niedziela, 22 grudnia 2013

Rozdział 81

Rozdział 81.

Inkubator, do którego Javier był podłączony wydawał miarowe piknięcia. Chłopiec wydawał się pogrążony w całkowitej nostalgii. Głowę miał owiniętą nieskazitelnie białym bandażem. Resztę jego drobnego ciałka przykrywała błękitna, szpitalna kołdra. Jedynym ruchem jaki mu towarzyszył było miarowe unoszenie się i opadanie klatki jego piersiowej.

- Proszę pani - do sali wszedł lekarz. Odwróciłam się w stronę drzwi. - Muszę zaaplikować pacjentowi kilka zastrzyków.
- Oczywiście.
Po tych słowach uniosłam się z łóżka i delikatnym pocałowaniu główki Javiera opuściłam pomieszczenie. W korytarzu opadłam na jedno z krzeseł ustawionych pod ścianą. Dopiero wtedy poczułam, jak bardzo jestem zmęczona. Ukryłam twarz w dłoniach. Ostatnia doba była naprawdę niespokojna dla nas wszystkich.
Doznałam szoku po zobaczeniu bezwładnego Javiera leżącego w ogrodzie chwilę po wybuchu. Rozważałam każdą możliwą opcję włącznie z najgorszym... Miałabym wyrzuty sumienia do końca życia. Tamten widok naprawdę mnie oszołomił. Pamiętam, że zaczęłam krzyczeć. Później wszystko potoczyło się nadzwyczaj szybko. Klatka po klatce przypominałam sobie to, co działo się wczorajszego wieczoru. Wezwaliśmy karetkę. Zabrali go. Po zawiadomieniu każdego z domowników Ramallo zawiózł mnie i Germana do szpitala. Sekundy przeciągały się w minuty, a minuty w długie godziny. Godziny bezsensownego oczekiwania na jakiekolwiek wieści. Nie mieliśmy pojęcia, co dzieje się z chłopcem. Dopiero nad ranem czegoś się dowiedzieliśmy. Wykonano mu dziesiątki, a może nawet setki badań. Przeprowadzono też jakąś operację.
Będzie żył - usłyszeliśmy w końcu od jednego z lekarzy. Poczułam ulgę słysząc te dwa magiczne słowa. Później jednak pojawiły się wątpliwości.
Będzie żył.
Co to właściwie oznacza? Że nic mu nie jest? Będzie żył. Pytanie, jak będzie żył. Czy będzie mógł normalnie funkcjonować? Czy jeszcze kiedyś zagra na perkusji? Nie zmrużyłam oka przez całą noc. Wciąż targały mną skrajne emocje. German gdzieś przepadł. Nie pamiętam nawet, w którym momencie poszedł i gdzie poszedł.
Wstałam z krzesła i zajrzałam do sali. Doktor już gdzieś się ulotnił, natomiast Javier pozostawał niezmiennie w tej samej absolutnie biernej pozycji.
Postanowiłam jechać do domu. Zawiadomię Olgę, na czym stoimy. Bidulka na pewno całą noc nie spała, zamartwiając się.

Otworzyłam drzwi kluczem i przekroczyłam próg domu. Panowała w nim absolutna cisza. Zastanawiałam się przez chwilę, gdzie mogę znaleźć Olgę. Nie mędrkując na tym długo, postanowiłam sprawdzić kuchnię. Weszłam powoli do pomieszczenia. Moim oczom ukazał się interesujący widok. W normalnych okolicznościach wybuchnęłabym śmiechem, teraz jednak ledwie było mnie stać na nieznaczący, ponury uśmiech. Gosposia pochrapywała stojąc na blatem z policzkiem przytulonym do drewnianej powierzchni. Mruczała coś, co brzmiało zupełnie jak imię asystenta mojego narzeczonego.

- Olga... - szepnęłam, podchodząc do niej.
- Ramallo, to nie tak! - krzyknęła, podrywając się z miejsca, wymachując przy tym dziko trzymaną w dłoni, różową ściereczką. Gdy zdała sobie sprawę, że to tylko ja, odłożyła ją na blat i popatrzyła wyczekująco.
- Będzie żył - bezmyślnie powtórzyłam słowa lekarza.
Nie było mnie stać na nic więcej. Olga zaczęła coś mówić, jednak docierały do mnie tylko pojedyncze urywki z wypowiadanych przez gosposię zdań. Wydmuchała hałaśliwie nos i ulotniła się z pomieszczenia.
Nogi poniosły mnie do salonu. Spojrzałam na stojący po lewej stronie fortepian. Podeszłam do instrumentu i uderzyłam w klawisze. Spowodowało to drażniący uszy, nieczysty dźwięk, wręcz hałas. Jednak w tej chwili właśnie on najlepiej oddawał mój nastrój. Usiadłam przy fortepianie i zaczęłam grać, nie patrząc na klawisze. Była to jakaś melodia, której nie znałam. Albo znałam ją dawno temu. Tak, bez wątpienia była to jakaś melodia sprzed lat.
Wtem usłyszałam dzwonek do drzwi. Wstałam powoli od fortepianu i skierowałam do ku drzwiom. Ślimaczym ruchem odsunęłam zamek i otworzyłam.
- Pablo.
Mimo iż nie widziałam go jakiś miesiąc, nie byłam w stanie wykrzesać z siebie nic więcej. Przyjaciel popatrzył na mnie z iskierkami w oczach. Były to iskierki radości. Doznawał jednej ze zwyczajnych, ludzkich emocji. Cieszył się, że mnie widzi. Ja nie potrafiłam zmusić się do tego uczucia.
Spontanicznie rzuciłam się mężczyźnie na szyję. Jego dłonie objęły moje plecy, przynosząc mi tym samym nieznaczne ukojenie. Odsunęliśmy się od siebie. Pablo widział, że coś jest nie tak. Tak dobrze mnie znał. Dużo lepiej niż ja jego...
Wtedy pojawił się przy mnie Miquel. Mężczyzna spojrzał na niego z niedowierzaniem.
- Masz dziecko...? Co ten German ci zrobił?!
- Nie, to nie tak... - wyszeptałam.
- Mam też brata - chłopiec wyszczerzył się w stronę Pabla, na co on pobladł. - Właśnie... Gdzie jest Javier?
Uderzyła we mnie kolejna fala migreny i sprzecznych emocji. Jak to możliwe, że nikt nie powiadomił go o tym, co się dzieje.
- Miquelku - kucnęłam przy chłopcu tak, aby mówiąc móc patrzeć mu prosto w oczy. - Twój brat jest w szpitalu... Ale proszę cię, nie martw się. Na pewno nic mu nie będzie.
- To ma coś wspólnego z tą eksplozją, prawda? - dzieciak poczerwieniał, zaciskając zęby. - Ten ignorant wysadził mój transformator Tesli...
- Co tu się dzieje? To już nie można mieć chwili spokoju?!
No pięknie. Tylko jej tu brakowało. Pojawiła się Brunhilda.
- Jak ty wyglądasz? - wskazała na mnie chudym palcem. - Uczesałabyś się chociaż. I już ci coś mówiłam o długości twoich sukienek. Zero przyzwoitości. Nie wiem, jak Germuś może być z kimś takim. Swoją drogą, gdzieś już widziałam tego dresa - ciągnęła wskazując na Pabla. - Nie podawali go przypadkiem jako jednego z podejrzanych o ostatnią serię włamań?
Spojrzałam na przyjaciela. Miał lekko rozchylone usta. Patrzył na mnie z niedowierzaniem.
- Pablo, proszę, idź już - wyszeptałam niemal bezgłośnie. - Obiecuję, że później ci wszystko wyjaśnię. Proszę, idź.
- Ale pamiętaj, jeżeli przez Germana popłynie ci choćby jedna łza, obiecuję, że osobiście mu przywalę.
- Zadzwonię - szepnęłam, zamykając za nim drzwi.
Brunhilda prychnęła i opuściła pomieszczenie, szurając kapciami. Zostałam sama z Miquelem. Klęknęłam przy nim. Dopiero wtedy zobaczyłam, że ma łzy w oczach. Zaczął pospiesznie ocierać je rękawami koszulki.
- Angie, nie myśl sobie, że płaczę... Bo wcale nie płaczę... Javier mówi, że nie wolno... płakać... Tylko mięczaki płaczą... - wykrztusił pomiędzy kolejnymi szlochami.
- Nie martw się, jesteś bardzo dzielny. Przypominasz mi małego rycerzyka, wiesz? Ale czasami każdy musi sobie popłakać - powiedziałam, głaszcząc go po delikatnym policzku.
Chłopiec nagle rzucił mi się na szyję i mocno mnie przytulił, nie przestając szlochać. Odwzajemniłam uścisk czując się coraz lepiej. Świadomość, że ktoś podziela mój strach i niewątpliwie poczucie winy, przynosiła mi dziwną ulgę.
- Angie - szepnął, gdy zakończyliśmy uścisk. - Myślisz, że to moja wina? W końcu... to był mój... transforma...
- Nawet tak nie mów, Miquelku. To była niczyja wina. Zdarzył się wypadek, to wszystko.
- Naprawdę?
- Oczywiście.
- Możemy do niego jechać? - spytał po chwili milczenia.
- Chodźmy.

- Ale proszę pana...

- Przykro mi, ale na razie nie można odwiedzać tego pacjenta - głos lekarza był oziębły i nieczuły. Błagania Miquela zdały się na nic.
- Ale to mój brat!
- Dam znać, jeżeli sytuacja ulegnie zmianie - skwitował tonem pozbawionym emocji i odszedł.
Westchnęłam. Wtedy pojawił się German. Wyglądał na równie zdezorientowanego jak my. Pogłaskał mnie po dłoni, nic nie mówiąc.

Dni mijały, jeden, po drugim. Na dworze zrobiło się nieco chłodniej. Częściej padał deszcz, a rzadziej widywało się przebijające chmury, słońce. Nastroje domowników były jeszcze bardziej ponure niż pogoda za oknem. Każdy próbował wrócić do normalnego rytmu, jednak nie było to takie proste. Nieustannie zamartwialiśmy się stanem chłopca, który wcale się nie poprawiał. Jedyną osobą, która wydawała się nie zmienić swoich zwyczajów była Brunhilda. Nadal jadła pomidory, narzekała i krytykowała każdy mój ruch. Zdawało się, że przywykłam, jednakże każda jej uwaga raniła mnie do żywego.

Powędrowałam do gabinetu mojego narzeczonego. Czego stamtąd chciałam udało mi się skutecznie zapomnieć po drodze, mimo to zapukałam do drzwi i weszłam. Pomieszczenie było puste. Germana znowu gdzieś wywiało. Moją uwagę przykuło jedno ze zdjęć, które postawił sobie na biurku. Byłam na nim ja, German i Violetta. Roześmiani, skąpani w blasku słońca. Oparłam się biodrami o blat biurka, patrząc na fotografię. Wyglądaliśmy na szczęśliwą rodzinę... Westchnęłam.
Wtedy do gabinetu wszedł ojciec Violi. Uśmiechnął się do mnie blado. Zabrakło mi sił, by odwzajemnić uśmiech i na mojej twarzy pojawił się jedynie ponury grymas. Mężczyzna podszedł do mnie i spojrzał na fotografię, wciąż milcząc.
- German, dzwonili ze szpitala. Jadę odebrać Javiera - do gabinetu wparował Ramallo. - O, panienka Angie. Nie chciałem przeszkadzać...
- Pojedziemy z tobą Ramallo. Zaczekaj chwilę.
- Dobrze - mruknął asystent i opuścił pomieszczenie.
Odstawiłam ramkę na miejsce i spojrzałam smutno na mojego narzeczonego.
- Co się dzieje, Angie? - spytał stając na przeciwko mnie.
Opuściłam głowę. Zamrugałam powiekami starając się nie uronić ani jednej łzy. Przecież obiecałam sobie, że nie będę płakać. German ujął mój podbródek i uniósł go ku górze, zmuszając mnie, abym na niego popatrzyła. Dostrzegł moje zeszklone oczy. Poczułam jak chwyta moją dłoń i powoli zaciska na niej palce. Pogłaskał mnie kciukiem po jej wierzchu.
- Martwię się, to wszystko - wyszeptałam załamującym się głosem. - Dużo się dzieje. Boję się o Javiera. Bliźniaki dopiero co u nas zamieszkały, a już... prawie zginął jeden z nich... No a my... oddalamy się od siebie przez to wszystko... Ja... mam wrażenie, że to wszystko moja wina - wykrztusiłam, czując jak do oczu napływają mi łzy.
- Angie, kochanie, nawet tak nie mów. Jesteś ostatnią osobą, która mogłaby być uznawana za winną tego, co się dzieje. I pamiętaj, że co by się nie stało i tak będę kochał cię najbardziej na świecie.
Po tych słowach znalazłam się w jego objęciach. Oparłam dłonie na jego plecach i przymknęłam oczy zatracając się w tym uścisku. Starałam się uspokoić oddech. Gdy skończył mnie przytulać poczułam jego dłonie w talii. Patrzył mi prosto w oczy. Zobaczyłam, że na chwilę przeniósł wzrok na moje usta. Uśmiechnęłam się słabo obserwując jak coraz bardziej się do mnie przybliża. Jego twarz była coraz to bliżej i bliżej mojej. W końcu jego wargi dotknęły moich. Pocałował mnie delikatnie w sam środek ust. Oderwał się na chwilę i znów zbliżył dając mi okazję do odwzajemnienia pocałunku. Po chwili poczułam, jak przenosi dłonie na moje biodra. Wzdrygnęłam się nieznacznie. Odsunęłam się od niego. Spojrzał na mnie zdezorientowany.
- Przepraszam - opuściłam głowę, czując jak się rumienię.
- To ja przepraszam. Nie powinienem.
Niezręczne milczenie przerwał dźwięk otwierania drzwi kluczem. Złapałam narzeczonego za rękę i wyszliśmy razem z pomieszczenia. Do domu wszedł Ramallo. Zupełnie zapomniałam, że mieliśmy jechać z nim do szpitala. Zdaje się, że Germanowi także wyleciało to z głowy. Tymczasem jego asystent zdążył już wrócić. Mężczyzna trzymał na rękach śpiącego Javiera. Za nim do domu wszedł jego brat, taszczący wózek inwalidzki. Żołądek podskoczył mi do gardła, gdy skojarzyłam fakty...
- Mały zasnął, gdy jechaliśmy do domu. Nie chciałem go budzić - powiedział Ramallo.
Stałam przez chwilę jak wryta. Nie zauważyłam nawet kiedy zdążył zanieść Javiera do jego pokoju. Miquel poszedł wraz z nim. Poczułam, że zakręciło mi się w głowie. Zachwiałam się niepewnie. German objął mnie ramieniem.
Z góry zszedł Ramallo. Spojrzał na mnie troskliwie. Czułam, że krew odpłynęła mi z twarzy. Musiałam być blada.
"Wszystko będzie dobrze" powtarzałam w myślach, sama w to nie wierząc.
Chciałam pobiec na górę, ale nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Łzy ponownie wypełniły mi oczy. Mąż Olgi wyciągnął rękę, aby poklepać mnie po ramieniu, ale odsunęłam się na kilka kroków.
"To nieprawda! To nie może być prawda!" - krzyczałam wewnątrz.
Ruszyłam w stronę drzwi wyjściowych i położyłam rękę na klamce. Nie nacisnęłam jej jednak. Oparłam głowę o drewno i zamknęłam oczy.
"Będę silna, nie pozwolę...".
Słone łzy, dotychczas tłumione, wypłynęły. Ogarnęło mnie przerażające uczucie słabości, niemocy... Osunęłam się na ziemię i pozwoliłam się objąć ciemności.

- Nieeeeeeeeeeee! - krzyknęłam, siadając gwałtownie na łóżku.

W pomieszczeniu panował mrok. To wszystko, to był tylko sen? Z lekkością wybiegłam z pokoju i zbliżyłam się do pokoju chłopców, by uściskać Javiera. Otworzyłam drzwi. Na środku stał wózek. Łobuziak spał z delikatnym grymasem na twarzy. Rzeczywistość uderzyła we mnie nową falą bólu. Bezwiednie odgarnęłam chłopcu włosy z twarzy.

~ ○ ~


Angie siedziała koło mnie i szeptała machinalnie coś o moim zdrowiu. Chciałem wstać, powiedzieć, że nic mi nie jest... Moje ciało mnie nie słuchało. Nieudolnie starałem się otworzyć powieki, jednak bezskutecznie. Czułem się jak w klatce. Moje... A może już nie moje ciało było klatką, w której byłem uwięziony. Pamiętałem fragmenty wydarzeń... Tylko pulsujący ból sprawiał, iż nie odlatywałem do krainy snu. Słowa lekarza wwiercały mi się bezlitośnie w czaszkę, jednak nie byłem w stanie ich zrozumieć. Jakieś opisy urazów... Miquel by zrozumiał. On wie wszystko. Ból powoli ustawał, a ja odpływałem...


~ ○ ~


Wstałam i, rzucając Javierowi ostatnie spojrzenie, wyszłam. Niczym robot, którym ktoś steruje, przekroczyłam próg pokoju Marii. To, co czułam... Pamiętałam ten stan. Czułam się tak samo jak wtedy, gdy usłyszałam o wypadku samolotu siostry. Nie wiedziałam nic poza tym. Musnęłam dłonią starą suknię.

- Dlaczego to robisz? Dlaczego ilekroć zaczyna mi się układać, burzysz moje życie, niczym domek z kart? Powiedz mi, dlaczego? - zapytałam. - Czy tak cię bawi mój smutek? Zabierasz mi bliskich, zrzucasz na ich barki ciężar nieszczęść... To kara za moje grzechy, z tego lub innego wcielenia? Kara za przewinienia przodków?
Nie wiedziałam do kogo się zwracam. Do Boga? Być może. Cierpienie. To uczucie, które w dziwny, paraliżujący sposób daje nam do zrozumienia, iż coś tracimy, przez coś jesteśmy nieszczęśliwi. Westchnęłam. Świetnie. Po prostu świetnie. Upadłam na stary fotel, niechcący szturchając radio, które włączyło się. Z zardzewiałych głośników dobiegała muzyka, przerywana trzaskami. 
- "Cause it's a bittersweet symphony, this life. Try to make ends meet. You're a slave to money then you die. I'll take you down the only road I've ever been down. You know the one that takes you to the places where all the veins meet yeah..."
Znałam tą piosenkę, ale nawet nie wysiliłam się, żeby przypomnieć sobie tytuł. Zmrużyłam oczy, starając się... Zasnąć? Nie... Zapomnieć? To było bliższe prawdy. Wtem ktoś gwałtownie uciszył radio. 
- Angie... - spojrzałam na Violettę. Wyglądała jakby od kilku dni nie spała. Miała sińce pod oczami i potargane włosy. - Wiem, że jest ci ciężko, ale musimy dać radę. Życie to tylko gra. Nie zawsze można wygrywać, ale zawsze trzeba się starać. Tak przynajmniej mówi Diego.
Obrzuciłam dziewczynę ciężkim spojrzeniem. 
"Co za idiotka" - pomyślałam, wyciągając pistolet i strzelając jej prosto w porośnięty tłustymi włosami łeb.
- Violu, to nie takie proste. A teraz, przepraszam - mruknęłam wychodząc.
Od kiedy jestem taka oschła w stosunku do siostrzenicy? Jak w transie weszłam do pokoju chłopców. Widok, który ujrzałam zaparł mi dech w piersiach. Javier siedział na wózku i odbijał piłką o ścianę. Ponownie poczułam ogarniającą mnie rozpacz.
- Javier... Jak się czujesz? - zadałam pierwsze pytanie, które przyszło mi do głowy.
- Od pasa w górę, dobrze. Z nogami jest gorzej - odpowiedział powoli. - A co u ciebie? Bo wyglądasz jakbyś wpadła pod tramwaj.
Mimowolnie skrzywiłam się, przypominając sobie swój wypadek.
- Bywało lepiej. Chcesz coś zjeść? Olgita obiecała nam dzisiaj pizzę...
- Jasne! Patrz i ucz się! - zawołaj i wyjechał z pokoju.
Popędziłam za nim. Maluch... zjeżdżał po schodach, podskakując na każdym stopniu. Uśmiechnęłam się. To był wciąż dawny Javier.
                                                                            
Rozdział 81 - kwadrat 9. Z serii: Bigos ma to sens matematyczny.
Czekamy na Wasze komentarze. Każdy, kogo cieszy dalszy żywot Javierka, niech napisze "KABUUM"! :D
Jak sądzicie, co będzie dalej?
Navidad, Navidad, en todas partes. Navidad, Navidad - muy pronto! :D
J & B

wtorek, 17 grudnia 2013

Rozdział 80

Rozdział 80.

Sekundy mijały. Siedzieliśmy wszyscy w salonie i oczekiwaliśmy przybycia rodziców bliźniaków, którzy mieli zadecydować o dalszych losach dzieci. Pokój lśnił czystością. Byliśmy ubrani odświętnie, nawet Javier, chcąc przekonać rodziców, ubrał się w garnitur i uczesał. Stwierdził, iż jeśli to ich nie przekona, to nic. Swoją drogą, pierwszy raz dostrzegłem podobieństwo między chłopcami. Zegar tykał dziś wyjątkowo irytująco. Ramallo poprawił krawat. Wtem rozległ się dzwonek do drzwi. Olga poszła otworzyć. Do środka weszła najpierw chmura perfum, za nią kobieta w futrze i na końcu ojciec dzieciaków. Amanda miała ciemne włosy do ramion i rażąco czerwone usta. Octavio wyglądał na jeszcze większego sztywniaka niż ja. Perfekcyjny garnitur, równo zaczesane włosy... Jedynym odstępstwem był kilkudniowy zarost. Trudno było uwierzyć, że to oni byli rodzicami Javiera i Miquela.

- Armando, Octavio, to jest właśnie pan Castillo, jego córka Violetta oraz... - tu Olga zawiesiła głos na ułamek sekundy - ...jego narzeczona, Angeles.
Przywitaliśmy się i usiedliśmy przy stole. Violę i chłopców wysłałem na górę. Zostało nas sześcioro. Napięcie było niemal wyczuwalne. Tata Miquela i Javiera siedział na krześle prosto niczym struna, jego żona obrzucała pomieszczenie wzrokiem, Ramallo poprawiał raz za razem okulary, a Angie miała minę jak przed dentystą. Tylko Olga była niewzruszona. Postanowiłem przerwać niezręczną ciszę.
- Octavio, Miquel mówił, że jesteś adwokatem...
- Tak, to prawda. Dostałem teraz posadę w Sao Paulo i dlatego planujemy się przeprowadzić. Pozostaje kwestia dzieci - powiedział spokojnie. Aż za spokojnie. Zabrzmiało to jakby chodziło o... transport ziemniaków, a nie o młodych ludzi. 
"Traktuje ich jak walizki, które można zabrać lub zostawić" - pomyślałem oburzony i zaraz przypomniałem sobie jak sam postępowałem. Ogarnął mnie żal.
- Chcielibyśmy, aby dzieci tu zostały. Miquel zdobył miejscowe stypendium naukowe, a Javier ma tu kapelę i przyjaciół - uroczy głos Angie wyrwał mnie z zadumy.
- Ekhm, ekhm... Byłoby to znakomite rozwiązanie, ale pozostaje kwestia finansowa - powiedziała Amanda fałszywie słodkim głosikiem. Nie dałem się jednak zwieść. - Będziemy oczywiście łożyć co miesiąc na utrzymanie chłopców, ale obawiam się, że to nie wystarczy na tutejszą szkołę dla Miquelka.
Ta rozmowa zaczęła przypominać partię szachów. Kobieta właśnie zbiła nam wieże i zaczęła szachować.
- Wasz syn otrzymał stypendium naukowe, po za tym, możemy dopłacić pozostałą kwotę, która nie jest duża - odparł atak Ramallo.
- Och, jak wspaniale - wycofała się.
Na czole Octavio pojawiła się ledwie widoczna zmarszczka. Myślał nad czymś intensywnie...
- A co z przyszłością? Do jakiej szkoły pójdzie Javier? - Goniec na 6E.
- Javier będzie uczęszczał do zwyczajnej szkoły, a następnie wyślemy go do Studia On Beat, jeśli wykaże taką chęć, oczywiście - odparowała moja ukochana, wysyłając gońca na 4G.
- Studia On Beat? Czy to odpowiednia szkoła? - Amanda dalej walczyła. Koń na E5.
- Uczę w studiu i mogę zapewnić, że to doskonała placówka - koń na 5B. Szach.
Atmosfera robiła się co raz gęstsza. Dyskusja trwała. Obie strony poniosły duże straty. Pozostaliśmy z królem, koniem, wieżą i pionkami. Mieliśmy przewagę, ale z każdą chwilą ją traciliśmy. W końcu udało się! Klasyczny szach mat w wykonaniu Angie i Ramallo. Octavio wstał i jednym haustem opróżnił szklankę z wodą. Podał mi rękę i wraz z żoną poszli pożegnać się z dziećmi. Moja ukochana wyglądała na wykończoną. Pogłaskałem ją po ramieniu. 


Uśmiechnęła się do mnie słabo, przymykając przy tym swoje szmaragdowe oczy na ułamek sekundy. Patrzyła na mnie bystro spod długich rzęs. Jej blond loki spływały kaskadami po opalonych ramionach, okrytych tylko beżową sukienką na ramiączka, uszytą z jakiegoś delikatnego materiału. Pogłaskałem ją delikatnie po włosach. Następnie odgarnąłem jeden z jej jasnych kosmyków leciutko za ucho, co sprawiło, że wyglądała jeszcze bardziej niewinnie. Ucałowałem jej policzek, czując jak zaczyna płonąć pod wpływem mojego dotyku. Kobieta oparła dłoń na moim torsie, przez co poczułem, jak przechodzi przeze mnie dreszcz. Przejechała mi ręką po klatce piersiowej, ramieniu... Przytuliłem ją do siebie. Delikatną, kruchą i tylko moją.

Nagle usłyszeliśmy dochodzący z kuchni jakiś hałas. Przywodził na myśl uderzenie metalu o coś ciężkiego. Niechętnie odsunąłem się od narzeczonej. Zacisnąłem palce na jej dłoni i pociągnąłem ją w stronę drzwi do kuchni. Skradając się, zajrzeliśmy do pomieszczenia, starając się nie zdradzić swojej obecności. Po chwili rozległ się ten sam dźwięk, co wcześniej. Tym razem jednak
wiedziałem już, co jest jego źródłem. Olga uderzyła patelnią o blat. Na jej twarzy malowała się mieszanina rozdrażnienia, furii, smutku. Chwilę później zeskrobywała z patelni drewnianą łyżką resztki zwęglonego placka. Spora jego część spadła na podłogę. Olga zaklęła pod nosem. 
Wtedy na "scenę" wkroczyła kolejna postać. Ramallo schylił się, aby podnieść kawałek zwęglonego jedzenia, po czym wyrzucił je do kosza. Kobieta nie zaszczyciła go spojrzeniem.
- Co się dzieje, Olgo? - spytał.
- Szkoda słów, Ramallo - mruknęła gosposia i odkręciła wodę, czyszcząc patelnię zmywaczkiem i polewając ją płynem. 
Mój asystent patrzył na nią przez chwilę, po czym podszedł i przytulił ją. Olga po chwili zrezygnowała z oporu i wtuliła się w mężczyznę. Spojrzałem na Angie. Jej usta tworzyły szeroki uśmiech. Widząc to, również się rozpromieniłem. Nagle poczułem, jak ktoś szarpie mnie za koszulę. Odwróciwszy się, ujrzałem Miquela. 
- Państwo Castillo! Chodźcie, musicie posłuchać piosenki, jaką napisałem...
- Ciii! - Angeles przyłożyła palec do ust, jednak było już za późno. Przy drzwiach pojawili się Olga i Ramallo. 
Gosposia spojrzała na nas podejrzliwie. Ciekawie, czy domyśliła się, że podglądaliśmy. Z niezręcznej sytuacji uradował nas chłopiec.
- Musicie posłuchać! - wydawał się naprawdę podekscytowany. 
Złapał Angie za rękę i pociągnął ją na dwór, targając tym samym mnie. Dotarliśmy ogrodu. Na miejscu okularnik wskazał nam prowizoryczną, letnią kanapę. Nim zdążyliśmy usiąść, pojawili się Olga i Ramallo. Wolnego miejsca zostało niewiele. Usiadłem więc, zachęcając narzeczoną do zajęcia miejsca na moich kolanach. Z początku nie była przekonana. W końcu jednak uśmiechnęła się i spełniła moją prośbę. Objąłem ją w talii i skinąłem głową w stronę chłopca, dając mu znak, że jesteśmy gotowi, aby wysłuchać tego, co przygotował. Miquel tylko wyszczerzył zęby na znak aprobaty i usiadł przy keyboardzie. Po chwili dobiegły nas rytmiczne dźwięki sympatycznie brzmiącej melodii. Nie były to jednak zwyczajne nuty, grane na keyboardzie. Brzmiały jak... prąd. Nagle nad chłopcem rozbłysły fioletowe pioruny. To one tworzyły tą osobliwą muzykę. Rozejrzałem się. No jasne. Dopiero wtedy zauważyłem transformator Tesli. Zacząłem się zastanawiać, skąd mały go wytrzasnął. Niedaleko nas pojawił się brat chłopca. Miał naburmuszoną minę. Ręce skrzyżował na piersi. Zaraz jednak jego twarzyczka nieco się rozjaśniła. Uśmiechnął się w stronę mojej narzeczonej.
Tym czasem do granych przez Miquela nutek dołączyły słowa, śpiewane cieniutkim głosem chłopca.
La matematica es mi vida,
Cuando estoy contando ya
estoy en la superior parte
Pienso, pienso a cada instante.
Todos reen pero,
no puedo vivir diferente!
Numero pi me entiende,
Numero pi es sentido de mi vida, numero pi
Numero pi es todo para mi
Numero pi, Numero piii...
Ostatni dźwięk był długi i melodyjny. Po jego zakończeniu rozległy się oklaski zebranych. Widziałem, że Angie była zachwycona, czego nie można było powiedzieć o Javierze.
- To było coś, Miquel - powiedziałem do chłopca.
- To pana narzeczona mnie zainspirowała... - zmarszczyłem czoło. - No i ludolfina oczywiście... - dodał szybko.
Chłopiec opuścił natychmiast głowę, nie przestając jednak się uśmiechać. Po chwili podeszła do Angie i serdecznie uściskała chłopca. Wywróciłem oczami.

Jakąś godzinę później byliśmy już w domu. Siedziałem na kanapie w salonie i oglądałem z Angie i Miquelem jakiś film o życiu surykatek. Nagle rozległ się okrzyk Violi.

- Tato, Angie! Nigdzie nie ma Javiera! 
Zerwałem się na równe nogi, zrzucając przy okazji Angie z kanapy. 
- Spokojnie, proszę pa... Wujk... Germ.... Powiedział, że idzie do ogrodu - wyjąkał Miquel.
Pomogłem wstać narzeczonej. Następnie wyszedłem do ogrodu, aby poszukać po chłopca. Nigdzie go jednak nie było. 
- Javier?
Poczułem, jak ktoś chwyta moją dłoń. Pojawiła się Angeles. Nagle usłyszeliśmy wybuch. Kobieta natychmiast mimowolnie się do mnie przytuliła. Skuliłem się, tuląc ją do siebie. Zobaczyłem rozbłysk na niebie nad szopą. Gdy hałas ucichł pobiegliśmy w stronę jego źródła.
Wśród desek, pozostałych po prowizorycznej szopie, zobaczyłem szczątki zwęglonego metalu. Wszystko, co zostało z transformatora Tesli Miquela. Co się stało?
Poczułem na ramieniu czyjąś dłoń. Wzdrygnąłem się, nim zorientowałem się, że to Angie. Na jej twarzy malowała się panika. Javiera nigdzie nie było. Moja ukochana oddychała głośno i niespokojnie, co jakiś czas kaszląc. Chciałem ją jakoś pocieszyć. Sam byłem jednak równie przerażony. W powietrzu unosił się silny, drażniący nozdrza odór palonego metalu i prądu. Wcale nie pomagało to w uspokojeniu się.
Nagle obok wypalonej trawy i pozostałych po wybuchu resztek zobaczyłem na ziemi coś. Z początku coś niezidentyfikowanego... To było jakieś... niewielkie ciałko w podartym, częściowo spalonym ubraniu. Twarz była osmolona, podobnie zresztą jak cała reszta. Jedną z nóg miał nienaturalnie wykrzywioną. Nie ruszał się.
- Javier?! Nieeee!
Uszy przeszył mi przepełniony lękiem, drżący krzyk przerażonej Angie. Dopiero wtedy dotarło do mnie, na co właśnie patrzę. Ciarki przeszły mi po plecach.
_______________________________________
Ufff... Osiemdziesiątka! 
Co z Javierkiem? Quien sabe. ;3
Czekamy na Wasze komentarze.
Kogo oczami ma być kolejny rozdział - głosujcie w ankiecie. :D 
Abrazos para todas Angielers. ♥
J & B