wyglądasz... - szepnął mi na ucho, a ja zarumieniłam się jak mała dziewczynka.
- Dziękuję. 
Zbliżyłam się do ukochanego, stanęłam na palcach i uparłam dłonie na jego klatce piersiowej. Nasze usta dzieliło kilka centymetrów. German pochylił się i pokonał dzielący nas dystans. Jego gorące usta musnęły delikatnie moje. Smakowały kawą, czekoladą i pomarańczami. Mężczyzna objął mnie. Nagle nasz pocałunek stał się bardziej namiętny. Zacisnęłam palce na jego krawacie. Marzyłam, aby ta chwila trwała wiecznie. German odsunął się na chwilę tylko po to, aby szepnąć mi na ucho:
- Wiesz, w domu byłoby nam wygodniej. 
Przewróciłam oczami i odkleiłam się od niego.
- Skoro tak, to chodźmy... - mruknęłam głosem, który w najlepszym wypadku można było nazwać parodią uwodzicielskiego. 
Mężczyzna zaśmiał się cicho i pokiwał głową. 


Otworzyłam wolno oczy. Zegarek na szafce nocnej wskazywał ósmą. Rozejrzałam się. German musiał niedawno wstać. Przeciągnęłam się i usiadłam na łóżku. Wstałam i lekko się zataczając dotarłam do drzwi. Po zmierzeniu się z wyzwaniem, jakim było wykonanie porannej toalety, wbiłam się w jasne dżinsy i luźną bluzkę na ramiączka w beżowym odcieniu. Wróciwszy na chwilę do sypialni, zabrałam stamtąd komórkę, podłączyłam do niej słuchawki i założyłam je na głowę. Mając nadzieję, że nieco się rozruszam włączyłam piosenkę "Sky full of stars". Zaczęłam kiwać się w rytm muzyki i tanecznym krokiem wyszłam z pomieszczenia. Schodziwszy po schodach, czułam się już znacznie lepiej. W pewnym momencie niespodziewanie na kogoś wpadłam.
- O rany... Znaczy, przepraszam, pani Brunhildo - wymamrotałam, zdejmując słuchawki.
- Znów słuchałaś tego jazgotu? - wypaliła.
- Panią też miło widzieć - mruknęłam pod nosem.
- Powtarzam, zgnije ci od tego mózg! Swoją drogą wczoraj przyjęcie, które wczoraj urządziłaś było... całkiem niezłe - dodała niechętnie, gdy miałam zamiar już odejść.
- No tak... em... chyba wszyscy dobrze się bawili... - zaplątałam się.
- Nie mogło równać się z tymi, które ja organizowałam siedemdziesiąt lat temu, ale rzeczywiście, udane.
Uśmiechnęłam się z niedowierzaniem, niezdolna wykrztusić choćby słowo. Brunhilda była dla mnie prawie... miła.
- No dobrze... Idę na śniadanie, Olga chyba już czeka - wykrztusiłam w końcu.
- Tylko za bardzo się nie obżeraj! - warknęła na odchodne.
- Jak bym śmiała - mruknęłam pod nosem, wkładając na powrót słuchawki i czując jak wraca mi dobry nastrój.
Wchodziłam właśnie do salonu, gdy poczułam, że ktoś łapie mnie za rękę.
- Javier, co ty... - zaczęłam.
- Chodź na chwilę, jest sprawa! - szepnął i pociągnął mnie w stronę tarasu.
Wyszłam za nim, czując ciepłe promienie słoneczne głaszczące moja skórę. Chłopiec zamknął za sobą cicho drzwi. Ponownie wyjęłam słuchawki z uszu.
- Młody, co się stało? - zapytałam. - Chcemy kogoś zamordować czy coś?
Kąciki jego ust drgnęły, ale nie roześmiał się.
- Angie, to poważna sprawa! - zawołał.
- Już kogoś zamordowałeś? - nie potrafiłam się powstrzymać.
Maluch przewrócił oczami.
- Skup się! Musisz mi pomóc! Powiedz, co lubią dziewczyny?
Osłupiałam.
- Eee... Kwiatki jakieś? Czekaj, a o co chodzi?
- Chcę zrobić wrażenie na dziewczynie - wyjaśnił.
- Przecież potrafisz robić wrażenie. Nie pamiętasz, jak podrywałeś Violettę? Tuż po przyjeździe...
- Ale to jest specjalna dziewczyna! Gdyby taka nie była, już bym ją miał u stóp!
- Czy ktoś tu nie jest zarozumiały?
- Angie, popatrz na mnie. Jestem przystojny, gram na perkusji, nie mam sobie równych w sporcie... W klasie co druga się we mnie kocha.
- Dobrze, dobrze, skromnisiu. Czyli to nie jest dziewczyna z klasy? A o kim w ogóle mówimy? Bo dziewczyny są różne.
Javier zarumienił się lekko. Domyślałam się oczywiście, o kogo chodzi, ale byłam ciekawa, czy sam mi powie.
- Chodzi o... O Ca- Carmen - wyjąkał cicho.
- Podoba ci się?
- Pocałowałem ją wczoraj - przyznał się. - Ona jest idealna. I dla tego chciałbym coś dla niej specjalnego zrobić albo coś jej dać.
Rozczuliło mnie to, jak bardzo chce jej zaimponować.
- Pocałowałeś ją? - zdziwiłam się.
- Przecież mówię! - zirytował się. - Jak myślisz, co mogłoby ją uszczęśliwić?
- A ona cię lubi?
- Jakby mnie nie lubiła, to by mnie trzasnęła w twarz, gdy próbowałbym ją pocałować. Ale tego nie zrobiła, więc...
Cóż, żelazna logika.
- No tak. Więc może po prostu się z nią spotkaj. Jeśli jej się podobasz, to zależy jej na tobie, a nie na kwiatkach czy bombonierkach.
Chłopiec westchnął.
- Wiem! Ale chcę jej coś podarować! - zawołał zniecierpliwiony. - Co może się jej podobać?
- Może... Napisz jej piosenkę? - wpadłam na pomysł. - Już kiedyś z Miquelem napisaliście...
- Wreszcie mówisz do rzeczy! Dzięki, Angie! - powiedział i przytulił się do mnie. - Jesteś genialna! Muszę teraz tylko złapać tego dawnego kolesia Violi, on mi pomoże. Wiesz, tego fajnego w skórzanej kurtce.
Diego pomoże dziewięciolatkowi napisać piosenkę dla dziewczyny. A myślałam, że widziałam już wszystko.
- Doskonale.

Śniadanie przebiegło w wyjątkowo miłej atmosferze. Wszyscy domownicy byli ożywieni po wczorajszym wieczorze. Z wieży leciał cicho jeden z koncertów Beethovena. Czułam się jak w raju. Podniosłam do ust filiżankę z czarną jak źrenica oka kawą i napawałam się jej ostrym zapachem. Upiłam łyk, czując jak gorący, gorzki napój drażni moje podniebienie.

- Co zamierzasz dzisiaj robić, Angie? - zapytał znienacka German, przerywając moją chwilę rozkoszy.
Pytanie padło tak niespodziewanie, iż zakrztusiłam się kawą. Kaszląc, machnęłam ręką do rwącego się do pomocy pana domu, co miało kazać mu pozostać na miejscu. Niestety, zrobiłam to dłonią, w której nadal trzymałam delikatną, porcelanową filiżankę wraz z zawartością. Napój wylał się na obrus, drewniane panele i moją koszulę, parząc niemiłosiernie mój brzuch, a naczynie wypadło mi z ręki i uderzyło o podłogę.
- Chole... - zaczęłam, ale w porę ugryzłam się w język. - Cholesterol mam przynajmniej w normie.
Zrobienie z siebie idiotki jest w końcu mniejszym złem niż rzucanie mięsem przy stole.
- Ja, gdy byłam w twoim wieku, nie byłam tak niezdarna - powiedziała Brunhilda grobowym tonem.
- Taa, słyszałam już tę śpiewkę... - szepnęłam i dodałam głośniej. - Przepraszam bardzo! Ja to zaraz posprzątam...
Wstałam, ale Olga mnie uprzedziła i wytarła błyskawicznie panele oraz stół. Schyliłam się, podniosłam filiżankę i przyjrzałam jej się. Niewielka, z białej, delikatnej porcelany, ozdobiona niebieskim wzorkiem. Bardzo ładna. Obróciłam ją i dostrzegłam niewielkie wyszczerbienie.
- Przepraszam, ale trochę się wyszczerbiła. Ledwie to widać... - zaczęłam powoli.
"Kurczę, brzmię jak ta brunetka w telenoweli." - pomyślałam.
- To tylko filiżanka - rzucił szybko German.
Miało mnie to pocieszyć, ale tylko pogłębiło wrażenie, że jesteśmy podobni do bohaterów serialu, który oglądałam z Juliem.
- Ale już nie pasuje do kompletu! Musimy ją wyrzucić! - zaczęła lamentować Olgita.
- Trudno, wyrzucimy... - German starał się wszystko ułagodzić.
- Skoro i tak mamy ją wyrzucić... - rzekłam cicho. - To czy mogłabym ją oddać Robertowi? On zbiera wyszczerbione filiżanki...
Nagięłam trochę prawdę, ale chyba nikt poza Ernesto tego nie zauważył. On uśmiechał się do mnie drwiąco. Miałam szczerą ochotę, aby oblać gorącą kawą ten jego szary sweterek.
- Świetny pomysł! - Violettę dzisiaj rozpierał entuzjazm.
- Ekhm... Panno Ange... Angie, wydaje mi się, że powinnaś czym prędzej zmienić koszulkę i polać brzuch zimną wodą - wtrącił się cicho Miquel.
Gdy to rzekł, poczułam falę bólu promieniującą od poparzonej skóry.
- Punkt dla ciebie! - zawołałam i pobiegłam czym prędzej do łazienki na górze.

Gdy beżowa bluzka została zastąpiona białym t-shirtem z napisem "Bonjour", a skóra na brzuchu ochłodzona, zeszłam na dół. Filiżanka stała na blacie. Włożyłam ją do torebki, poinformowałam Germana, że idę ją oddać i wyszłam z domu. Pogoda była wprost idealna. Ciepło, ale niezbyt gorąco. Po niebie płynęło leniwie kilka przypominających owieczki chmurek. Założyłam słuchawki na uszy i puściłam utwór "Walking on sunshine" i ruszyłam w stronę niewielkiego kościoła. Po drodze uśmiechałam się do napotkanych ludzi. Dzień idealny.

Wtem poczułam kuszący zapach pieczywa, który wydobywał się z piekarni. Bez namysłu weszłam do środka i poprosiłam o kilka pączków. Ospały sprzedawca wręczył mi je bez entuzjazmu. Podziękowałam grzecznie i wyszłam z budynku, podśpiewując pod nosem. W końcu dotarłam przed zielone drzwi plebani. Zastukałam energicznie, czując rozpierającą mnie radość.
- O! anienka Angeles! - zawołała na mój widok moja ulubiona zakonnica.
- Dzień dobry! - odkrzyknęłam i uściskałam ją. - Jest ksiądz Robert?
- W gabinecie! A co panienka taka szczęśliwa?! - odparła i zanim odpowiedziałam, skryła się w kuchni.
Pokręciłam wesoło głową i zapukałam do drzwi gabinetu. Kiedy tylko usłyszałam "proszę", wpadłam gwałtownie do środka, nieomal przyprawiając Oscuro o zawał.
- Cześć, mój ulubiony schizofreniku! - przywitałam się wesoło.
- Witaj, Angeles - jego głos był jak zawsze spokojny. - Co cię sprowadza?
- Nie mogę po prostu mieć ochoty, aby się spotkać z przyjacielem? - zapytałam wesoło. - Dobrze, dobrze. Wyszczerbiłam przy śniadaniu filiżankę i Olga chciała ją wyrzucić. Pomyślałam, że może byś jej zapewnił dom.
Mówiąc to, zrobiłam tak przygnębioną minę, że Robert aż się roześmiał.
- Niech będzie. Dołączy do ułomnych kolegów. Postaw ją proszę na kredensie. Na honorowym miejscu - rzekł i wskazał na mebel.
Położyłam delikatnie niewielkie naczynie w wyznaczonym miejscu i usiadłam na krześle przed biurkiem księdza.
- Nie masz ochoty na mały spacer do parku? Muszę wysłać pewien list, a tam znajduje się najbliższa skrzynka...
- Tak, chętnie pójdę na spacer z moim ulubionym księdzem - powiedziałam wesoło. - List? Hmm... Czyżbyś ukrywał jeszcze jakieś em... ciemne sprawki?
Robert roześmiał się.
- Skądże znowu! To tylko odpowiedź na propozycję pewnego księdza z parafii świętego Bogdana w Rosario... Niestety musiałem odmówić mu pożyczenia relikwii Krzyża, jakie przechowujemy w naszej świątyni. Oczywiście nie on pierwszy nas o to prosi - zachichotał Oscuro.

Kilka minut później list znajdował się już na dnie skrzynki, my natomiast zajęliśmy miejsce na jednej z parkowych ławek.

- Wydajesz się dzisiaj jakoś ponad miarę podekscytowana - zauważył Robert, wzdychając.
- Tak! To jest... Tak jakoś... A, właśnie! Ta Emilie jest niesamowita! Przedstawiłeś ją jako jakąś zdołowaną staruszkę, a ona jest przecież całkiem...
- Terapia skutkuje - przyznał. - I choć na to nie wygląda, ma trzydzieści dwa lata.
- Jest świetna! Taka pozytywna i w ogóle!
Nagle mój telefon zadzwonił. Spojrzałam na wyświetlacz, ale numer był nieznany.
- Nie krępuj się - mruknął, wskazując na moją komórkę.
Kiwnęłam głową i odebrałam.
- Angeles Saramego, słucham?
- Dzień dobry, dzwonimy ze Szpitala św. Anny w Glasgow - powiedział męski głos po angielsku. - Chodzi o pani matkę, panią Angelicę.
Zmarszczyłam brwi, starając się zrozumieć dziwaczny akcent rozmówcy.
- Co z nią? - zapytałam po angielsku.
Uczyłam się tego języka w szkole, ale mało co pamiętałam.
- Trafiła do szpitala z powodu omdlenia, ale podczas badań wyszło na jaw, iż może być chora. Choć nie jest to jeszcze w pełni potwierdzone, podejrzewamy chorobę Alzheimera. Pani matka podała panią jako osobę najbliższą. Dlatego prosilibyśmy, aby przyjechała ją pani odebrać, jeśli to możliwe. To dość zaawansowane stadium, więc wymaga stałej opieki. Jest... Przykro mi to mówić, ale pani Angelica powoli umiera. Nie wiemy, ile to potrwa. Może kilka dni, a może parę lat. Choroba przebiega tu dość niezwykle.
Czy nikt nie uczy tamtejszych lekarzy owijania w bawełnę?
- Oczywiście. Przyjadę tak szybko jak to możliwe... - zaczęłam, ale nagle usłyszałam odgłos szarpaniny.
- Daj mi to! - rozpoznałam głos mamy. - Angie, skarbie, mogłabyś przyjechać? Bo nie wiem, co się dzieje. Ci wszyscy domorośli lekarze gadają po angielsku, a ja...
- Mamo, co ty w ogóle robisz w Szkocji? - zapytałam.
- Przyjechałam tu, aby... Nie pamiętam właściwie. Ale to było coś ważnego.
Znów odgłosy walki.
- Córeczko, oni łażą tutaj w kiltach! Pomóż mi...
Rozmowa gwałtownie skończyła się. Najnowsze informacje jeszcze do mnie nie docierały.
- Cholera jasna! - zaklęłam nagle.
- I dobry humor diabli wzięli... - mruknął ksiądz. - Co się stało?
- Moja mama ma prawdopodobnie Alzheimerra i mam ją odebrać ze szpitala - wymamrotałam.
- To nie najlepiej... A gdzie jest ten szpital? Mogę cię podwieźć...
- W Glasgow. W Szkocji.
- Jasny gwint! - teraz Robert zaklął. - Czyli lecisz do Szkocji?
Jego twarz była spokojna, ale w ciemnych oczach dostrzegłam zdumienie.
- Na to wygląda...
- Mogę polecieć z tobą... Jeżeli chcesz, oczywiście.
Zamrugałam zdumiona.
- Byłoby miło, ale masz tu parafię, syna, ukochaną i psychiatrę.
- Tak, ale dobrze byłoby zobaczyć rodzinne miasto. Urodziłem się tam - wyjaśnił.
- Serio? W Glasgow?
- Nie zauważyłaś, że mówię z akcentem?
Punkt dla niego.
- Dobrze, ale... - zaczął, lecz nie było dane mu dokończyć.
W tym momencie z krzaków wyskoczyła znikąd pojawiła się za nami pani Malvada w swoim odwiecznym czarnym płaszczu.
- A więc Szkocja, zgadza się? - powiedziała sprężyście.
- Piękny dzień, czyż nie, Silvio?
- Witaj, Oscuro - wycedziła.
- Oświeć mnie, moja droga, co dziś skłania cię to podsłuchiwania cudzych rozmów?
Przysłuchiwałam się tej wymianie zdań w osłupieniu.
- Interesy, drogi Robercie - odparła, akcentując dwa ostatnie słowa. - Tak się składa, że od dawna planuję odwiedzić Glasgow.
- Och, doprawdy? I co, liczysz na to, że zabierzesz się z nami?
- Naturalnie. No, chyba, że Angeles ma coś przeciwko.
Zadrżałam na dźwięk swojego imienia.
- Ja... Nie no, w porządku... - wykrztusiłam.
- A więc ustalone - uśmiechnęła się. - Doskonale, wyruszymy więc jutro. Zajmę się biletami. Poinformuję was telefonicznie o godzinie odlotu. Do zobaczenia.
Po tych słowach zniknęła. Popatrzyłam zdezorientowana na Oscuro. Odpowiedział mi wymownym spojrzeniem.

Wróciłam do domu kilkanaście minut później. Weszłam do kuchni i ukryłam twarz w dłoniach. Nie miałam pojęcia, co ze sobą zrobić. Przede wszystkim musiałam powiedzieć Germanowi o wyjeździe. Jak to przyjmie? Westchnęłam. Życie uwielbia płatać mi figle. Kiedy już ma się ułożyć, nagle wszystko się rozsypuje jak domek z kart. Odetchnęłam głęboko i policzyłam w myślach do trzynastu.

- Angie, jak było u księdza Oscuro? - rozległ się czyiś głos.
Szybko się wyprostowałam, położyłam dłonie na blacie i uśmiechnęłam się sztucznie.
- Wspaniale - skłamałam.
Nie było to do końca kłamstwo. Wizyta się udała. To informacje, które podczas niej otrzymałam, kompletnie mnie przygnębiły.
- Na pewno? Twarz panienki zdaje się zaprzeczać - Ramallo uśmiechnął się ciepło i popatrzał mi w oczy. - Coś się stało?
Ramanszi. Westchnęłam cicho.
- Dostałam wiadomość, że moja mama jest w szpitalu - wyjaśniłam. - Będę musiała do niej jechać.
- Czy to coś poważnego?
- Inaczej nie musiałabym jechać.
- Czyli... twoim celem jest Madryt?
- Niezupełnie. Mama przebywa w szpitalu w Glasgow.
Ramallo zacmokał. No tak, Szkocja. Popatrzył na mnie z miną wyrażającą głównie smutek. Ewentualnie z nutką ciekawości. Właściwie ciężko było stwierdzić. Ten mężczyzna nieczęsto wyrażał emocje...
- German wie? - spytał w końcu.
- Nie wie. A ja nie mam pojęcia, jak mu o tym powiedzieć. To skomplikowane... Ja... pewnie chciałby jechać ze mną, ale, widzisz Ramallo, nie wiem, czy okaże się przydatny w tej sytuacji. Chyba wolę załatwić to sama. Problem w tym, że powiedzieć mu powinnam - zakończyłam niezgrabnie.
- Kiedy jedziesz?
- Jutro.
____________________________________________
Tak oto mamy rozdział numer sto pięć. 
W sam raz na pozytywne zakończenie wakacji.
Szkocja? My chyba zaczynamy wariować, naprawdę.
Jak zareaguje German? Co z mamuśką Angie?
To i jeszcze więcej - już w wkrótce. :D

Saludos y besitos. ♥

J & B

PS. Życzymy Wam pomyślności i wytrwałości w nowym roku szkolnym. Mamy też nadzieję, że wakacje 2014 się Wam udały. :-)

wtorek, 19 sierpnia 2014

Rozdział 104

Rozdział 104.

Piątkowy poranek nie należał, niestety, to najcieplejszych w tym roku. Słońce skryło swą tarczę za chmurami. Zaraz po wstaniu z łóżka i wykonaniu porannej toalety, zerknęłam na zegarek. Było krótko przed siódmą. A więc pogoda miała jeszcze szansę się poprawić. Ziewając, udałam się do kuchni. W domu panowała grobowa cisza. Wzięłam z lodówki jogurt naturalny i ruszyłam do salonu. Z regału sięgnęłam pierwszą lepszą powieść. Z takim oto ekwipunkiem zasiadłam na kanapie. Delektując się jogurtem, otworzyłam książkę i zaczęłam czytać. Była wyjątkowo nużąca. Po spałaszowaniu całego jogurtu byłam dopiero na dziesiątej stronie. Ponownie głęboko ziewnęłam i usiłowałam skupić się na treści, jednak moje powieki raz po raz opadały. Położyłam głowę na oparciu sofy i przymknęłam na chwilę oczy...

- Skarbie - usłyszałam szept tuż przy swoim uchu. 
Drgnęłam lekko, a po chwili poczułam czyjeś usta na swoich. Uchyliłam oczy i zobaczyłam Germana. Mężczyzna leciutko mnie pocałował i już po chwili się odsunął.
- Czas wstawać, cukiereczku - powiedział cichutko. Spojrzałam na niego nieprzytomnie. - Szukałem cię, a ty tutaj zniknęłaś.
- Która godzina? - spytałam, przeciągając się. German usiadł obok mnie na kanapie.
- Już prawie jedenasta. Zobacz, przygotowałem dla ciebie... - zaczął, jednak nie było dane mu dokończyć, gdyż w tej chwili poderwałam się z kanapy i wytrąciłam mu z rąk talerz z kanapkami, który roztrzaskał się na podłodze z ponurym trzaskiem.
- Która?! - krzyknęłam z niedowierzaniem. Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, co zrobiłam. - Ojej, przepraszam... Jedenasta! Co z moim przyjęciem! Mieliśmy zrobić przyjęcie w ogrodzie! - panikowałam jak mała dziewczynka.
Podeszłam do okna i odsłoniwszy firankę wyjrzałam na dwór. Pogoda znacznie się poprawiła. Słońce powoli zaczęło przebijać się przez chmury, błękit nieba na powrót stawał się widoczny. Zaokienny termometr wskazywał całe dwadzieścia dwa stopnie Celsjusza.
- Trzeba zacząć wszystko przygotowywać, bo nie zdążymy, zaprosiłam już gości!
- Angie, spokojnie - zjawił się za mną German, który delikatnie otoczył moją prawą dłoń swoimi i leciutko pomasował. Następnie ucałował z uczuciem mój policzek. - Ze wszystkim zdążymy. Jesteś urocza, kiedy się denerwujesz, wiesz?
- Zdążymy? - spytałam, odwracając się do niego i patrząc mu smutno w oczy.
- Obiecuję - szepnął i, korzystając z okazji, musnął krótko moje usta. - Chodźmy.
Złapał mnie za dłoń i pociągnął w stronę ogrodu.

- Trochę w lewo! - krzyknęłam w stronę Ramallo i Germana, który właśnie ustawiali jeden ze stołów w ogrodzie. - W to drugie lewo... Teraz trochę w prawo... W prawo, German! Ramallo, uważaj! Dobra, idealnie!
Z westchnieniem odstawili ostatni z mebli. Uśmiechnęłam się, rozglądając się po ogrodzie. Na trawie ustawione zostały cztery stoliki, wokół nich natomiast kilkanaście krzeseł, foteli, prowizorycznych kanap. Swoją drogą wszystko, co znalazło się w garażu i nadawało się do ujrzenia światła dziennego. 
- Musimy jeszcze przygotować jakieś jedzenie, picie... - mimowolnie pomyślałam, że robię się irytująca. Czy to już menopauza? 
- Spokojnie, kochanie. Olga już się tym zajmuje - German znów pojawił się obok mnie niespodziewanie.
- A co z muzyką?! - Zawołałam przerażona. - Bez muzyki...
- Angie, mamy trochę płyt, a młodzież ze studia z pewnością chętnie pośpiewa. Do przyjęcia zostały całe trzy godziny. Naprawdę, wszystko będzie dobrze. 
German uśmiechnął się do mnie dziarsko i zbliżywszy się, powoli mnie pocałował. Poddałam się uczuciom, pozwalając mu objąć się w talii. To była jedna z tych cudownych chwil, kiedy to czułam, że mam przy sobie kogoś, kto naprawdę mnie kocha i nie chce niczego w zamian. Odsunęliśmy się od siebie po długiej chwili. Ojciec Violi pogłaskał mnie po policzku. 
- Mam coś dla ciebie - powiedział po chwili. - Ale musisz iść ze mną do mojego gabinetu.
Przytaknęłam. Mężczyzna złapał mnie za dłoń i pociągnął za sobą. Na miejscu wyjął z szuflady klucz, którym otworzył szafkę, gdzie znajdowało się dość duże, kartonowe pudełko, owinięte karmazynową wstążką.
- Otwórz, zachęcił mnie.
Pociągnęłam za wstążkę i zdjęłam z pudełka wieko. W środku znajdowało się coś zrobione z delikatnego, białego materiału, co okazało się sukienką. Białą sukienką na ramiączka, z falbankami uszytą ze zwiewnej, cienkiej tkaniny. Spojrzałam na mężczyznę, który uśmiechał się. Odwzajemniłam uśmiech.
- Jest piękna - powiedziałam.
German wzruszył ramionami.
- Chciałem, żebyś ładnie wyglądała na swoim przyjęciu. No i uważam, że bardzo ładnie ci w białym.
- Dziękuję - ucałowałam go w policzek, na co on przytulił mnie do siebie.
- Mam nadzieję, że będzie pasowała - wyszeptał.


Około szesnastej zaczęli zjawiać się goście. Na całe szczęście sukienka, którą kupił German pasowała idealnie. Delikatny materiał falował na wietrze.Przywitałam doktora Conrado Fidela, który stał najbliżej. Chyba po raz pierwszy miałam okazję zobaczyć mojego psychologa poza gabinetem. Ubrany był jak zawsze oryginalnie. Dziś miał na sobie ciemnoczerwoną marynarkę, szarą kamizelkę i fioletową koszulę, do której dobrał czarną muszkę. Nawet mnie to nie zdziwiło. Rozejrzałam się. Miguel i Javier rozmawiali z Carmen. Chyba się polubili, bo śmiali się głośno. Zauważyłam, że łobuziak nieśmiało spogląda na złodziejkę, a ona była lekko zarumieniona. Uśmiechnęłam się lekko. Ku mojemu zdumieniu na imprezie pojawili się nawet Jackie i doktor Blas. Musiałam przyznać, iż wyglądali jakby właśnie wyszli z pokazu mody. Lekarz wyglądał zabójczo w czarnym garniturze, a jego partnerka wcale nie gorzej. Do ogrodu wkroczyło nagle kilku uczniów ze studia, z Violettą na czele. Nie mogłam uwierzyć jak te dzieciaki się pozmieniały. Pokręciłam głową, czując, jak łzy wzruszenia napływają mi do oczu. Nagle poczułam silne dźgnięcie w żebro.
- Co tak stoisz, pokrako! Przesuń się! - Usłyszałam czyjś niezmiernie miły głos. 
No tak. Brunhilda z Cromwellem stali za mną z poważnymi minami. Przesunęłam się szybko, pozwalając im przejść i modląc się, aby nie zaczęli rozmawiać z Blasem i Jackie. Niemal słyszałam już te wredne komentarze wygłaszane pod moim adresem. Na szczęście, para staruszków była znacznie bardziej zainteresowana pouczaniem Leona, w jakiej odległości od Violetty powinien stać. 
- Angeles! - rozległo się za moimi plecami. 
Odwróciłam się szybko i zobaczyłam księdza Roberta w towarzystwie jakiejś niskiej brunetki. Oscuro miał na sobie szary garnitur i opierał się na drewnianej lasce z metalową rączką. Wyglądał dzisiaj znacznie lepiej. Był ogolony i nie kichał.
- O, cze... Dzień dobry... - wykrztusiłam. 
Czułam się lekko niezręcznie.
- To jest właśnie Emilie, opowiadałam ci o nie... - powiedział, wskazując na swoją towarzyszkę. 
Przyjrzałam się jej. Robert mówił, że to trzydziestolatka po depresji. Gdybym tego nie wiedziała, uznałabym ją za moją rówieśniczkę. Miała falowane, ciemne włosy i niewiarygodnie błękitne oczy. Uśmiechała się do mnie ciepło. Wyglądała bardzo sympatycznie. Ubrała ładną, ciemną sukienkę w czerwoną kratkę, zapinaną na guziki. Pomimo wysokich obcasów, nadal była ode mnie niższa. 
- Cześć - przywitała się. 
Mówiła z lekkim akcentem.
- Jestem Angeles - przedstawiłam się. - Ale mów mi Angie. 
 - Robert dużo mi o tobie opowiadał. Podobno masz talent do ładowania się w kłopoty - powiedziała wesoło.
Przewróciłam oczami, ale zaśmiałam się.
- Coś w tym jest - przytaknęłam. - O tobie też wiele słyszałam. Podobno połykasz książki. 
Emilie zachichotała.
- Niestety, moje przygody mieszczą się pomiędzy okładkami. Ale chyba wolę na tym pozostać. 
- Może się pochwalić kryształowo czystą kartoteką. Nigdy nawet nie dostała mandatu - wtrącił się Oscuro, rzucając mi znaczące spojrzenie.
On też był dzisiaj wyjątkowo wesoły. Skrzywiłam się i szturchnęłam go lekko w ramię.
- Dobrze, dobrze, przyznaję się do winy. Mam trochę przewinień na koncie - mruknęłam żartobliwie. - Ale ty nie jesteś lepszy. 
- Niech będzie - przyznał ksiądz. - Emilie, przebywasz właśnie wśród zdemoralizowanych ludzi.Uciekaj póki możesz.
- Nie ma mowy! Staczam się z wami!- zaprzeczyła i wszyscy zaczęliśmy się śmiać w ten niepohamowany i kompletnie nieodpowiedni sposób. 
Mimowolnie pomyślałam, że moje obawy co do tego spotkania były idiotyczne. Nagle z głośników ryknęła muzyka. Obróciłam się gwałtownie i zobaczyłam, że do sprzętu dobrali się Maxi, Camila oraz Ernesto. Chyba zamierzali rozkręcić trochę tą imprezę, bo wymienili płytę Germana na jakąś innych. 


 I hear your heart beat to the beat of the drums
Oh what a shame that you came here with someone
So while you're here in my arms
Let's make the most of the night like we're gonna die young

Otworzyłam zdumiona oczy, a potem i usta. Ale na tym się nie skończyło.
- Szanowni państwo, witam wszystkich na przyjęciu zorganizowanym przez naszą drogą Angeles! - Zawołał Ernesto do mikrofonu, który przygotowaliśmy w razie, gdyby ktoś chciał pośpiewać. - Dzisiejszego wieczoru odrzućmy wszelkie reguły i pozwólmy się porwać zabawie. Zapełnijmy parkiet!
Choć brzmiał jak jakiś tani DJ, to bijąca od niego charyzma sprawiała, że niemal czułam potrzebę, aby robić, co każe. Młodzieniec uśmiechnął się do mnie szeroko i poprawił muszkę. W przeciwieństwie do ojca, on nie nosił krawatu do garnituru. Przewróciłam oczami. Ku mojemu zaskoczeniu, większość gości roześmiała się i dołączyła do tańczącej już od dawna Michelle. Jej nie trzeba było zachęcać do nieprzejmowania się konwenansami.
- O, cholera... - wyrwało mi się.
- Jasny gwint! - Robert poszedł w moje ślady. 
- O, kurczę! - towarzyszce księdza też się udzieliło.
Rzuciłam jej zdziwione spojrzenie w tej samej chwili, w której zrobił to Oscuro.
- My cię naprawdę demoralizujemy. - Mruknęłam. 
W tej chwili koło nas zmaterializował się sprawca całego zamieszania, Ernesto.
- O, tatuś! - zawołał. - I Emilie! Jak miło was widzieć! 
- Co to miało być? - zapytałam.
- Rozkręcenie zabawy? - nienawidziłam tego jego sarkazmu. - Tato, może ty także pójdziesz zatańczyć ze swoją partnerką? Zaraz będzie wolniejszy kawałek. Wiesz, szkoda by było, gdyby ktoś zwędził ci taką ślicznotkę. A kręci się tu kilku przystojnych młodzieńców...
Ksiądz wyglądał jakby miał ochotę go udusić. Mimo to, ujął dłoń swojej towarzyszki i zapytał:
- To...ekhm... Może... Za- zatańczymy? 
Aż mi było go szkoda.
- Tak, możemy chwilkę potańczyć - zgodziła się Emilie. - Przepraszamy Angie. 
Pokiwałam głową i popatrzałam jak idą w stronę parkietu. 
- Szkoda, że to ksiądz, prawda? - Ernesto nadal stał koło mnie. - Tworzyliby dziwną, ale w gruncie rzeczy ładną parę. 
- Czyżby tu chodziło tylko o nich? A może ty wolałbyś, aby twój ojciec nie chodził w koloratce po mieście? 
Od kiedy byłam taka żmijowata?
- Ktoś ma widzę gorszy dzień... A przecież ty też wolałabyś, aby German nie był wcześniej związany z twoją siostrą - syknął.
- Skąd o tym wiesz? 
- Miłej zabawy, Angeles - odparł tylko i zniknął tak niespodziewanie, jak się pojawił.
Poczułam dziką ochotę, aby do mojej listy przewinień dodać morderstwo.

Zbliżyłam się do parkietu i zaczęłam przyglądać się tańczącym. Na samym środku Olga szalała z Ramallo. Kątem oka dostrzegłam też, że Carmen tańczy z Javierem. Nagle utwór zmienił się na spokojniejszy. 
- Czy mogę cię poprosić do tańca, Angie? - rozległ się męski głos obok mnie. 
Poznałabym go wszędzie. 
- Pablo... - szepnęłam. - ...Tak, z przyjemnością. 
Ujęłam dłoń przyjaciela i weszliśmy na parkiet. Pamiętałam dotyk jego ręki. Zawsze kojarzyła mi się w jakiś sposób z domem. Powoli zaczęliśmy tańczyć. 
 
Come up to meet you, tell you I'm sorry
You don't know how lovely you are
I had to find you, tell you I need you
Tell you I set you apart

Tell me your secrets and ask me your questions
Oh, let's go back to the start
Running in circles, coming up tails
Heads on a silence apart

- Nie widzieliśmy się od wieków... - szepnął mi na ucho. 
Przymknęłam oczy. Tęskniłam nawet za tym drapiącym dotykiem jego zarostu. 
- Przepraszam... To ja wszystko komplikowałam - powiedziałam powoli. - Miałam najlepszego przyjaciela na świecie i...
- Cii, Angie, to nie twoja wina. 
- Oddalałam się, budowałam między nami jakiś mur, nie odzywałam się od miesiąca, a ty mówisz, że to nie moja wina?!
Pablo przytulił mnie do siebie.
- Zmieniłaś się. Ja też. Widocznie nasz drogi musiały się w pewnym momencie rozejść. Zamiast martwić się przeszłością, spróbujmy zadbać o przyszłość.
Pokiwałam głową, wdychając z rozkoszą powietrze. Mój przyjaciel wciąż pachniał tak jak na studiach. Męskimi perfumami, kawą i karmelem. Za tym zapachem też tęskniłam.
- Widziałam cię ostatnio w paru - przyznałam się. - Byłeś z jakąś kobietą. 
- To moja nowa dziewczyna. Pracuję teraz w biurze jej ojca - wyjaśnił. 
- Kochasz ją? - zapytałam. - Znaczy... Przepraszam, nie powinnam...
- Angie, spokojnie. Żadnych sekretów, jesteśmy przyjaciółmi. - Mężczyzna westchnął. - Nie, nie kocham jej. Ufam jej, podziwiam ją, ale nic więcej. Ale wierzę, że uda nam się stworzyć solidny związek.
Tak bardzo chciałam podzielać jego wiarę.
- Życzę ci, aby to wam się udało - wymamrotałam.
- Dziękuję... Angie, ja... - Pablo nabrał powietrza.
Niespodziewanie spokojna melodia została zastąpiona przez energiczne "Love Today" Miki. Spojrzałam w stronę odtwarzacza. Obsługiwali go Ernesto, Maxi i, co dziwne, Beto. Zamrugałam ze zdumienia. Kiedy ten facet przyszedł? Wysłałam mu zaproszenie, ale... Pokręciłam głową i gestem pokazałam Pablito, że nie słyszę, co mówi. Ludzie wokół mnie skakali w dzikim tańcu, a Leon i Violetta wyglądali jakby byli żywcem wyjęci z jakiegoś tanecznego show. Pablo złapał mnie za nadgarstek, usiłując wciągnąć z powrotem do tańca, jednak w tej chwili zjawił się przy nas German.
- Kochanie - odezwał się, obejmując mnie ramieniem, a następnie całując w policzek. - Zatańczymy?
Nim zdążyłam cokolwiek wymamrotać, mężczyzna przyciągnął mnie do siebie. Odwróciwszy się do Pablo, posłałam mu przepraszające spojrzenie, ale on tylko kiwnął lekceważąco ręką, po czym odszedł w stronę Andresa, który energicznie do niego machał.
Chwilę później już tańczyłam z Germanem w rytm dzikiego kawałka. Mój szwagier, choć na co dzień mógł sprawiać wrażenie sztywnego, ruszał się zaskakująco żwawo. Gdy dość niewygodne sandałki na koturnie zaczęły mnie uciskać, zwyczajnie zrzuciłam je ze stóp. W tej chwili zdałam sobie sprawę, że jestem dość sporo niższa od Germana. Mężczyzna przewyższał mnie o głowę. 
Rozejrzawszy się, spostrzegłam, że goście dołączyli do mnie i mojego ukochanego, również "ruszając w tany". Co więcej niektórzy, idąc w moje ślady, tańczyli na boso. 
Kilka minut później piosenka wreszcie umilkła i rozległy się oklaski. Następnie rozbrzmiała jakaś ckliwa ballada. Ojciec Violetty objął mnie w talii i powoli obracaliśmy się przy muzyce. Spojrzałam mu w oczy. Odwzajemnił spojrzenie i pochylił się, aby już po chwili połączyć nasze usta w geście pocałunku. 
- Przepraszam za spóźnienie - usłyszałam nagle jakiś głos tuż za sobą. 
Niechętnie odkleiłam się od Germana. Odwróciwszy głowę, zobaczyłam nie kogo innego, lecz Silvię Malvadę, we własnej osobie i na żywo. Uśmiechnęła się do mnie złowieszczo. Była ubrana na czarno. Dopasowana sukienka sięgała jej do kolan. Na nogach miała czarne rajstopy i wysokie buty w tym samym kolorze. Od całości odbiegał jedynie długi, granatowy płaszcz, który założyła mimo wysokiej temperatury. 
- Em... Dzień dobry. 
- Witaj, Angeles.
- Jak miło, że pani wpadła - wymamrotałam.
- Jak mogłabym opuścić tak... wspaniałe przyjęcie - odparła, przeciągając sylaby.
Po tych słowach zapanowało niezręczne milczenie, w czasie którego kobieta przyglądała mi się z ciekawością, wyraźnie czekając na mój ruch. Głowę pochyliła nieco w prawą stronę i mimo uśmiechu, z jej twarzy ciężko było cokolwiek odczytać.
- Chyba pora na toast - oznajmiłam w końcu, odsuwając się od ukochanego. 
Podeszłam do mikrofonu, przy którym stali uczniowie studia, chwytając po drodze jeden z kieliszków wypełnionych szampanem.
- Chciałabym... - zaczęłam, chwytając mikrofon w dłoń. - Chciałabym wznieść toast za... em... za zdrowie moich drogich gości. I dziękuję wszystkim za przyjście - zakończyłam dość zgrabnie i oddałam mikrofon Camilii.
Zauważyłam, że goście częstują się szampanem i idąc w moje ślady, unoszą kieliszki. Sama wciąż trzymałam swój w dłoni. 
- Twoje zdrowie Angie - German pojawił się tuż obok mnie. 
Uniósł kieliszek, lekko stuknął nim o mój i wypił zawartość jednym haustem.
- Chyba wszyscy dobrze się bawią - powiedział po chwili. - Wracamy do tańca?
- Zaczekaj chwilę - powiedziałam. 
Mój wzrok spoczął na Malvadzie, która siedziała na jednym z krzeseł z boku, wpatrzona w jeden punkt. Wzięłam do ręki jeszcze jeden kieliszek i podeszłam do niej. 
- Nie uważa pani, że warto by wnieść toast? - spytałam, siadając obok niej.
- Niby za co? - spytała chłodno.
- Em... - zamyśliłam się. - Za pani zdrowie chociażby - powiedziałam w końcu, siląc się na wesołość.
Podałam jej kieliszek. Uniosła go i wypiła odrobinę, po czym skierowała wzrok z powrotem w jeden punkt daleko przed sobą.
- Wszystko w porządku? - spytałam uprzejmie. - Dlaczego nie bawi się pani z resztą?
- Bo to banda pros... To znaczy się... ja się... trochę źle się czuję.
- Gdyby czegoś pani potrzebowała, to proszę mnie zawołać - kobieta przytaknęła.
Zadowolona z siebie wróciłam do Germana. Po drodze wypiłam resztę szampana i odstawiłam kieliszek.
- Tańczymy? - spytałam. Mężczyzna uśmiechnął się i ujął moją dłoń. Przez następną godzinę bawiliśmy się jak za dawnych czasów. 
Rozejrzałam się. Większość gości tańczyła, kilkoro stało przy stole z przekąskami i słuchali z uwagą jakiejś opowieści Ernesto. Zmarszczyłam brwi, bo zorientowałam się, że w żadnej z tych grup nie było Javiera, Miquele i Carmen. Już miałam spytać Germana czy ich nie widzi, gdy nagle porozwieszane dookoła światełka zgasły, muzyka ucichła, a ogród pogrążył się w ciemnościach. Wiedziałam czyja to sprawka.
- Dzieciaki... - szepnęłam i dałam znak mojemu ukochanemu, aby uspokoił gości. 
Sama postanowiłam złapać rozrabiaków.

Weszłam do domu i otworzyłam drzwi do piwnicy. Trójka winowajców siedziała przy skrzynce elektrycznej z jakimiś kabelkami i śrubokrętami w rękach.
- Co wy tu robicie? - zapytałam spokojnie.
- Co ty tutaj robisz? - odparła Carmen.
- Zapytałam pierwsza.
- Dobrze, dobrze... - Miquel postanowił się poddać. - Chcieliśmy poprawić oświetlenie, ale chyba uszkodziłem wyłącznik instalacyjny... Albo coś podobnego i w efekcie nie ma prądu. Bardzo przepraszamy.
Pokiwałam głową.
- W porządku. Coś wymyślimy - powiedziałam. - Javier, podaj mi to pudełko, które stoi na tej półce najbliżej ciebie, tam są świeczki. A ty, Miguel znajdź zapalniczkę. 
Po chwili wyszłam z maluchami na zewnątrz. Goście, pomimo tego zajścia nie stracili humorów. Nawet Brunhilda i Cromwell byli zadowoleni - rozmawiali zawzięcie z Blasem i Jackie. Na miejscu poustawialiśmy pośpiesznie świeczki i zapaliliśmy je. Nie miałam pojęcia, po co w piwnicy było kilkadziesiąt świec, ale musiałam przyznać, iż ogród wyglądał cudownie. Brakowało jeszcze tylko...
- Hej, a może coś zaśpiewamy? Skoro sprzęt wysiadł... - Ludmiła czytała mi w myślach. 
- To doskonały pomysł! - Violetta tryskała entuzjazmem. 
Dawni uczniowie studio zgodnie stanęli koło parkietu. Po chwili namysłu dołączyli do nich też Ernesto, Javier i Carmen. 
- Angie, są tu jakieś instrumenty? - zapytał Diego. 
- Gitara i keyboard w pokoju Violi, perkusja u bliźniaków, fortepian w salonie, gitara w moim pokoju... To chyba tyle... - wyrecytowałam. 
Chłopak uśmiechnął się łobuzersko, kiwnął na Leona, Andresa oraz Maxiego i po chwili w ogrodzie pojawiły się wszystkie z wymienionych przeze mnie sprzętów, nie licząc fortepianu oczywiście. 
- Andres bierzesz perkusję, Diego - gitarę, Maxi... Keyboard... - zarządził chłopak Violetty. - Ktoś z państwa gra na gitarze?
Pytanie zawisło przez chwilę w powietrzu.
- Ja gram - przyznał się w końcu doktor Blas. 
- Świetnie. Kolega pokaże panu zaraz, co zagramy - Leon uśmiechnął się czarująco. 
Po chwili rozbrzmiała muzyka. 
 Euforia! Te da la gloria,
Grita! La gente grita,
Canta! Siente la euforia,
Porque asi queremos cantar...
Euforia! Te da la gloria,
Grita! La gente grita,
Canta! Siente la euforia,
Porque asi queremos cantar...

Było to jedno z najlepszych wykonań tej piosenki, jakie słyszałam. Nawet towarzysz Jackie, który z początku nieśmiało brzdąkał na gitarce, pod koniec wydawał się być nieodłączną częścią występujących. Potem przyszła kolej na "Tienes el talento". Poczułam jak łzy napływają mi do oczy. To była pewnie jedna z ostatnich chwil, gdy oni wszyscy wspólnie występowali. Zaszły w nich tak wielkie zmiany... 
- Angie, Angie, Angie! Nie rozklejaj nam się! - zawołała Viola, gdy skończyli śpiewać. 
Podeszła do mnie i pociągnęła mnie pomiędzy młodych ludzi.
- Jestem z was dumna, wiecie? Naprawdę dumna. Bardzo się zmieniliście przez te kilka lat w studio i... Nie mogę uwierzyć, że jesteście tymi samymi dzieciakami, które kłóciły się o zniszczoną gitarę Rafy Palmery czy o coś podobnego - powiedziałam powoli. - Bardzo wam dziękuję za dzisiejszy występ. Jesteście wspaniali. Naprawdę. 
Młodzież jak na rozkaz rzuciła się, aby mnie uściskać. 
- Hej, a może zaśpiewasz coś z nami? - zawołała znienacka Francesca.
- Tak, Angie, to świetny pomysł! - przytaknęła Camilla.
- Dobrze, dobrze. A co zaśpiewamy? - zapytałam, uśmiechając się radośnie.
- Zaśpiewajmy Algo se enciende - zaproponowała Violetta i zaczęła pstrykać palcami, a następnie nucić zwrotkę. Dołączyłam do niej. Po chwili pozostali również zaczęli śpiewać i grać na instrumentach tak dobrze znaną wszystkim melodię. Moje oczy ponownie zapełniły się łzami. Siostrzenica przytuliła się do mnie. Z drugiego końca "parkietu" dostrzegłam uśmiechającego się do mnie Germana. Odwzajemniłam uśmiech, pociągając nosem i śpiewając jeszcze głośniej. To był piękny wieczór. 
________________________________________________
Tak oto mamy rozdział numer 104.
Nic nadzwyczajnego, ale cóż. Jak Wam się podoba? :D
Jeżeli oglądacie trzeci sezon, to zapewne, podobnie jak my, cieszycie się z powodu Angie.
Co więcej są spore szanse na Germangie. :D
Żyć nie umierać, czyż nie?
Les mandamos un beso enorme. ♥

J & B

środa, 6 sierpnia 2014

Jednorazówka: Koncert

Jednorazówka: Koncert.

To był ciepły, czerwcowy dzień. Słońce powoli chowało się już za horyzontem, dając początek pięknemu, bezwietrznemu wieczorowi.
Angie siedziała na łóżku w swoim pokoju, z twarzą ukrytą w dłoniach. Trwała tak od dobrej godziny, robiąc jedynie krótkie przerwy, w czasie których przechadzała się nerwowo po pomieszczeniu. Nie potrafiła znaleźć sobie miejsca. Z jednej strony bardzo chciała wyrwać się w końcu z domu, z drugiej zaś najchętniej zaszyłaby się w nim na stałe i w ogóle nigdzie nie wychodziła. 
Ubrała się już nawet w granatową sukienkę i dopasowaną do tego czarną marynarkę. Jej nogi zdobiły lśniące szpilki, które wkładała tylko na specjalne okazje. Wciąż brakowało jej jednak pewności siebie, odwagi, aby zebrać się do kupy i wyjść. Rzuciła nerwowe spojrzenie w stronę zegarka. Jeszcze pół godziny. Miało się zacząć za trzydzieści minut. Za dwa kwadranse jej siostrzenica stanie na scenie po raz ostatni tego roku. Tak też miała zakończyć się jej nauka w studio. Spektakularnie, ot co. 
Sama brała udział w przygotowaniu tego wszystkiego. Zapowiedziała jednak, że raczej się nie zjawi. Wymawiała się osłabieniem, zmęczeniem po ciężkim roku... Było to jednak mocne nagięcie prawdy. Jej fizyczne samopoczucie nie pozostawiało wiele do życzenia, czego nie można było jednak powiedzieć o psychice. Tak, jej psychika miała się fatalnie. Przeżywała dosłowne rozbicie. Ni mniej, ni więcej. Stała się ostatnimi czasy bardziej aspołeczna, przebywanie w towarzystwie nie sprawiało jej już żadnej uciechy. Rzadko się odzywała, jeszcze rzadziej uśmiechała. Jej dawna radość osunęła się w cień, przytłoczyły ją ostatnie wydarzenia. 
Czemu tu się dziwić? Wróciła z Miasta Świateł do Buenos Aires. Może i Paryż nie był jej miejscem na ziemi, jednak to właśnie Boskie Buenos kojarzyła z cierpieniem, pasmem rozczarowań. Jeżeli sądziła, że jego czasowe opuszczenie - aby po pół roku wrócić - sprawi, że zapomni o swoich uczuciach, wymaże Jego z serca, cóż, myliła się. Z chwilą powrotu dawne uczucia natychmiast w niej odżyły, ogarniając ze zdwojoną siłą. Kochała go, mimo bólu, jaki jej zadawał. Mimo cierpienia, jakie przez niego znosiła. Kochała go i nie potrafiła przestać, choćby i bardzo chciała. 
Ale jaki w tym sens? To bezsensowne uczucie tylko niszczyło ją od środka. Dawno straciła nadzieję, pozbyła się resztek aluzji, że kiedyś mogliby być razem. Jade, Esmeralda, Priscilla. On po prostu bawił się kobietami. Tak samo, jak zabawił się nią, jej uczuciami. Czy ten człowiek zdolny był w ogóle do miłości? A jednak nie potrafiła się do niego zniechęcić. Nie przemawiało do niej nawet to, że był dla niej szwagrem, ojcem jej siostrzenicy... Zakochała się w nim ślepo, nie zważając na konsekwencje. Nawet jeżeli zwyczajnie nie odwzajemniał jej uczuć. Zadawał coraz więcej cierpienia z każdym spojrzeniem, każdym słowem, jakie do niej wypowiadał. Ciężko to znosiła, dlatego też starała się unikać spotkania. Zadawał jej ból, uganiając się za Priscillą, jak wcześniej za Esmeraldą. A ona nie potrafiła nawet wyznać mu, co czuje. Dlatego milczała.
W końcu zdecydowała się ruszyć z miejsca. Tak, to dobry pomysł wyjść w końcu z domu. Będzie miała okazję posłać siostrzenicy uśmiech wprost z widowni, doda jej otuchy, której i tak już raczej nie potrzebuje. Jest dorosła, silniejsza niż kiedykolwiek. Już nie potrzebuje swojej cioci... Wstała jednak i opuściła pokój.

Gdy dotarła do teatru, sala powoli zapełniała się ludźmi. I tam nie potrafiła znaleźć sobie miejsca, tym razem dosłownie. Czuła się jakoby pod ostrzałem wścibskich spojrzeń. Mijała ludzi, przepychała się wąskimi schodkami, co rusz potykając się o jakiegoś przechodnia. W końcu z którymś dość boleśnie się zderzyła. Cmokając niecierpliwie, poprawiła torebkę i uniosła wzrok. Szybko jednak spojrzała w inną stronę, gdy zorientowała się, że to On. Stała przed Germanem, nie patrząc na niego.
- Angie - zaczął w końcu. Kobieta milczała. - Dawno cię nie widziałem.
Wydała z siebie niezidentyfikowany pomruk. Wciąż na niego nie patrzyła, aczkolwiek jej serce biło jak oszalałe. On zaś przyglądał jej się z zaciekawieniem. Nagle z głośników popłynęła muzyka. German odwrócił mechanicznie wzrok ku scenie, jednak nic się na niej nie działo. Muzyka najwyraźniej miała jedynie umilić widzom oczekiwanie na występujących. Angie była na to przygotowana. W końcu był to jej własny pomysł. Sama wybierała tę piosenkę. Korzystając z okazji, zerknęła na niego krótko. Gdy German zdał sobie sprawę z tego, iż występ wcale się jeszcze nie zaczął, spojrzał znów w jej stronę. Zdążyła jednak w porę odwrócić wzrok.
- Angie - przemówił w końcu. Kobieta milczała. - Chciałem cię przeprosić.
- Za co? - spytała po dłuższej chwili milczenia, starając się za wszelką cenę uniknąć jego wzroku.
- Za wszystko. Wiem, że zadałem ci mnóstwo bólu. Wiem, ile przeze mnie wycierpiałaś. Ale ja byłem po prostu zbyt głupi, aby to zrozumieć. Byłem takim idiotą... Ale najdroższa, ja cię kocham.
Angie przełknęła cicho ślinę, z trudem powstrzymując łzy, które wypełniły jej oczy. Milczała jeszcze przez chwilę, aż w końcu zdecydowała się na niego spojrzeć. Popatrzyła od razu prosto w jego czekoladowe oczy. Dostrzegł tłumione przez nią łzy.
- Ja kochałam cię przez cały czas - powiedziała w końcu. - Ale teraz to już nieistotne - dodała cicho.
German zbliżył się do niej powoli, dając jej szansę do uchylenia się w razie chęci. Nie poruszyła się jednak ani o milimetr, zastygnąwszy w pozycji z oczami niezmiennie w niego wpatrzonymi. Objął ją jedną ręką w talii, przysunął nieco do siebie i pochyliwszy się lekko, przysunął drugą dłonią jej twarz ku swojej i delikatnie ją pocałował. Powoli oparła się dłońmi o jego brzuch i oddała pocałunek. Po chwili odsunęli się od siebie. Angie oparła się czołem o czoło Germana.
- Kocham cię - powtórzył mężczyzna szeptem.
- Ja ciebie - odpowiedziała Angie jeszcze ciszej.
Światła jedno po drugim poczęły gasnąć, a muzyka ucichła, aby po krótkiej chwili ciszy zabrzmieć znacznie głośniej, w podniosłym tonie. Na scenie, w świetle złotego reflektora pojawiła się Violetta, ubrana w długą, różową sukienkę. German z wyczuciem złapał Angie za dłoń i pociągnął w stronę wolnych miejsc.
-  On the first day that I met you, feeling out of place... - zaczęła śpiewać Violetta. Po chwili dołączyli do niej także pozostali uczniowie, wyłaniający się kolejno zza sztucznej mgły. - ...so many new faces...
Show przygotowano niezwykle spektakularnie, dopracowując przy tym każdy szczegół. Widzowie z zauroczeniem wpatrywali się w scenę. Angie natomiast poświęciła całą uwagę mężczyźnie o czekoladowych oczach, który po chwili również na nią spojrzał. Światła bijące od sceny oświetlały jej piękną twarz. Swoje lśniące blond włosy upięła w delikatnego koka, wypuszczając tylko kilka kosmyków. 
Uśmiechnęła się do niego. Dlaczego wcześniej nie zauważył, że ma taki piękny uśmiech? A jej oczy... Wielkie, szmaragdowe, szczere. Wyglądała tak niewinnie. Po raz kolejny tego wieczoru skarcił się za swoją głupotę. Priscilla? Esmeralda? Jade?! Jak mógł choć przez chwilę pomyśleć o byciu z którąkolwiek z nich, kiedy w pobliżu była Ona. Przez ten cały czas go kochała, a on tego nie dostrzegał. Był idiotą. To jest kobieta, którą kocha. Odwzajemnił jej nieziemski uśmiech i ujął jej dłoń, zacisnąwszy na niej palce. 
Po posłaniu sobie jeszcze jednego, pełnego uczucia spojrzenia, skierowali wzrok ku scenie. Violetta wyglądała cudownie, błyszczała. Była piękna, dojrzała, utalentowana. Angie posłała jej uśmiech i przysiąc mogła, że dziewczyna go odwzajemniła. German był szczęśliwy. Oboje byli z niej dumni. Wiele przeszli, razem z Angie. Ale było warto, bez wątpienia. Chociażby i dla tej jednej, tak pięknej chwili.
- Friends till the end, never break, never bend, friends understand, make you smile, hold your hand...

_____________________________________________
A dla mnie takie zakończenie V3. :)

Jednorazówkę napisałam z nudów, nad morzem. 
Jest krótsza i bardziej bezsensowna niż mogłam sądzić, ale zawsze coś. :D
Na rozdział będziecie musieli jeszcze troszkę poczekać.
Un beso gigante. ♥
Skailes.

sobota, 2 sierpnia 2014

Rozdział 103

Rozdział 103.

- Jeszcze herbatki, Angie? - spytała Michelle.

- Tak, poproszę - odparłam, biorąc gryza jednego z maślanych ciasteczek, jakie przede mną postawiła.
- Mów dalej, proszę.
- Nie ma co gadać - machnęłam ręką, a kobieta spojrzała na mnie z wyrzutem. - Przespałam się z nim i to wszystko. Pewnie tylko o to mu chodziło. Nie wróciliśmy do siebie.
- Ale czekaj... Powiedział ci, że mu na tobie zależy?
- Tak, ale...
- I że chciałby twojego szczęścia?
- No tak, ALE...
- Powiedział, że cię kocha?
- Tak, ale to nie ma nic do... - zaczęłam podniesionym głosem, ale tym razem Michelle mi nie przerwała. Spłonęłam rumieńcem.
- Usiądź, Angie - poprosiła spokojnie.
Dopiero wtedy zorientowałam się, że stoję. Opadłam na krzesło. Michelle chwyciła moją dłoń.
- To, że on cię kocha jest oczywiste. Tylko czy ty jego też? - szepnęła. 
Wbiłam wzrok w podłogę, starając się nie dopuścić do głosu emocji. 
- Nie - powiedziałam szybko. - Nic dla mnie nie znaczy.
Kobieta ze stoickim spokojem ugryzła ciastko.
- Dlaczego tak się boisz tej myśli? - zapytała. - Tylko nie zaprzeczaj.
- Ktoś mnie już kiedyś o to pytał... - rzekłam cicho. - Czy jestem aż tak oczywistą osobą?
- Gdybyś była oczywista, nie pytałabym - odparła. 
- Boję się, że jeśli przez cały ten czas kochałam Germana, to moje uczucie do Julio nie było prawdziwe. A nie mogłabym żyć z myślą, iż go tak zwodziłam - powiedziałam szczerze.
Poczułam łzy spływające mi po twarzy.
- A może kochałaś ich obu, ale każdego w inny sposób? - starsza pani popatrzała mi w oczy. 
- To niemożliwe. Takie rzeczy się nie zdarzają...
Michelle westchnęła.
- Nie chcę już o tym mówić - szepnęłam, wciąż nie podnosząc wzroku i otarłam dłonią oczy, po czym wstałam z krzesła. - Może lepiej już pójdę...
- Zaczekaj - poprosiła kobieta i chwyciła mnie za ramię, po czym stanęła ze mną przed lustrem. - Spójrz.
Uniosłam wzrok i spojrzałam na swoje odbicie w lustrze. Czułam się okropnie, żałosna, jak pusta skrzynka, bez wartości. Otarłam resztki łez z twarzy i pociągnęłam nosem.
- Co chciałabyś żebym zobaczyła?
- Angie, nie zależnie od tego, ile błędów popełniłaś, a uwierz mi, popełnisz ich jeszcze wiele w życiu, liczy się to, co masz tutaj - w tym momencie wskazała dłonią na lewą stronę mojej klatki piersiowej. - Twoje serce. Jesteś dobra, zawsze byłaś. Zawsze kierowałaś się przede wszystkim dobrem innych. Może już czas, aby pomyśleć przez chwilę o sobie? Zastanów się nad tym. I zrób, co w twojej mocy, abyś była szczęśliwa. Ale nigdy - w tym momencie odwróciła mnie ku sobie i spojrzała mi w oczy. - Nigdy, przenigdy nie zapominaj, kim naprawdę jesteś.

Kiedy opuściłam mieszkanie Michelle z pudełkiem ciasteczek, które kazała mi zabrać "na osłodę życia", postanowiłam, że nim wrócę do domu, należy mi się chwila wytchnienia w samotności. Wybrałam spacer. Na początek postanowiłam zajrzeć do sklepu spożywczego, aby kupić tabliczkę czekolady i podarować ją wraz z ciasteczkami bliźniakom. Na miejscu znalazłam się po kilkunastu minutach. Wzięłam z półki dużą tabliczkę słodkiej, mlecznej czekolady z całym orzechami. Podeszłam do kasy, aby za nią zapłacić. Ustawiłam się w kolejce za jakąś dość wysoką, szczupłą kobietą, ubraną w czarny, długi płaszcz. 
- Przecież nie dam czegoś takiego mojemu synowi! Chyba postradała pani zmysły! - krzyczała na przerażoną, młodą ekspedientkę.
- Pani Malvada, spokojnie... - zaczęła dziewczyna piskliwym głosikiem.
- Jeżeli mam być spokojna to proszę wybrać dla mnie rybę, która nie śmierdzi rybą!
No jasne. Tylko niejaka Silvia Malvada mogła mieć problemy tego typu. Po raz kolejny spotykałam ją w sklepie. Zaczęłam się zastanawiać, czy ta kobieta nie ma nic ciekawszego do roboty niż straszenie ludzi i warczenie na nich. "Rybę, która nie śmierdzi rybą". Zachichotałam pod nosem. Kobieta usłyszała to i odwróciła się w moją stronę.
- Ach, to znowu pani - wycedziła jadowicie, przewróciła oczami i zmierzyła mnie wzrokiem. - Powiedziałabym coś pani, ale niestety to, co robię nie może czekać. Mój syn musi jeść posiłki o wyznaczonych porach. O, no! Ta ryba wygląda o wiele lepiej. 
Ekspedientka odetchnęła z ulgą, gdy Malvada opuściła sklep. Uśmiechnęłam się do niej dziarsko i zapłaciłam za czekoladę. Po wyjściu ze sklepu postanowiłam udać się do domu, jednak wybrałam nieco dłuższą drogę przez park, aby mieć okazję, by pomyśleć.
Z jakiegoś powodu rozmyślałam o tej całej pani Malvadzie. Nawet jej nazwisko brzmiało groźnie... Pewnie nie zawsze była taka. Wydawała się skrywać prawdziwą siebie za maską "złej". Coś w życiu musiało ją tak zmienić. Była zgorzkniała, podła, wszyscy w mieście się jej bali. Nie chciałam skończyć tak jak ona. Zimna, oschła, samotna... Cóż, ona miała przynajmniej swojego małego synka. Mnie z pewnością czekałaby rychła samotność. W końcu kto powierzyłby mi opiekę nad jakimkolwiek dzieckiem? Byłam cholernie nieodpowiedzialna. Nie potrafiłam nawet sama o siebie zadbać, a co dopiero zaopiekować się dzieckiem. Zostałabym sama jak palec. Pewnie, podobnie jak Malvada skrywałabym się za maską, nie dopuszczając do serca nikogo. Żyjąc według zasady "im mniej jest osób, do których się przywiązuję emocjonalnie, tym lepiej". Ale nie. Nie, ja nie chciałam tak skończyć...

Gdy weszłam do domu, zastałam wszystkich domowników w salonie. Obok Brunhildy siedział niejaki pan Cromwell, co było jeszcze dziwniejsze. Zmarszczyłam lekko brwi.
- Dzień dobry - powiedziałam powoli.
- O, przylazła! - powitała mnie babcia Germana. 
- Co tu się dzieje? Coś się stało? - dopytywałam się.
Zgromadzeni nie wyglądali bowiem na najszczęśliwszych. Violetta zdawała się przysypiać, Olga i Ramallo wymieniali błagalne spojrzenia z panem domu, który krzywił się, jakby miał w ustach cytrynę. Bliźniacy dyskretnie grali w karty. Entuzjazmem tryskała tylko para staruszków i Ernesto, który najwyraźniej świetnie się bawił. 
- Ustalamy szczegóły dotyczące ślubu - warknął Benedict w moją stronę. 
- German, pozwoliłeś już Violi wyjść za mąż?! - krzyknęłam odruchowo. 
- Naszego ślubu - Brytyjczyk spojrzał na mnie jak na idiotkę.
- Ale myślałam, że... Pan i pani Brunhilda... Czy... Rozumiem, miłość, ale czy to nie za duża różnica wieku? Violetta ma dopiero 19 lat... - zaczęłam i nagle mnie olśniło. - A, żeni się pan z panią Brunhildą!
- To, że nie błyszczysz intelektem, to my już wiemy. Siadaj i nie przeszkadzaj - babcia Germana była bezlitosna.
Usiadłam szybko pomiędzy Javierem a ojcem Violi, rumieniąc się lekko. 
- Więc na czym to stanęło... - kontynuowała staruszka. - Kto mnie  poprowadzi do ołtarza?
- A co, sama pani nie dojdzie? Starość, nie radość... - mruknął Javier cicho. 
Parsknęłam cicho śmiechem.
- Germuś, ty mnie poprowadzisz do ołtarza! - zarządziła kobieta. - Dalej, w którym kościele?
- Parafialnym? - podsunęłam. - Albo w domu...
- Nie, nie, nie! - Brunhilda zgromiła mnie wzrokiem. - Ślub musi się odbyć w kościele. Ale ty tego nie wiesz, jakoś mnie to nie dziwi... 
- Chyba mogę pomóc... - wtrącił się Ernesto, bawiąc się piłeczką kauczukową. - Niedaleko jest bardzo ładny, nieduży kościół. Sądzę też, że tamtejszy duchowny panią zadowoli. 
Piłeczka odbiła się szybko od ściany i wróciła do ręki młodzieńca.
- To jeszcze ustalimy - teraz inicjatywę przejął Cromwell. - Szanowna pani Brunhildo, obawiam się, że musimy tymczasowo przerwać zebranie, gdyż za dwa kwadranse mamy spotkanie z panią organizatorką. 
- Ma pan rację, panie Benedikcie. Wybaczcie nam, ale godnym poszanowania ludziom - tu rzuciła mi znaczące spojrzenie - nie wypada się spóźnić.
Następnie wstali, owinęli się w wełniane szaliki (pomimo upału, który panował na zewnątrz), wzięli parasol (Brunhildy) oraz laskę (Cromwella) i wyszli. 

Przez chwilę panowała cisza, którą przerywało jedynie jednostajne uderzanie kauczuku o podłogę. Jako pierwszy odezwał się Javier.
- I co tak siedzicie? Trzeba wiać, póki można - powiedział i zaśmiał się. - Idę na boisko. 
Podałam im pudełko ciasteczek, które dostałam od Michelle i tabliczkę czekolady, którą kupiłam. Javier ucieszył się i podziękował, szczerząc się i po chwili już go nie było. Miquel tylko uśmiechnął się nieśmiało i poszedł za nim. 
- Na mnie również już pora. Mam jeszcze kilka spraw do załatwienia. Państwo wybaczą... - Ernesto ukłonił się szarmancko i zniknął.
- German, mam do ciebie sprawę. Możemy przejść do gabinetu? - powiedziałam pozbawionym emocji głosem.
Kątem oka dostrzegłam jak Olga wymienia z mężem zaniepokojone spojrzenie. German jednak pokiwał głową i wspólnie weszliśmy do pokoju. Ostatni raz, gdy byliśmy sami, mężczyzna wyznał mi miłość. Na samą myśl poczułam się irracjonalnie szczęśliwa.
- O co chodzi, Angie? - zapytał pan domu. 
Stał oparty o biurko z tym wyrazem twarzy, który już dobrze znałam. To była maska, którą wkładał, ilekroć chciał ukryć prawdziwe uczucia. Podeszłam do drzwi i zamknęłam je na klucz. 
 - Angie...? - moje zachowanie chyba zaczynało go martwić.
Podeszłam do mężczyzny i popatrzałam mu w oczy. Dopiero wtedy się odezwałam. 
- Przepraszam - szepnęłam. - Tak bardzo cię przepraszam! Zachowywałam się jak jakaś cholerna idiotka, pozbawiona uczuć kretynka, sama nie wiem... Znaczy właściwie, wiem dlaczego...
Szczerze mówiąc, miałam nadzieję, że mi przerwie. Przytuli mnie, pocieszy i powie, iż to nieprawda. Ale on stał i spokojnie słuchał. Nabrałam powietrza do płuc i mówiłam dalej.
- Bardzo dotknęła mnie śmierć Julio i nie chciałam myśleć, że spędzał ostatnie chwile życia z kimś, kto go nie kochał. Bo ja go kochałam! Dlatego nie dopuszczałam do siebie myśli... Nie mogłam przez ten cały czas kochać także ciebie. Przecież nasz związek to było... To jest coś tak niemożliwego... Dlatego wolałam, abyśmy pozostali w relacji bez zaangażowania. To było dopiero głupie! - poczułam jak łzy zaczynają mi płynąc po twarzy. - Ale pomimo tego wszystkiego... Ja nigdy nie przestałam o tobie myśleć. Kocham cię, wiesz? Kochałam cię cały ten czas.
Nie byłam w stanie wykrztusić czegokolwiek więcej. Wbiłam wzrok w skądinąd ładne panele i czekałam na jego reakcję. Wtedy, pierwszy raz od dłuższego czasu, poczułam jak moje serce przyśpiesza, jak emocje i uczucia biorą nade mną górę. 
- Ja też cię kochałem. Nadal kocham - szepnął German po chwili, która wydawała się wiecznością.
Delikatnie uniósł moją brodę tak, że widziałam wyraźnie jego oczy. Te same tęczówki, których czekoladowy kolor śnił mi się po nocach. Na twarzy mężczyzny błąkał się delikatny uśmiech. 
- Nawet nie wiesz, ile na to czekałem... - dodał i zbliżył swoją twarz do mojej. 
Sama nie wiem, kiedy jego usta dotknęły moich. Delikatne muśnięcie, które przypomniało mi każdą wspólną chwilę. Oparłam dłonie na jego umięśnionym torsie i oddałam pocałunek. W pewnej chwili poczułam jak moje nogi odrywają się od ziemi. Nie było to jednak coś godnego uwagi, którą wolałam skupić na Germanie. Wdychałam zapach jego wody kolońskiej i błagałam w myślach, aby ta chwila trwała wiecznie. Czułam jego ciepłe palce błądzące po moich plecach. Czułam delikatny zarost na jego zwykle gładko ogolonej twarzy. Czułam jego pocałunki na swoich ustach. Na chwilę oderwałam się od mężczyzny i wtuliłam twarz jego szyję. Zauważyłam też, że siedzę na biurku, obejmując nogami Germana. 
- Jestem najszczęśliwszą osobą na świecie - szepnęłam cicho.
- Pozwól, że się sprzeciwie. To ja jestem największym szczęściarzem - usłyszałam w odpowiedzi. 
Zaśmiałam się cicho. On też się uśmiechnął. Kochałam tego faceta. Najmocniej w świecie.

Na kolację Olgita przygotowała jeden ze swoich specjałów - pieczeń w sosie własnym. Podczas posiłku panowała cudowna atmosfera. Nie tylko dlatego, że Brunhilda była wciąż na spotkaniu. Syn Roberta zabawiał bliźniaków jakąś zabawną historyjką. Musiałam przyznać, że ma do tego talent. Chłopcy i, jakże inaczej, Violetta wpatrywali się w niego jak w obrazek. Ja jednak wolałam się patrzeć na kogoś innego. Moją uwagę przyciągały lśniące oczy Germana, które wyrażały pytanie. Skinęłam ledwo zauważalnie głową, na co on uśmiechnął się delikatnie. Nie potrzebowaliśmy słów, aby się porozumieć. 
- Panie Germanie, a panu jak minął dzień? - zapytała znienacka Olga.
Wiedziałam, że mój luby wykorzysta okazję. 
- Znakomicie! Podpisałem ważny kontrakt, rozmawiałem z dyrektorem szkoły Miquela, który oznajmił, że przyznano ci też stypendium na przyszły semestr i... - zamilkł na chwilę i popatrzył na mnie. Przewróciłam oczami i znowu pokiwałam głową. -... znowu jestem z Angie.
Cisza, która zapadła po tych słowach, była nie do opisania. Widelce zawisły nad talerzami, usta przestały przeżuwać... Do moich uszu dobiegła czyjaś rozmowa na ulicy i delikatne buczenie lampy. Spojrzenia wszystkich obecnych przeszywały mnie na wylot. Na ich twarzach widziałam niemal wymalowane słowa "A nie mówiliśmy?". Myśli, te wszystkie myśli, które przepływały im przez głowy, były tak silne, że niemal czułam jak docierają do mnie strzępki obrazów i słów. Uznałam, iż najwyższy czas przerwać tą niezręczną ciszę.
- Ekhm... Tak. - wykrztusiłam nieporadnie. - To prawda. A teraz... przepraszam.
Po tych słowach wstałam i odeszłam od stołu. Słyszał kakofonie krzyków, która się nagle rozległa, ale nie miałam ochoty kolejny raz znosić uścisków rozentuzjazmowanych Violi i Olgi. Ktoś, prawdopodobnie Ramallo, zawołał mnie, ale nie zwróciłam na to uwagi i zwyczajnie wyszłam.

Ogród, który za dnia wyglądał przepięknie, wieczorem stawał się niemal magicznym miejscem. Ostatnie promienie słońca chowały się pośród soczyście zielonych drzew, a krzewy czerwonych róż zdawały się wyciągać już kwiaty w oczekiwaniu na pojawienie się pierwszych, migoczących gwiazd. Ten dzień był taki niezwykły, wręcz zaczarowany. Odzyskałam miłość, którą ukryłam gdzieś w swoim lodowatym sercu. Przymknęłam powieki, wsłuchując się w cichą melodię, wyśpiewywaną przez wiatr. Kiedy byłam dzieckiem, mama opowiadała mi na dobranoc historie o piosenkach ukrytych w świecie i czekających na ich odkrycie. 

Vamos a poder cantar
Y unir las voces
Vamos a poder lograr
Quitar los dolores
Y ahora respira profundo
Porque vamos juntos a cambiar el mundo...

Zaśpiewałam cicho. Wtem usłyszałam czyjeś kroki. Nie musiałam się obracać, aby wiedzieć kto to.
- Przepraszam, nie powinnam tak wychodzić, ale... - zaczęłam.
- Nic się nie stało. Rozumiem, emocje... To moja wina. Powinienem zaczekać - odparł German.
- Nie, należało im powiedzieć. To ja... - pokręciłam głową i odwróciłam się do mężczyzny. - Możesz wrócić i powiedzieć, że wszystko w porządku.
Wtedy twarz inżyniera rozjaśnił uśmiech.
- Nie przyszedłem tu, aby się upewniać jak się masz. Znaczy... to też, ale mam dla ciebie niespodziankę - powiedział szybko i ujął moją dłoń. - Chodź.
Wzruszyłam ramionami i poszłam za Germanem. Naszym celem okazała się nieduża altanka stojąca koło szpaleru jabłoni, który oddzielał posesję Castillo od sąsiedniej. Wykonana była z pomalowanego na biało drewna. Jedynym oświetleniem była w niej teraz srebrna, księżycowa poświata, wpadająca przez otwór w dachu. Musiałam przebywać w ogrodzie dłużej niż sądziłam. Weszłam za inżynierem do altany i zmarszczyłam brwi na widok białego prześcieradła zawieszonego na ścianie oraz rzutnika z podłączonym laptopem i głośnikami.
- Urządzamy karaoke? - zapytałam zdumiona.
Spojrzenie, którym obdarzył mnie German, wyrażało więcej niż tysiąc słów. Bo on jest jak Rafaello.
- Czyli nie... - mruknęłam, patrząc jak mężczyzna rozkłada włącza uruchamia sprzęt.
Na ekranie pojawili się Piękna i Bestia, znani z disneyowskiego filmu. Moje brwi podjechały niemal pod same włosy, tak bardzo byłam zdumiona. Po chwili z głośników ryknął utwór "Fuck the system". Popatrzałam na inżyniera, który zaklął pod nosem.
- Wybacz, kliknąłem nie to...
- Jasne, przecież każdy trzyma takie utwory na laptopie - mruknęłam drwiąco.
- To laptop Ramallo... - wymamrotał German. - Mój jest akurat w naprawie.
Z wrażenia zakrztusiłam się własną śliną. Dzięki szybkiej reakcji mojego towarzysza, który poklepał mnie po plecach, jednak nie trzeba było szukać jakiegoś dobrego zakładu pogrzebowego. Zresztą głupio by było mieć napisane na nagrobku "Zmarła w tragicznym wypadku - niech nas Bóg strzeże od zakrztuszenia" czy coś podobnego.
- Dzięki... - wycharczałam. - Czy... na komputerze jest więcej takich utwórów?
- Hmm... Znajdzie się trochę... Jest "I love rock'n'roll", "Bad Reputation", sporo The Doors i... O, jest Sonata Księżycowa... Ale w metalowej wersji... - odpowiedział powoli German. - Muszę z nim pogadać. Ale to teraz nieistotne. Usiądź, proszę.
Zajęłam miejsce na małej kanapie. Inżynier usiadł obok mnie i objął mnie ramieniem. Uśmiechnęłam się, po czym przechyliłam lekko głowę, pozwalając jej ułożyć się na ramieniu mężczyzny, a następnie oparłam dłoń na jego brzuchu i wtuliłam się w niego. Wzrok skierowałam w stronę ściany, na której wyświetlał się film. "Piękna i bestia"... 
File:Beauty and the Beast - OTP.gifPamiętałam tę bajkę jeszcze z dzieciństwa. Nie miałam pojęcia, dlaczego właśnie to postanowił obejrzeć ze mną German, jednak nie mogłam narzekać. Byłam zachwycona. Pokaz okazał się romantyczniejszy niż sądziłam. Nastrój, jaki stworzył German, rozsypując na podłodze płatki róży i zapalając świeczkę o zapachu wanilii dawał niepowtarzalny efekt w połączeniu z niezastąpionym od wieków urokiem pełni księżyca. Uśmiechnęłam się, gdy film dobiegał końca. Piękna i Bestia wirowali na parkiecie w rytm dobrze mi znanej, pięknej melodii. Uwielbiałam tę scenę.
- Czy mogę panią prosić do tańca? - zapytał szarmancko German, wyciągając do mnie rękę.
- Owszem - odparłam, śmiejąc się i chwytając ją. - Kiedy to wszystko przygotowałeś?
- Przed kolacją. Ale prawdę mówiąc, miałem to w planach od jakiegoś czasu...
Uśmiechnęłam się. Po raz kolejny tego wieczoru. Mężczyzna powoli objął mnie w talii. Oparłam dłoń na jego ramieniu i pozwoliłam prowadzić się w rytm spokojnego walca. Wirowaliśmy w świetle księżyca.

Tale as old as time, true as it can be
Barely even friends, Than somebody bends, 
Unexpectedly...
Just a little change, small to say the least
Both a little scared, neither one prepared
Beauty and the beast...

Piosenka wydawała mi się piękniejsza niż zwykle, a melodia jeszcze romantyczniejsza, jeszcze bardziej przejmująca, niosąca ku gwiazdom... Czułam się cudownie w towarzystwie Germana. Nie potrzebowałam nikogo innego do szczęścia. On mi wystarczał. Mężczyzna, którego kochałam najbardziej na świecie. Przytuliłam się do niego. Trwaliśmy w uścisku jeszcze dobrych kilka chwil, chociaż finałowa scena filmu dobiegła już końca.
W końcu opadliśmy na kanapę, aby znów trwać do podobnej jak wcześniej pozycji, mocno w siebie wtuleni.
- Kocham cię - wyszeptał mi German wprost do ucha.
- Ja ciebie też - odparłam i popatrzyłam mu w oczy. Mężczyzna, ująwszy moją twarz w obie dłonie, delikatnie mnie pocałował. Gdy oderwaliśmy się od siebie, nasze czoła zetknęły się, a oczy zaczęły śmiać się do siebie nawzajem. 
- Tęskniłem za tym - powiedział po chwili.
- Mnie też tego brakowało - wyszeptałam i z powrotem przytuliłam się do inżyniera, głaszcząc delikatnie dłonią jego umięśniony tors. On natomiast pogłaskał mnie po włosach.
- Poczekaj - dodał po chwili. - Może uda mi się włączyć jakąś normalną muzykę. Spróbuję ściągnąć coś z internetu.
Wstał z kanapy i podszedł do laptopa, marszcząc czoło. 
- Cholera - mruknął po nosem, ale i tak to usłyszałam. Zaśmiałam się. - Nie ma tu WIFI. Mamy do dyspozycji tylko te, jakże ambitne kawałki, których słucha Ramallo. 
- To może... - zaczęłam, również unosząc się z kanapy i uklęknęłam obok mężczyzny, zerkając na listę utworów w laptopie. - Może włącz tę całą metalową wersję Księżycowej sonaty...
Mężczyzna przytaknął, wybrał wskazany przeze mnie utwór, po czym chwycił mnie w ramiona i, zupełnie jakbym była lekka niczym piórko, uniósł w górę i przeniósł na kanapę. Wróciliśmy do poprzedniej pozycji, wsłuchując się w dźwięki muzyki. Niewiele miało to wspólnego z oryginałem, napisanym przez Beethovena, ale dało się tego słuchać. Przymknęłam oczy, czując jak odpływam w ramionach Germana.

Obudziłam się, czując na nosie coś mokrego. Z trudem uniosłam powieki i spojrzałam w górę. Wtedy spadła na mnie kolejna kropla wody, a po niej następna. Po chwili miałam już całą twarz mokrą. Wtedy zdałam sobie sprawę, że na dworze leje jak z cebra, a my znajdujemy się tuż po dziurą w dachu. Szturchnęłam Germana i zorientowałam go w sprawie. Mężczyzna przeciągnął się leniwie, po czym podźwignął ciało z kanapy. Padało coraz mocniej. Wybiegliśmy z altanki, usiłując się jakoś zakryć przed deszczem, aby dobiec do domu, ale ulewa nie dawała nam spokoju i już po chwili byliśmy cali przemoczeni. Słońce nie zdążyło jeszcze wstać, na dworze panowała szarówka. Musiało być około szóstej rano. Biegnąc przez trawę, potknęłam się i poślizgnęłam. Zaklęłam cicho. German podał i dłoń i pomógł wstać. Przejechałam sobie dłonią po włosach i uniosłam się z ziemi. Byliśmy mokrzy, ale mężczyzna i tak się uśmiechał i wydawał się mieć doskonały nastrój. Zatrzymał się, najwyraźniej nie widząc sensu dalszego uciekania przed ulewą. Powoli objął mnie w pasie i pocałował. Pocałunek w deszczu. Czułam się, jak w jakimś hollywoodzkim filmie. Gdy odsunęliśmy się od siebie, deszcz nieznacznie ustąpił. Na szczęście było dość ciepło. Słońce powoli wyłaniało się zza zamglonego horyzontu w kolorze lawendowego fioletu, słodkiego różu, czerwieni, a może pomarańczy? German objął mnie ramieniem. To był zdecydowanie najpiękniejszy wschód Słońca, jaki miałam okazję zobaczyć. Padało coraz słabiej, robiło się coraz jaśniej z każdą chwilą. Cała magia jednak prysła, gdy weszliśmy do domu przemoczeni. Zegarek wskazywał ledwie siódmą rano, jednak Olga zdążyła już wstać i zacząć przygotowywać śniadanie. Zmierzyła nad spojrzeniem spod zmarszczonych brwi i nakazała natychmiast się umyć i przebrać w czyste ubrania. No i postarać się nie zabrudzić podłogi, którą dopiero co myła. Uśmiechnęłam się więc do ukochanego i poszłam wzięć prysznic. Ten jednak przerodził się w długą, odprężającą kąpiel. Następnie przebrałam się w czarny t-shirt z białą grafiką, dżinsy oraz czerwone baleriny. Włosy związałam w kucyk. Zrobiłam lekki makijaż i zbiegłam na dół. Na stole czekało już pyszne śniadanie. Pochłonęłam je czym prędzej, poprosiłam Olgę, aby przekazała Germanowi, iż idę na spacer, złapałam moją nową, skórzaną kurtkę i wyszłam z domu. 

Gdy wyszłam, deszcz niemal przestał padać. Niestety, wbrew moim przypuszczaniom, wcale się nie ociepliło. Temperatura na dworze była wyjątkowo niska jak na Buenos Aires. Zapięłam się pod samą szyję i dzielnie ruszyłam pustymi ulicami. Przeklinałam się za ubranie balerin w taką pogodę. Westchnęłam, ale nie zawróciłam. Wyjęłam z kieszeni komórkę, podłączyłam do niej słuchawki, które założyłam na głowę i puściłam pierwszy napotkany utwór. Po chwili muzyka wypełniła moje uszy tak, jak tlen z butli tlenowej wypełnia płuca nurka. Zaśmiałam się słysząc utwór. Wreszcie rozbrzmiał refren, a ja, w przebłysku dziwnej radości, zaczęłam tańczyć i śpiewać razem z wokalistką. 

 What doesn't kill you makes you stronger 
Stand a little taller 
Doesn't mean I'm lonely when I'm alone
What doesn't kill you makes you fighter
Footsteps even lighter
Doesn't mean I'm over 'cause you're gone.


Co z tego, że śpieszący do pracy ludzie patrzyli na mnie jak na wariatkę. W pewnym momencie, gdy
wykonałam zbyt energiczne machnięcie ręką, słuchawki odłączyły się od telefonu i utwór ryknął na całe Buenos Aires. Ja, wcale nie będąc przejętą, dalej żywo tańczyłam i śpiewałam. Zgromadziłam już wokół siebie tłumek gapiów, którzy śmiali się, a nawet w większości dołączali do mnie. Pomimo chłodu, czułam jakby wypełniał mnie wrzątek. Miałam ochotę bawić się tak już zawsze. Tutaj, w tym parku. Tu, z tymi ludźmi. Wśród moich towarzyszy zobaczyłam Camilę i Maxiego. Towarzyszyły im, o dziwo, Naty i Ludmiła. Pomachałam im, dalej tańcząc i śpiewając. Wreszcie ostatnie dźwięki piosenki ucichły. Ludzie zaczęli mi bić brawo, a ja ukłoniłam się lekko i podeszłam do dawnych uczniów. Musiałam przyznać, że trochę się zmienili. Maxi urósł i najwyraźniej chodził z Naty, gdyż trzymali się za ręce. Ludmiła zrezygnowała z różowych kostiumów, na rzecz bardziej dojrzałego stylu. Jedynie Camila pozostała dawną, rudowłosą dziewczyną, której ognisty charakter znany był w całym mieście.
- Dzień dobry! - zawołałam wesoło.
- Cześć, Angie! - przywitali się. 
- Co u was? - zapytałam i grzecznie wysłuchałam informacji podobnych do tych, które przekazała mi Violetta.
- A co u ciebie? Często tak występujesz? - zapytała znienacka Ludmiła, uśmiechając się szczerze.
Roześmiałam się. Ze zdumieniem zauważyłam też, że w pytaniu nie było tej złośliwości, którą zwykle mi serwowała. Co się z nią stało?
- Nie, nie. Po prostu... Sama nie wiem. - zachichotałam. - Każdy ma czasem dobry dzień.
Młodzi ludzie pokiwali głową ze znawstwem. 
- Przepraszamy, Angie, ale pędzimy do kina. Zaraz grają nasz film - powiedział nagle Maxi.
- Idźcie, idźcie... Dobrej zabawy... Też już lecę - mruknęłam i pożegnałam się.
Kiedy ta czwórka skręciła w jedną z alejek, pokręciłam głową. Pamiętałam dobrze jak w pierwszej klasie darli koty o różne błahostki. A teraz... Podniosłam głowę do nieba i znów zaniosłam się szczerym śmiechem. Schowałam słuchawki i telefon do kieszeni, a następnie z entuzjazmem ruszyłam w stronę zamieszkiwanej przez Roberta plebani.

Siostra zakonna poinformowała mnie, że znajdę księdza w kościele. Podziękowałam grzecznie i ruszyłam w stronę świątyni. Szare, kamienne ściany i barwne witraże wyglądały bajecznie na tle zielonego ogrodu, który otaczał ten budynek. Byłam ciekawa, komu należy przypisać zasługę dbania o to miejsce - siostrom zakonnym czy księdzu. Popchnęłam ciężkie, drewniane wrota i weszłam do środka. Wewnątrz panowała jeszcze niższa temperatura niż na ulicy. Pokręciłam głową na myśl, że spałam tej nocy na dworze. Rozejrzałam się uważnie, ale nigdzie nie zauważyłam przygarbionej sylwetki Oscuro. Nagle jakaś starsza kobiecina odeszła od konfesjonału. Olśniło mnie. Robert musiał spowiadać wiernych. Przeprosiłam jakiegoś smętnego faceta i najbezczelniej w świecie weszłam do konfesjonału. 
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus -  wyrecytowałam szybko.
- Na wieki wieków, amen - odparł Robert zmęczonym i drżącym głosem.
- To ja, Angie! - zawołałam cicho.
- Angeles! Co ty tutaj... Ja spowiadam - wychrypiał.
- Muszę z tobą porozmawiać. Zresztą wyjście stąd dobrze ci zrobi. Ubrałeś jakiś sweter czy coś? 
W odpowiedzi usłyszałam westchnięcie.
- Kościół jest nieogrzewany. Ale biskup obiecał, że w tym roku temu zaradzi... Ile jest osób w kolejce?
Uchyliłam drzwiczki i rozejrzałam się tak dyskretnie, jak to było możliwe. 
- Tylko jakiś ponurak.
Znowu westchnięcie.
- Wyspowiadam go szybko i pójdziemy na plebanie - mruknął. 
Wyskoczyłam z konfesjonału, ignorując Oscuro, który syknął, że powinnam się już wyspowiadać skoro przyszłam. Usiadłam w lodowatej ławce i drżąc z zimna czekałam. Zanim Robert skończył, zdążyłam odmówić wszystkie znane mi modlitwy. 
- Już jestem - szepnął.
- To lecimy! - zarządziłam i wspólnie wyszliśmy z kościoła, trzęsąc się z zimna.

Usiadłam w "swoim" fotelu w gabinecie księdza i rozejrzałam się po pomieszczeniu. Dostrzegłam drobną zmianę. Na biurku stały dwie fotografie. Były odwrócone tyłem do mnie, ale dałabym głowę, że na jednej znajduje się Ernesto, a na drugiej tajemnicza ukochana Roberta. Zwróciłam swój wzrok na gospodarza, który na sutannę założył gruby, wełniany sweter w klasyczne romby i wycierał chusteczką zaczerwieniony nos. 
- Co się stało, Angeles? - wymamrotał, popijając gorącą herbatę. 
- Dużo właśnie! Brunhilda wychodzi za Cromwella, Miquel wrócił, studio już nie istnieje, moi dawni uczniowie się zmienili, a ja znowu jestem z Germanem! Tak oficjalnie! - wyrzuciłam z siebie.
- To... Apsik! - kichnął nagle mężczyzna. 
- Na zdrowie - mruknęłam. - Może lepiej się połóż, co?
- Nie, nic mi nie jest... Apsik!
- Jaaasne...
Zmrużyłam oczy, patrząc na ewidentnie chorego księdza. Był to właściwie dziwny widok.
- Ernesto wspominał mi o ślubie. Musisz liczyć na to, że zamieszkają we Francji... - Oscuro zaśmiał się cicho. - Cieszę się, że znów jesteś z panem Castillo. 
- Ja też. A co z tobą i... - brodą wskazałam na biurko, gdzie stał fotografie.
- Ernesto? Już lepiej. On... przypomina mnie. Póki co, jest tylko pogubiony, choć to ukrywa. Ma jutro rozmowę o pracę i mieszkanie na oku, więc...
- Nie, chodzi mi o tą kobietę, w której się zakochałeś! - przerwałam mu. - Owszem, fajnie, że twój syn sobie radzi, ale jak wygląda ta sprawa...?
- Wiem, wiem, że ta historia cię bardziej interesuje - mężczyzna uśmiechnął się w charakterystyczny tylko dla siebie sposób. 
Zwróciłam uwagę na to, że jego na ogół gładkie policzki, wyglądały jakby nie golił się od jakiegoś czasu. A przecież wyglądał normalnie, gdy widziałam go kilka dni temu. Potrząsnęłam głową, starając się skupić na temacie rozmowy.
- Nie o to chodzi... Po prostu... Mogę na bieżąco obserwować twoją relację z synem. A tamta historia... Jest trochę jak baśń, którą bardzo chcę usłyszeć. I dowiedzieć się, jak się zakończy - zgrabnie wybrnęłam z tej dziwacznej sytuacji. 
- Dobrze... - Robert kichnął dwukrotnie i zaczął mówić. - Nasza relacja się nie zmieniła. Często się spotykamy, ale zwykle gramy w szachy. Właśnie, ma tu lada moment przyjść. Muszę się ucywilizować, zaczekaj chwilkę. Proszę...
Właściwie miałam już iść, ale to jedno słowo skutecznie sprawiło, że nawet nie drgnęłam. Po kilku minutach ksiądz wrócił. Wyglądał trochę lepiej, choć wciąż był kichający i zarośnięty.
- Robercie, ja już sobie chyba pójdę, nie chcę przeszkadzać... - Zaczęłam. - Ale radzę ci się położyć i wziąć aspirynę.
Obrzucił mnie rozbawionym spojrzeniem.
- Czyżbyś nie miała ochoty poznać tej mojej, jak to ładnie ujęłaś, baśni? Spokojnie, ona nie gryzie... - Powiedział i zachichotał. - Angeles, bardzo chciałbym, abyś ją poznała.
-  Dlaczego tak ci na tym zależy? - Spytałam powoli.
- Mam swoje powody. - Odparł z tą uprzejmą wyższością, którą często spotykałam u Ernesto. Po chwili się jednak opamiętał i westchnął. - Jesteś jedyną osobą, która może znaleźć wyjście z tej sytuacji. Proszę...
- Cholera! - Zaklęłam. - Ty i to twoje "proszę". Zgoda, poznam ją. Ale nie dzisiaj. Jeśli German nie będzie miał nic przeciwko, zorganizuję w ogrodzie przyjęcie dla znajomych. Zadzwonię do ciebie i oficjalnie cię zaproszę z osobą towarzyszącą. Wtedy ją poznam.
- Dziękuję.
Przewróciłam oczami. I tak byłam z siebie dumna, że wywalczyłam chociaż te warunki.
- Na mnie już pora. Do zobaczenia! - Powiedziałam. - I idź się lepiej połóż, bo wyglądasz okropnie.
- Dobrze, dobrze.... - Mruknął tylko w odpowiedzi i, pociągając nosem, zaczął układać szachy.

Wracając do domu, minęłam miejsce, w którym dawniej mieściło się Studio21. Obecnie stał tu tylko pusty, szary budynek. Przymknęłam oczy, przypominając sobie kolorowe mury szkoły muzycznej, wszechobecne głosy uczniów, dźwięki muzyki dobiegające z którejś z sal, odbijanie piłeczki przez Gregorio w sali tanecznej... To wszystko było tak realne, a jednak należało już do przeszłości. A może mogłam do odzyskać? W mojej głowie pojawił się pewien pomysł. Nikła idea, której musiałam dać czas, aby rozkwitła i wydała plon. Uśmiechnęłam się pod nosem i podreptałam do domu. Willa Castillo okazała się być niemalże pusta. Violetta wyszła gdzieś z Leonem, bliźniacy byli w szkole, Brunhilda poszła z Cromwellem na spotkanie organizacyjne w sprawie ich zaślubin, Ramallo i Olga po prostu gdzieś przepadli, a Ernesto... cóż, kto to mógł wiedzieć? Jedynym obecnym był German, którego znalazłam w gabinecie. Skłamałabym mówiąc, że nie ucieszyłam się z tej sytuacji.
- Cześć, mój wiecznie zapracowany ukochany! - przywitałam go radośnie.
- Witaj, moja szalona spacerowiczko! - odpłacił mi pięknym za nadobne.
Następnie wstał, odłożył papiery i zbliżył się do mnie z ciepłym uśmiechem na ustach.
- Tęskniłem za tobą. Nie widziałem cię od... - spojrzał na zegarek. - ... dwóch godzin i trzydziestu ośmiu minut.
- Byłam się przejść, a potem zaszłam do księdza Oscuro - wyjaśniłam. - Miałbyś coś przeciwko urządzeniu w piątek przyjęcia w ogrodzie?
Muszę popracować nad owijaniem spraw w bawełnę.
- To zależy... Zgodzę się, ale tylko jeżeli mnie pocałujesz. Umowa stoi? - zapytał z figlarnym uśmieszkiem.
Przewróciłam oczami, ale zbliżyłam się do mężczyzny i delikatnie musnęłam jego usta. On tylko na to czekał: objął mnie i posadził na biurku, nie odrywając swoich ust od moich. Wsunęłam palce w jego włosy, napawając się bliskością. Usta inżyniera zaczęły błądzić po mojej szyi i obojczykach. Jęknęłam cicho. Odsunęliśmy się od siebie na chwilę, aby nabrać oddechu. Mężczyzna uwolnił moje włosy z okowów gumki pozwalając im opaść swobodnie na moje ramiona. Jasne pasma wyraźnie odcinały się od czerni mojej koszulki. 
- Jesteś piękna, Angie... - szepnął.
- Wiesz, że jesteś jedną z niewielu już osób, które tak mnie nazywają? - powiedziałam nagle.
- Angie?
- Tak. Teraz większość nazywa mnie Angeles - poinformowałam go. 
- Ale dla mnie zawsze będziesz Angie. Tą samą Angie, która wtargnęła do mojego domu, udawała guwernantkę Violetty i wciągnęła mnie w związaną z tym aferę - odparł poważnie. - Tą samą Angie, która wspięła się za Javierem na drzewo i nie umiała zejść. Tą samą Angie, która oberwała łomem powstrzymując złodzieja, a potem go opatrywała. Tą samą Angie, która uciekła do Werony. Tą samą przez ten cały czas.
Gdy zamilkł, przytuliłam go mocno.
- Normalny facet poddałby się. A ty zniosłeś wszystkie moje wyczyny... - wymruczałam mu w koszulkę, którą ktoś częściowo rozpiął. Ciekawe kto?
- Wobec tego, nie jestem normalny. 
Po tych słowach German pochylił się i ponownie mnie pocałował.
- I tak cię kocham - powiedziałam, oderwawszy się od niego na chwilę i zachichotałam. 
- Ja ciebie też, Angie. Ja ciebie też. 

                                                                                             
Witajcie, drodzy czytelnicy :D B z tej strony internetu (wiem, pisanie pod linią to działka Skai, ale ona pływa sobie teraz w lodowatym Bałtyku) :D
Oto przeczytaliście (no cóż, mam taką nadzieję) rozdział 103 :D
Wiedzieliście, że liczba 103 jest liczbą wesołą? Z matematycznego punktu widzenia. Serio, sprawdźcie w Wikipedii  :D 
Czy ten rozdział jest wesoły? Sami zdecydujcie. :D 
Skailes i ja miałyśmy jazdę na Germangie XD
Prosimy Was, zacne człowieki, o komentarze :D 

Saludos, abrazos y otras tales,
J & B

PS. Zauważyliście, że wstawiłam jakoś dużo GIF-ów? Wybaczcie, nie mogłam się opanować XD