niedziela, 22 grudnia 2013

Rozdział 81

Rozdział 81.

Inkubator, do którego Javier był podłączony wydawał miarowe piknięcia. Chłopiec wydawał się pogrążony w całkowitej nostalgii. Głowę miał owiniętą nieskazitelnie białym bandażem. Resztę jego drobnego ciałka przykrywała błękitna, szpitalna kołdra. Jedynym ruchem jaki mu towarzyszył było miarowe unoszenie się i opadanie klatki jego piersiowej.

- Proszę pani - do sali wszedł lekarz. Odwróciłam się w stronę drzwi. - Muszę zaaplikować pacjentowi kilka zastrzyków.
- Oczywiście.
Po tych słowach uniosłam się z łóżka i delikatnym pocałowaniu główki Javiera opuściłam pomieszczenie. W korytarzu opadłam na jedno z krzeseł ustawionych pod ścianą. Dopiero wtedy poczułam, jak bardzo jestem zmęczona. Ukryłam twarz w dłoniach. Ostatnia doba była naprawdę niespokojna dla nas wszystkich.
Doznałam szoku po zobaczeniu bezwładnego Javiera leżącego w ogrodzie chwilę po wybuchu. Rozważałam każdą możliwą opcję włącznie z najgorszym... Miałabym wyrzuty sumienia do końca życia. Tamten widok naprawdę mnie oszołomił. Pamiętam, że zaczęłam krzyczeć. Później wszystko potoczyło się nadzwyczaj szybko. Klatka po klatce przypominałam sobie to, co działo się wczorajszego wieczoru. Wezwaliśmy karetkę. Zabrali go. Po zawiadomieniu każdego z domowników Ramallo zawiózł mnie i Germana do szpitala. Sekundy przeciągały się w minuty, a minuty w długie godziny. Godziny bezsensownego oczekiwania na jakiekolwiek wieści. Nie mieliśmy pojęcia, co dzieje się z chłopcem. Dopiero nad ranem czegoś się dowiedzieliśmy. Wykonano mu dziesiątki, a może nawet setki badań. Przeprowadzono też jakąś operację.
Będzie żył - usłyszeliśmy w końcu od jednego z lekarzy. Poczułam ulgę słysząc te dwa magiczne słowa. Później jednak pojawiły się wątpliwości.
Będzie żył.
Co to właściwie oznacza? Że nic mu nie jest? Będzie żył. Pytanie, jak będzie żył. Czy będzie mógł normalnie funkcjonować? Czy jeszcze kiedyś zagra na perkusji? Nie zmrużyłam oka przez całą noc. Wciąż targały mną skrajne emocje. German gdzieś przepadł. Nie pamiętam nawet, w którym momencie poszedł i gdzie poszedł.
Wstałam z krzesła i zajrzałam do sali. Doktor już gdzieś się ulotnił, natomiast Javier pozostawał niezmiennie w tej samej absolutnie biernej pozycji.
Postanowiłam jechać do domu. Zawiadomię Olgę, na czym stoimy. Bidulka na pewno całą noc nie spała, zamartwiając się.

Otworzyłam drzwi kluczem i przekroczyłam próg domu. Panowała w nim absolutna cisza. Zastanawiałam się przez chwilę, gdzie mogę znaleźć Olgę. Nie mędrkując na tym długo, postanowiłam sprawdzić kuchnię. Weszłam powoli do pomieszczenia. Moim oczom ukazał się interesujący widok. W normalnych okolicznościach wybuchnęłabym śmiechem, teraz jednak ledwie było mnie stać na nieznaczący, ponury uśmiech. Gosposia pochrapywała stojąc na blatem z policzkiem przytulonym do drewnianej powierzchni. Mruczała coś, co brzmiało zupełnie jak imię asystenta mojego narzeczonego.

- Olga... - szepnęłam, podchodząc do niej.
- Ramallo, to nie tak! - krzyknęła, podrywając się z miejsca, wymachując przy tym dziko trzymaną w dłoni, różową ściereczką. Gdy zdała sobie sprawę, że to tylko ja, odłożyła ją na blat i popatrzyła wyczekująco.
- Będzie żył - bezmyślnie powtórzyłam słowa lekarza.
Nie było mnie stać na nic więcej. Olga zaczęła coś mówić, jednak docierały do mnie tylko pojedyncze urywki z wypowiadanych przez gosposię zdań. Wydmuchała hałaśliwie nos i ulotniła się z pomieszczenia.
Nogi poniosły mnie do salonu. Spojrzałam na stojący po lewej stronie fortepian. Podeszłam do instrumentu i uderzyłam w klawisze. Spowodowało to drażniący uszy, nieczysty dźwięk, wręcz hałas. Jednak w tej chwili właśnie on najlepiej oddawał mój nastrój. Usiadłam przy fortepianie i zaczęłam grać, nie patrząc na klawisze. Była to jakaś melodia, której nie znałam. Albo znałam ją dawno temu. Tak, bez wątpienia była to jakaś melodia sprzed lat.
Wtem usłyszałam dzwonek do drzwi. Wstałam powoli od fortepianu i skierowałam do ku drzwiom. Ślimaczym ruchem odsunęłam zamek i otworzyłam.
- Pablo.
Mimo iż nie widziałam go jakiś miesiąc, nie byłam w stanie wykrzesać z siebie nic więcej. Przyjaciel popatrzył na mnie z iskierkami w oczach. Były to iskierki radości. Doznawał jednej ze zwyczajnych, ludzkich emocji. Cieszył się, że mnie widzi. Ja nie potrafiłam zmusić się do tego uczucia.
Spontanicznie rzuciłam się mężczyźnie na szyję. Jego dłonie objęły moje plecy, przynosząc mi tym samym nieznaczne ukojenie. Odsunęliśmy się od siebie. Pablo widział, że coś jest nie tak. Tak dobrze mnie znał. Dużo lepiej niż ja jego...
Wtedy pojawił się przy mnie Miquel. Mężczyzna spojrzał na niego z niedowierzaniem.
- Masz dziecko...? Co ten German ci zrobił?!
- Nie, to nie tak... - wyszeptałam.
- Mam też brata - chłopiec wyszczerzył się w stronę Pabla, na co on pobladł. - Właśnie... Gdzie jest Javier?
Uderzyła we mnie kolejna fala migreny i sprzecznych emocji. Jak to możliwe, że nikt nie powiadomił go o tym, co się dzieje.
- Miquelku - kucnęłam przy chłopcu tak, aby mówiąc móc patrzeć mu prosto w oczy. - Twój brat jest w szpitalu... Ale proszę cię, nie martw się. Na pewno nic mu nie będzie.
- To ma coś wspólnego z tą eksplozją, prawda? - dzieciak poczerwieniał, zaciskając zęby. - Ten ignorant wysadził mój transformator Tesli...
- Co tu się dzieje? To już nie można mieć chwili spokoju?!
No pięknie. Tylko jej tu brakowało. Pojawiła się Brunhilda.
- Jak ty wyglądasz? - wskazała na mnie chudym palcem. - Uczesałabyś się chociaż. I już ci coś mówiłam o długości twoich sukienek. Zero przyzwoitości. Nie wiem, jak Germuś może być z kimś takim. Swoją drogą, gdzieś już widziałam tego dresa - ciągnęła wskazując na Pabla. - Nie podawali go przypadkiem jako jednego z podejrzanych o ostatnią serię włamań?
Spojrzałam na przyjaciela. Miał lekko rozchylone usta. Patrzył na mnie z niedowierzaniem.
- Pablo, proszę, idź już - wyszeptałam niemal bezgłośnie. - Obiecuję, że później ci wszystko wyjaśnię. Proszę, idź.
- Ale pamiętaj, jeżeli przez Germana popłynie ci choćby jedna łza, obiecuję, że osobiście mu przywalę.
- Zadzwonię - szepnęłam, zamykając za nim drzwi.
Brunhilda prychnęła i opuściła pomieszczenie, szurając kapciami. Zostałam sama z Miquelem. Klęknęłam przy nim. Dopiero wtedy zobaczyłam, że ma łzy w oczach. Zaczął pospiesznie ocierać je rękawami koszulki.
- Angie, nie myśl sobie, że płaczę... Bo wcale nie płaczę... Javier mówi, że nie wolno... płakać... Tylko mięczaki płaczą... - wykrztusił pomiędzy kolejnymi szlochami.
- Nie martw się, jesteś bardzo dzielny. Przypominasz mi małego rycerzyka, wiesz? Ale czasami każdy musi sobie popłakać - powiedziałam, głaszcząc go po delikatnym policzku.
Chłopiec nagle rzucił mi się na szyję i mocno mnie przytulił, nie przestając szlochać. Odwzajemniłam uścisk czując się coraz lepiej. Świadomość, że ktoś podziela mój strach i niewątpliwie poczucie winy, przynosiła mi dziwną ulgę.
- Angie - szepnął, gdy zakończyliśmy uścisk. - Myślisz, że to moja wina? W końcu... to był mój... transforma...
- Nawet tak nie mów, Miquelku. To była niczyja wina. Zdarzył się wypadek, to wszystko.
- Naprawdę?
- Oczywiście.
- Możemy do niego jechać? - spytał po chwili milczenia.
- Chodźmy.

- Ale proszę pana...

- Przykro mi, ale na razie nie można odwiedzać tego pacjenta - głos lekarza był oziębły i nieczuły. Błagania Miquela zdały się na nic.
- Ale to mój brat!
- Dam znać, jeżeli sytuacja ulegnie zmianie - skwitował tonem pozbawionym emocji i odszedł.
Westchnęłam. Wtedy pojawił się German. Wyglądał na równie zdezorientowanego jak my. Pogłaskał mnie po dłoni, nic nie mówiąc.

Dni mijały, jeden, po drugim. Na dworze zrobiło się nieco chłodniej. Częściej padał deszcz, a rzadziej widywało się przebijające chmury, słońce. Nastroje domowników były jeszcze bardziej ponure niż pogoda za oknem. Każdy próbował wrócić do normalnego rytmu, jednak nie było to takie proste. Nieustannie zamartwialiśmy się stanem chłopca, który wcale się nie poprawiał. Jedyną osobą, która wydawała się nie zmienić swoich zwyczajów była Brunhilda. Nadal jadła pomidory, narzekała i krytykowała każdy mój ruch. Zdawało się, że przywykłam, jednakże każda jej uwaga raniła mnie do żywego.

Powędrowałam do gabinetu mojego narzeczonego. Czego stamtąd chciałam udało mi się skutecznie zapomnieć po drodze, mimo to zapukałam do drzwi i weszłam. Pomieszczenie było puste. Germana znowu gdzieś wywiało. Moją uwagę przykuło jedno ze zdjęć, które postawił sobie na biurku. Byłam na nim ja, German i Violetta. Roześmiani, skąpani w blasku słońca. Oparłam się biodrami o blat biurka, patrząc na fotografię. Wyglądaliśmy na szczęśliwą rodzinę... Westchnęłam.
Wtedy do gabinetu wszedł ojciec Violi. Uśmiechnął się do mnie blado. Zabrakło mi sił, by odwzajemnić uśmiech i na mojej twarzy pojawił się jedynie ponury grymas. Mężczyzna podszedł do mnie i spojrzał na fotografię, wciąż milcząc.
- German, dzwonili ze szpitala. Jadę odebrać Javiera - do gabinetu wparował Ramallo. - O, panienka Angie. Nie chciałem przeszkadzać...
- Pojedziemy z tobą Ramallo. Zaczekaj chwilę.
- Dobrze - mruknął asystent i opuścił pomieszczenie.
Odstawiłam ramkę na miejsce i spojrzałam smutno na mojego narzeczonego.
- Co się dzieje, Angie? - spytał stając na przeciwko mnie.
Opuściłam głowę. Zamrugałam powiekami starając się nie uronić ani jednej łzy. Przecież obiecałam sobie, że nie będę płakać. German ujął mój podbródek i uniósł go ku górze, zmuszając mnie, abym na niego popatrzyła. Dostrzegł moje zeszklone oczy. Poczułam jak chwyta moją dłoń i powoli zaciska na niej palce. Pogłaskał mnie kciukiem po jej wierzchu.
- Martwię się, to wszystko - wyszeptałam załamującym się głosem. - Dużo się dzieje. Boję się o Javiera. Bliźniaki dopiero co u nas zamieszkały, a już... prawie zginął jeden z nich... No a my... oddalamy się od siebie przez to wszystko... Ja... mam wrażenie, że to wszystko moja wina - wykrztusiłam, czując jak do oczu napływają mi łzy.
- Angie, kochanie, nawet tak nie mów. Jesteś ostatnią osobą, która mogłaby być uznawana za winną tego, co się dzieje. I pamiętaj, że co by się nie stało i tak będę kochał cię najbardziej na świecie.
Po tych słowach znalazłam się w jego objęciach. Oparłam dłonie na jego plecach i przymknęłam oczy zatracając się w tym uścisku. Starałam się uspokoić oddech. Gdy skończył mnie przytulać poczułam jego dłonie w talii. Patrzył mi prosto w oczy. Zobaczyłam, że na chwilę przeniósł wzrok na moje usta. Uśmiechnęłam się słabo obserwując jak coraz bardziej się do mnie przybliża. Jego twarz była coraz to bliżej i bliżej mojej. W końcu jego wargi dotknęły moich. Pocałował mnie delikatnie w sam środek ust. Oderwał się na chwilę i znów zbliżył dając mi okazję do odwzajemnienia pocałunku. Po chwili poczułam, jak przenosi dłonie na moje biodra. Wzdrygnęłam się nieznacznie. Odsunęłam się od niego. Spojrzał na mnie zdezorientowany.
- Przepraszam - opuściłam głowę, czując jak się rumienię.
- To ja przepraszam. Nie powinienem.
Niezręczne milczenie przerwał dźwięk otwierania drzwi kluczem. Złapałam narzeczonego za rękę i wyszliśmy razem z pomieszczenia. Do domu wszedł Ramallo. Zupełnie zapomniałam, że mieliśmy jechać z nim do szpitala. Zdaje się, że Germanowi także wyleciało to z głowy. Tymczasem jego asystent zdążył już wrócić. Mężczyzna trzymał na rękach śpiącego Javiera. Za nim do domu wszedł jego brat, taszczący wózek inwalidzki. Żołądek podskoczył mi do gardła, gdy skojarzyłam fakty...
- Mały zasnął, gdy jechaliśmy do domu. Nie chciałem go budzić - powiedział Ramallo.
Stałam przez chwilę jak wryta. Nie zauważyłam nawet kiedy zdążył zanieść Javiera do jego pokoju. Miquel poszedł wraz z nim. Poczułam, że zakręciło mi się w głowie. Zachwiałam się niepewnie. German objął mnie ramieniem.
Z góry zszedł Ramallo. Spojrzał na mnie troskliwie. Czułam, że krew odpłynęła mi z twarzy. Musiałam być blada.
"Wszystko będzie dobrze" powtarzałam w myślach, sama w to nie wierząc.
Chciałam pobiec na górę, ale nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Łzy ponownie wypełniły mi oczy. Mąż Olgi wyciągnął rękę, aby poklepać mnie po ramieniu, ale odsunęłam się na kilka kroków.
"To nieprawda! To nie może być prawda!" - krzyczałam wewnątrz.
Ruszyłam w stronę drzwi wyjściowych i położyłam rękę na klamce. Nie nacisnęłam jej jednak. Oparłam głowę o drewno i zamknęłam oczy.
"Będę silna, nie pozwolę...".
Słone łzy, dotychczas tłumione, wypłynęły. Ogarnęło mnie przerażające uczucie słabości, niemocy... Osunęłam się na ziemię i pozwoliłam się objąć ciemności.

- Nieeeeeeeeeeee! - krzyknęłam, siadając gwałtownie na łóżku.

W pomieszczeniu panował mrok. To wszystko, to był tylko sen? Z lekkością wybiegłam z pokoju i zbliżyłam się do pokoju chłopców, by uściskać Javiera. Otworzyłam drzwi. Na środku stał wózek. Łobuziak spał z delikatnym grymasem na twarzy. Rzeczywistość uderzyła we mnie nową falą bólu. Bezwiednie odgarnęłam chłopcu włosy z twarzy.

~ ○ ~


Angie siedziała koło mnie i szeptała machinalnie coś o moim zdrowiu. Chciałem wstać, powiedzieć, że nic mi nie jest... Moje ciało mnie nie słuchało. Nieudolnie starałem się otworzyć powieki, jednak bezskutecznie. Czułem się jak w klatce. Moje... A może już nie moje ciało było klatką, w której byłem uwięziony. Pamiętałem fragmenty wydarzeń... Tylko pulsujący ból sprawiał, iż nie odlatywałem do krainy snu. Słowa lekarza wwiercały mi się bezlitośnie w czaszkę, jednak nie byłem w stanie ich zrozumieć. Jakieś opisy urazów... Miquel by zrozumiał. On wie wszystko. Ból powoli ustawał, a ja odpływałem...


~ ○ ~


Wstałam i, rzucając Javierowi ostatnie spojrzenie, wyszłam. Niczym robot, którym ktoś steruje, przekroczyłam próg pokoju Marii. To, co czułam... Pamiętałam ten stan. Czułam się tak samo jak wtedy, gdy usłyszałam o wypadku samolotu siostry. Nie wiedziałam nic poza tym. Musnęłam dłonią starą suknię.

- Dlaczego to robisz? Dlaczego ilekroć zaczyna mi się układać, burzysz moje życie, niczym domek z kart? Powiedz mi, dlaczego? - zapytałam. - Czy tak cię bawi mój smutek? Zabierasz mi bliskich, zrzucasz na ich barki ciężar nieszczęść... To kara za moje grzechy, z tego lub innego wcielenia? Kara za przewinienia przodków?
Nie wiedziałam do kogo się zwracam. Do Boga? Być może. Cierpienie. To uczucie, które w dziwny, paraliżujący sposób daje nam do zrozumienia, iż coś tracimy, przez coś jesteśmy nieszczęśliwi. Westchnęłam. Świetnie. Po prostu świetnie. Upadłam na stary fotel, niechcący szturchając radio, które włączyło się. Z zardzewiałych głośników dobiegała muzyka, przerywana trzaskami. 
- "Cause it's a bittersweet symphony, this life. Try to make ends meet. You're a slave to money then you die. I'll take you down the only road I've ever been down. You know the one that takes you to the places where all the veins meet yeah..."
Znałam tą piosenkę, ale nawet nie wysiliłam się, żeby przypomnieć sobie tytuł. Zmrużyłam oczy, starając się... Zasnąć? Nie... Zapomnieć? To było bliższe prawdy. Wtem ktoś gwałtownie uciszył radio. 
- Angie... - spojrzałam na Violettę. Wyglądała jakby od kilku dni nie spała. Miała sińce pod oczami i potargane włosy. - Wiem, że jest ci ciężko, ale musimy dać radę. Życie to tylko gra. Nie zawsze można wygrywać, ale zawsze trzeba się starać. Tak przynajmniej mówi Diego.
Obrzuciłam dziewczynę ciężkim spojrzeniem. 
"Co za idiotka" - pomyślałam, wyciągając pistolet i strzelając jej prosto w porośnięty tłustymi włosami łeb.
- Violu, to nie takie proste. A teraz, przepraszam - mruknęłam wychodząc.
Od kiedy jestem taka oschła w stosunku do siostrzenicy? Jak w transie weszłam do pokoju chłopców. Widok, który ujrzałam zaparł mi dech w piersiach. Javier siedział na wózku i odbijał piłką o ścianę. Ponownie poczułam ogarniającą mnie rozpacz.
- Javier... Jak się czujesz? - zadałam pierwsze pytanie, które przyszło mi do głowy.
- Od pasa w górę, dobrze. Z nogami jest gorzej - odpowiedział powoli. - A co u ciebie? Bo wyglądasz jakbyś wpadła pod tramwaj.
Mimowolnie skrzywiłam się, przypominając sobie swój wypadek.
- Bywało lepiej. Chcesz coś zjeść? Olgita obiecała nam dzisiaj pizzę...
- Jasne! Patrz i ucz się! - zawołaj i wyjechał z pokoju.
Popędziłam za nim. Maluch... zjeżdżał po schodach, podskakując na każdym stopniu. Uśmiechnęłam się. To był wciąż dawny Javier.
                                                                            
Rozdział 81 - kwadrat 9. Z serii: Bigos ma to sens matematyczny.
Czekamy na Wasze komentarze. Każdy, kogo cieszy dalszy żywot Javierka, niech napisze "KABUUM"! :D
Jak sądzicie, co będzie dalej?
Navidad, Navidad, en todas partes. Navidad, Navidad - muy pronto! :D
J & B

wtorek, 17 grudnia 2013

Rozdział 80

Rozdział 80.

Sekundy mijały. Siedzieliśmy wszyscy w salonie i oczekiwaliśmy przybycia rodziców bliźniaków, którzy mieli zadecydować o dalszych losach dzieci. Pokój lśnił czystością. Byliśmy ubrani odświętnie, nawet Javier, chcąc przekonać rodziców, ubrał się w garnitur i uczesał. Stwierdził, iż jeśli to ich nie przekona, to nic. Swoją drogą, pierwszy raz dostrzegłem podobieństwo między chłopcami. Zegar tykał dziś wyjątkowo irytująco. Ramallo poprawił krawat. Wtem rozległ się dzwonek do drzwi. Olga poszła otworzyć. Do środka weszła najpierw chmura perfum, za nią kobieta w futrze i na końcu ojciec dzieciaków. Amanda miała ciemne włosy do ramion i rażąco czerwone usta. Octavio wyglądał na jeszcze większego sztywniaka niż ja. Perfekcyjny garnitur, równo zaczesane włosy... Jedynym odstępstwem był kilkudniowy zarost. Trudno było uwierzyć, że to oni byli rodzicami Javiera i Miquela.

- Armando, Octavio, to jest właśnie pan Castillo, jego córka Violetta oraz... - tu Olga zawiesiła głos na ułamek sekundy - ...jego narzeczona, Angeles.
Przywitaliśmy się i usiedliśmy przy stole. Violę i chłopców wysłałem na górę. Zostało nas sześcioro. Napięcie było niemal wyczuwalne. Tata Miquela i Javiera siedział na krześle prosto niczym struna, jego żona obrzucała pomieszczenie wzrokiem, Ramallo poprawiał raz za razem okulary, a Angie miała minę jak przed dentystą. Tylko Olga była niewzruszona. Postanowiłem przerwać niezręczną ciszę.
- Octavio, Miquel mówił, że jesteś adwokatem...
- Tak, to prawda. Dostałem teraz posadę w Sao Paulo i dlatego planujemy się przeprowadzić. Pozostaje kwestia dzieci - powiedział spokojnie. Aż za spokojnie. Zabrzmiało to jakby chodziło o... transport ziemniaków, a nie o młodych ludzi. 
"Traktuje ich jak walizki, które można zabrać lub zostawić" - pomyślałem oburzony i zaraz przypomniałem sobie jak sam postępowałem. Ogarnął mnie żal.
- Chcielibyśmy, aby dzieci tu zostały. Miquel zdobył miejscowe stypendium naukowe, a Javier ma tu kapelę i przyjaciół - uroczy głos Angie wyrwał mnie z zadumy.
- Ekhm, ekhm... Byłoby to znakomite rozwiązanie, ale pozostaje kwestia finansowa - powiedziała Amanda fałszywie słodkim głosikiem. Nie dałem się jednak zwieść. - Będziemy oczywiście łożyć co miesiąc na utrzymanie chłopców, ale obawiam się, że to nie wystarczy na tutejszą szkołę dla Miquelka.
Ta rozmowa zaczęła przypominać partię szachów. Kobieta właśnie zbiła nam wieże i zaczęła szachować.
- Wasz syn otrzymał stypendium naukowe, po za tym, możemy dopłacić pozostałą kwotę, która nie jest duża - odparł atak Ramallo.
- Och, jak wspaniale - wycofała się.
Na czole Octavio pojawiła się ledwie widoczna zmarszczka. Myślał nad czymś intensywnie...
- A co z przyszłością? Do jakiej szkoły pójdzie Javier? - Goniec na 6E.
- Javier będzie uczęszczał do zwyczajnej szkoły, a następnie wyślemy go do Studia On Beat, jeśli wykaże taką chęć, oczywiście - odparowała moja ukochana, wysyłając gońca na 4G.
- Studia On Beat? Czy to odpowiednia szkoła? - Amanda dalej walczyła. Koń na E5.
- Uczę w studiu i mogę zapewnić, że to doskonała placówka - koń na 5B. Szach.
Atmosfera robiła się co raz gęstsza. Dyskusja trwała. Obie strony poniosły duże straty. Pozostaliśmy z królem, koniem, wieżą i pionkami. Mieliśmy przewagę, ale z każdą chwilą ją traciliśmy. W końcu udało się! Klasyczny szach mat w wykonaniu Angie i Ramallo. Octavio wstał i jednym haustem opróżnił szklankę z wodą. Podał mi rękę i wraz z żoną poszli pożegnać się z dziećmi. Moja ukochana wyglądała na wykończoną. Pogłaskałem ją po ramieniu. 


Uśmiechnęła się do mnie słabo, przymykając przy tym swoje szmaragdowe oczy na ułamek sekundy. Patrzyła na mnie bystro spod długich rzęs. Jej blond loki spływały kaskadami po opalonych ramionach, okrytych tylko beżową sukienką na ramiączka, uszytą z jakiegoś delikatnego materiału. Pogłaskałem ją delikatnie po włosach. Następnie odgarnąłem jeden z jej jasnych kosmyków leciutko za ucho, co sprawiło, że wyglądała jeszcze bardziej niewinnie. Ucałowałem jej policzek, czując jak zaczyna płonąć pod wpływem mojego dotyku. Kobieta oparła dłoń na moim torsie, przez co poczułem, jak przechodzi przeze mnie dreszcz. Przejechała mi ręką po klatce piersiowej, ramieniu... Przytuliłem ją do siebie. Delikatną, kruchą i tylko moją.

Nagle usłyszeliśmy dochodzący z kuchni jakiś hałas. Przywodził na myśl uderzenie metalu o coś ciężkiego. Niechętnie odsunąłem się od narzeczonej. Zacisnąłem palce na jej dłoni i pociągnąłem ją w stronę drzwi do kuchni. Skradając się, zajrzeliśmy do pomieszczenia, starając się nie zdradzić swojej obecności. Po chwili rozległ się ten sam dźwięk, co wcześniej. Tym razem jednak
wiedziałem już, co jest jego źródłem. Olga uderzyła patelnią o blat. Na jej twarzy malowała się mieszanina rozdrażnienia, furii, smutku. Chwilę później zeskrobywała z patelni drewnianą łyżką resztki zwęglonego placka. Spora jego część spadła na podłogę. Olga zaklęła pod nosem. 
Wtedy na "scenę" wkroczyła kolejna postać. Ramallo schylił się, aby podnieść kawałek zwęglonego jedzenia, po czym wyrzucił je do kosza. Kobieta nie zaszczyciła go spojrzeniem.
- Co się dzieje, Olgo? - spytał.
- Szkoda słów, Ramallo - mruknęła gosposia i odkręciła wodę, czyszcząc patelnię zmywaczkiem i polewając ją płynem. 
Mój asystent patrzył na nią przez chwilę, po czym podszedł i przytulił ją. Olga po chwili zrezygnowała z oporu i wtuliła się w mężczyznę. Spojrzałem na Angie. Jej usta tworzyły szeroki uśmiech. Widząc to, również się rozpromieniłem. Nagle poczułem, jak ktoś szarpie mnie za koszulę. Odwróciwszy się, ujrzałem Miquela. 
- Państwo Castillo! Chodźcie, musicie posłuchać piosenki, jaką napisałem...
- Ciii! - Angeles przyłożyła palec do ust, jednak było już za późno. Przy drzwiach pojawili się Olga i Ramallo. 
Gosposia spojrzała na nas podejrzliwie. Ciekawie, czy domyśliła się, że podglądaliśmy. Z niezręcznej sytuacji uradował nas chłopiec.
- Musicie posłuchać! - wydawał się naprawdę podekscytowany. 
Złapał Angie za rękę i pociągnął ją na dwór, targając tym samym mnie. Dotarliśmy ogrodu. Na miejscu okularnik wskazał nam prowizoryczną, letnią kanapę. Nim zdążyliśmy usiąść, pojawili się Olga i Ramallo. Wolnego miejsca zostało niewiele. Usiadłem więc, zachęcając narzeczoną do zajęcia miejsca na moich kolanach. Z początku nie była przekonana. W końcu jednak uśmiechnęła się i spełniła moją prośbę. Objąłem ją w talii i skinąłem głową w stronę chłopca, dając mu znak, że jesteśmy gotowi, aby wysłuchać tego, co przygotował. Miquel tylko wyszczerzył zęby na znak aprobaty i usiadł przy keyboardzie. Po chwili dobiegły nas rytmiczne dźwięki sympatycznie brzmiącej melodii. Nie były to jednak zwyczajne nuty, grane na keyboardzie. Brzmiały jak... prąd. Nagle nad chłopcem rozbłysły fioletowe pioruny. To one tworzyły tą osobliwą muzykę. Rozejrzałem się. No jasne. Dopiero wtedy zauważyłem transformator Tesli. Zacząłem się zastanawiać, skąd mały go wytrzasnął. Niedaleko nas pojawił się brat chłopca. Miał naburmuszoną minę. Ręce skrzyżował na piersi. Zaraz jednak jego twarzyczka nieco się rozjaśniła. Uśmiechnął się w stronę mojej narzeczonej.
Tym czasem do granych przez Miquela nutek dołączyły słowa, śpiewane cieniutkim głosem chłopca.
La matematica es mi vida,
Cuando estoy contando ya
estoy en la superior parte
Pienso, pienso a cada instante.
Todos reen pero,
no puedo vivir diferente!
Numero pi me entiende,
Numero pi es sentido de mi vida, numero pi
Numero pi es todo para mi
Numero pi, Numero piii...
Ostatni dźwięk był długi i melodyjny. Po jego zakończeniu rozległy się oklaski zebranych. Widziałem, że Angie była zachwycona, czego nie można było powiedzieć o Javierze.
- To było coś, Miquel - powiedziałem do chłopca.
- To pana narzeczona mnie zainspirowała... - zmarszczyłem czoło. - No i ludolfina oczywiście... - dodał szybko.
Chłopiec opuścił natychmiast głowę, nie przestając jednak się uśmiechać. Po chwili podeszła do Angie i serdecznie uściskała chłopca. Wywróciłem oczami.

Jakąś godzinę później byliśmy już w domu. Siedziałem na kanapie w salonie i oglądałem z Angie i Miquelem jakiś film o życiu surykatek. Nagle rozległ się okrzyk Violi.

- Tato, Angie! Nigdzie nie ma Javiera! 
Zerwałem się na równe nogi, zrzucając przy okazji Angie z kanapy. 
- Spokojnie, proszę pa... Wujk... Germ.... Powiedział, że idzie do ogrodu - wyjąkał Miquel.
Pomogłem wstać narzeczonej. Następnie wyszedłem do ogrodu, aby poszukać po chłopca. Nigdzie go jednak nie było. 
- Javier?
Poczułem, jak ktoś chwyta moją dłoń. Pojawiła się Angeles. Nagle usłyszeliśmy wybuch. Kobieta natychmiast mimowolnie się do mnie przytuliła. Skuliłem się, tuląc ją do siebie. Zobaczyłem rozbłysk na niebie nad szopą. Gdy hałas ucichł pobiegliśmy w stronę jego źródła.
Wśród desek, pozostałych po prowizorycznej szopie, zobaczyłem szczątki zwęglonego metalu. Wszystko, co zostało z transformatora Tesli Miquela. Co się stało?
Poczułem na ramieniu czyjąś dłoń. Wzdrygnąłem się, nim zorientowałem się, że to Angie. Na jej twarzy malowała się panika. Javiera nigdzie nie było. Moja ukochana oddychała głośno i niespokojnie, co jakiś czas kaszląc. Chciałem ją jakoś pocieszyć. Sam byłem jednak równie przerażony. W powietrzu unosił się silny, drażniący nozdrza odór palonego metalu i prądu. Wcale nie pomagało to w uspokojeniu się.
Nagle obok wypalonej trawy i pozostałych po wybuchu resztek zobaczyłem na ziemi coś. Z początku coś niezidentyfikowanego... To było jakieś... niewielkie ciałko w podartym, częściowo spalonym ubraniu. Twarz była osmolona, podobnie zresztą jak cała reszta. Jedną z nóg miał nienaturalnie wykrzywioną. Nie ruszał się.
- Javier?! Nieeee!
Uszy przeszył mi przepełniony lękiem, drżący krzyk przerażonej Angie. Dopiero wtedy dotarło do mnie, na co właśnie patrzę. Ciarki przeszły mi po plecach.
_______________________________________
Ufff... Osiemdziesiątka! 
Co z Javierkiem? Quien sabe. ;3
Czekamy na Wasze komentarze.
Kogo oczami ma być kolejny rozdział - głosujcie w ankiecie. :D 
Abrazos para todas Angielers. ♥
J & B

sobota, 30 listopada 2013

Rozdział 79

Rozdział 79.

Dzisiejszy rozdział będzie pisany nieco inaczej...

Powoli otworzyłem oczy, przeciągle ziewając. Zobaczyłem moją narzeczoną, opierającą ręce w okolicach mojej klatki piersiowej. Czułem jej ciepły, miarowy oddech na karku. Czegóż więcej mogłem chcieć? Obudziłem się tak, jak powinien budzić się mężczyzna. U boku pięknej kobiety, która jest tylko moja...
Zerknąłem na zegarek. Wskazywał 8:05. Przez chwilę uporczywie starałem się przywołać rozkład zajęć mojej narzeczonej. Zamknąłem oczy, skupiając całą swoją uwagę na przypomnieniu sobie kartki, którą Angie powiesiła na lodówce... Po chwili miałem już niemal całkowitą pewność, iż zaczyna ona zajęcia o dziewiątej. Nie chciałem, aby spóźniła się do pracy. Jednak spała tak słodko... Nie miałem serca wyrywać ją z tego błogiego stanu. Wskazówki zegarka przesuwały się niemiłosiernie. Z ciężkim sercem postanowiłem zbudzić w końcu moją Angie. Powoli zbliżyłem się do jej leciutko rozchylonych ust i delikatnie pocałowałem, starając się wyrwać ją ze snu. Uchyliła oczy i spojrzała na mnie nieobecnym wzrokiem. 
- Kochanie, czas wstawać - szepnąłem jej do ucha.
Przewróciła się na drugi bok i odpowiedziała mi coś niezrozumiałego. Słabo wyszło mi skupienie się na sensie tych słów. Utonąłem w jej melodyjnym głosie. W ustach tej kobiety wszystko brzmiało niepowtarzalnie...
- Angie, jest kwadrans po ósmej - wyszeptałem namiętnie do jej ucha, z nutką kpiny w głosie. 
Pospiesznie wydostała się spod kołdry i wyskoczyła z łóżka, niczym z procy. 
- Przecież spóźnię się do pracy. Dlaczego mnie nie obudziłeś? - mówiła podenerwowana, wsuwając pospiesznie kapcie na stopy. 
Na chwilę wróciła się jeszcze i delikatnie musnęła mój policzek swoimi ciepłymi wargami. Położyłem dłoń w tym miejscu, czując jak płonie. Jej dotyk działał na mnie zaskakująco. Zachichotałem pod nosem z satysfakcją, po czym dźwignąłem się z łóżka, czując, że oto zapowiada się całkiem niezły dzień.

Zszedłem na dół. 

- Dzień dobry - mruknąłem, drapiąc się po głowie.
Angie i Violetta najwyraźniej poszły już do studia, gdyż przy stole siedzieli tylko Olga z Ramallo, obok Javiera stukającego nerwowo i Miquela mruczącego coś pod nosem z kalkulatorem w dłoni. Po drugiej stronie stołu, z dala od nieco zaspanej reszty babcia, prosta niczym struna, zawzięcie konsumowała pomidora. 
- Co tam robisz, Javier? - usiadłem obok chłopców, przenosząc wzrok z Brunhildy na okularnika.
- Liczę prawdopodobieństwo katastrofy lotniczej w dniu dzisiejszym, biorąc pod uwagę warunki pogodowe w różnych rejonach świata.
- Och, doskonale. Mam nadzieję, że nie zapomniałeś o uwzględnieniu ciśnienia atmosferycznego?
- Ależ skąd, proszę pana - dzieciak wyszczerzył się do mnie, ukazując rządek zębów, opasanych srebrnym drutem. Dopiero wtedy zauważyłem, że nosi aparat.
Wsypałem do filiżanki z kawą dwie łyżeczki białych kosteczek i zamieszałem. Napiłem się trochę i poczułem ostry, słony smak. To, czym "posłodziłem" kawę z pewnością nie było cukrem. Zacząłem się kasłać. Przeszło mi dopiero po kilku minutach, przeżywając przy tym jednak kilka porządnych klepnięć w plecy oraz dziką panikę Olgi. Jak mogłem być takim idiotą, żeby posolić kawę? Ten wypadek kompletnie odebrał mi resztki apetytu. Westchnąłem i przepraszając domowników, ulotniłem się do gabinetu. 
Na miejscu usiadłem za biurkiem i przejechałem dłońmi po twarzy. Wciąż czułem w ustach słony smak. Rozłożyłem dokumenty i zacząłem je przerzucać. Nie mogłem na niczym się skupić. Na dodatek Ramallo jakoś długo jadł śniadanie. Spojrzałem na ramkę, która stała na biurku. Było w niej zdjęcie mojej narzeczonej. Zrobione jakiś miesiąc temu. Wiatr rozwiewał jej połyskujące w słońcu blond loki, a kremowy podkoszulek podkreślał jej opalone ramiona i szmaragdowe oczy. Czasami wciąż nie wierzyłem, że mam przy sobie tak cudowną kobietę...
Nagle drzwi gabinetu otworzyły się. Do środka weszli Angie i León. Zawiesiłem wzrok na mojej ukochanej, która była dziś ubrana w skórzaną kurtkę i dżinsy, a włosy spięła w zawadiacką kitę. Wyglądała niesamowicie pociągająco. Ale dlaczego trzymała chłopaka za rękę?
- Germanie, muszę... musimy ci coś powiedzieć - zaczęła powoli. 
- C-co takiego? - zapytałem, mimowolnie drżąc.
Głos kobiety nie wróżył niczego dobrego.
- Ja i Angie... mamy dziecko, które ukrywamy od kilku lat - dokończył jej towarzysz.
- Kłamiesz, słabeuszu! Jeszcze z Tobą nie skończyłem! - do gabinetu wkroczyła kolejna postać. Był to Piotruś Pan. Trzymał w dłoni nadłamaną szablę, a jego ubranie było pokryte mieszanką krwi z czymś zielonkawym. - Nikt nie powiedział, że to twoje dziecko!
- Jasne, jasne. Angie nie idzie do łóżka z pierwszym lepszym. Z nim - Leon wskazał na mnie kciukiem. - Nie poszła.
Przez chwilę analizowałem tą wymianę zdań. Gdy wszystko do mnie dotarło, uderzyła we mnie wściekłość. Nie namyślając się długo, zamachnąłem się na byłego chłopaka mojej córki. Jego nos wydał zadowalające chrupnięcie. Zanim jednak zadałem kolejny cios, młodzieniec uciekł. Popędziłem za nim. W salonie wyciągnął z kieszeni dziwny zegarek i stukając w niego nerwowo, zawołał:
- Do teleportacji! 
Rozległo się cmoknięcie, a w miejscu, gdzie przed chwilą stał został jedynie ślad krwi, która skapnęła mu z nosa. Wtem ciszę rozdarł dziwny dźwięk metalu. Rozejrzałem się, szukając jego źródła. Dobiegał z piwnicy. 
Otworzyłem drzwi i zamarłem. Cała powierzchnie wypełniona była śrubkami o średnicy 2,5 mm. 
Najdziwniejsze było jednak to, że w śrubkach pływała Angie. Wyglądała... Nieziemsko. Blada skóra, jasne włosy... Niestety, moje obserwacje przerwało pojawienie się kolejnej postaci. Do piwnicy wszedł, o zgrozo, słoń. Zaryczał radośnie na mój widok. Poklepałem go po trąbie, zastanawiając się jak zmieścił się w tym niewielkim pomieszczeniu. Nagle zauważyłem, że zwierze jest całe z metalu. Z setek drobnych trybików, przekładni i innych mechanizmów. Był to najdoskonalszy robot jakiego w życiu widziałem. Słoń podszedł do sterty metalu i zaczął go wciągać ogromną trąbą, tak jak żywe istoty wodę. 
- German... - usłyszałem głos, jakby w mojej głowie, obijający się niczym echo o wnętrze mojej czaszki.
Wraz ze znikającymi śrubkami zauważyłem, że tylko one okrywały Angie. Powoli wyłaniała się jej naga szyja, blade ramiona...
- German! 
Słyszałem swoje imię coraz wyraźniej...
German!!! GERMAN!!! - głos należał do Ramallo, który stał nade mną przyglądając się mojej osobie z ciekawą miną.
Zdumiony spadłem z fotela.
- Gdzie ja jestem? Gdzie śrubki... i Angie? 
- Co ty znowu pleciesz, German?! Mamy do załatwienia kontrakt z Wietnamczykami, a ty sobie śpisz - mój asystent udawał złość, ale poznałem po jego minie, że jest rozbawiony.
- Potem, idę teraz do kuchni po szklankę wody - wymamrotałem, ulatniając się pospiesznie z gabinetu.
Zatoczyłem się przez salon, wpadając w końcu do kuchni, gdzie Olga tańcząc i śpiewając myła naczynia. 
- Olga... 
Gosposia nie zareagowała. Nagle wilgotna ścierka uderzyła o mój policzek.
- Olga! - szturchnąłem kobietę, która podskoczyła, urywając śpiewaną piosenkę i wymierzając mi kolejny cios szmatką.
- O! Pan German. Ha! Haha. Hahaha! No tak.. Przepraszam. Nie zauważyłam pana. Potrzebuje pan czegoś? Nie? Haha, nie uwierzy pan... 
Olga zaczęła opowiadać coś o jakiejś telenoweli. Przyznam, że w ogóle jej nie słuchałem. W pierwszych chwilach wtrącałem od niechcenia jakieś "mhm", "tak", "aha", ale w końcu zaprzestałem i tego. Myślami wróciłem do mojego snu. Wciąż myślałem o mojej narzeczonej, która wciąż nie wróciła jeszcze z pracy. Która właściwie była godzina?
- Wyobraża pan sobie?
- A..le co?
- W ogóle pan mnie nie słucha! Zero szacunku! Opowiadałam właśnie panu o Rodrigo i Lucianie, a pan co? To niesamowita historia!
- Ale... Ja... Nie dałaś mi dokończyć, Olgo. Miałem na myśli... Ale co... się... wydarzyło potem?
Olga chętnie kupiła tą nędzną bajeczkę i znów zaczęła trajkotać. Usiadłem na krześle, co jakiś czas potakując, chociaż słyszałem tylko "bla, bla, bla..."
- Jak tak można?! - wypaliła, uderzając dłonią w stół.
- Och, tak, Olgo. To okropne - mruknąłem. - Jak tak można...
- No tak. Jutro będzie nowy odcinek. Panie German, muszę jeszcze coś panu powiedzieć. No bo... ten... Tak się składa, że Octavio i Aramanda... Przeprowadzają się do Sao Paolo i... Chłopcy tak się tutaj zadomowili... Miquel dostał stypendium, a Javier ma w Buenos Aires swoich przyjaciół i zespół... Więc gdyby pan mógł, gdyby mogli tu zamieszkać... - powoli docierały do mnie słowa gosposi.
- Ta... Tak, Olgo nie ma problemu. Mogą tu zostać, ile chcą. Myślę, że Angie też nie będzie miała z tym śrubki... znaczy problemu. Nie będzie miała z tym problemu. Lepiej... pójdę już. Ramallo na mnie czeka. Idę. Przepraszam.
Wyszedłem z kuchni, zastanawiając się co robić dalej. Nie było mowy, żebym zabrał się jeszcze dziś do pracy. Nie dałbym rady się skupić. Wtem otworzyły się drzwi wejściowe domu. Stanęła w nich Angie. Jasne, kręcone włosy spływały falami po jej delikatnych ramionach, zakrytych jasnoróżową sukienką, powiewającą przy każdym jej kroku. Z daleka uśmiechnęła się do mnie, zamykając drzwi, a następnie idąc w moim kierunku. Śledziłem każdy jej ruch, czując wzrost endorfiny we krwi. Już po chwili poczułem jej dłonie na moim karku. W chwili gdy jej usta dotknęły moich, oparłem dłonie na wysokości talii kobiety i zakręciłem nią w powietrzu. Była lekka jak piórko. W końcu odsunęliśmy się od siebie, patrząc sobie w oczy. Miała duże, błyszczące oczy w kolorze szmaragdów. 
- Witaj, kochanie - wyszeptałem w końcu. Uśmiechnęła się do mnie.
Chwyciłem jej dłonie. Dopiero wtedy poczułem, że są dość chłodne. Objąłem ją ramieniem i zaprowadziłem w stronę kanapy. Usiadłem na sofie, a Angie spoczęła na moich kolanach. To było bardzo miłe uczucie. Wtuliła się we mnie, łaskocząc mnie swoimi lokami po twarzy. Zaśmiałem się i odgarnąłem jej włosy na ramię, delikatnie zakładając je za ucho ukochanej.
- Wiesz Angie, bliźniaki na razie zamieszkają z nami. Ich rodzice przeprowadzają się do Sao Paolo. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko?
- Nie, nie, skąd. Bardzo się cieszę. Strasznie ich polubiłam. Mam nadzieję, że zostaną z nami jak najdłużej - odpowiedziała. Obserwowałem ją, nie odrywając wzroku od jej ust. Każde wypowiedziane przez nią słowo brzmiało idealnie.
- Jak minął ci dzień, kochanie? - szepnąłem jej prosto do ucha, czując jak leciutko zadrżała.
- Świetnie. Właściwie nie wydarzyło się nie nowego... - to jej głosu brzmiał dość niepewnie. Nie chciałem jednak drążyć tematu. - A co słychać u ciebie?
- To co zwykle. Dwa razy oberwałem ścierką po twarzy, posoliłem herbatę i zasnąłem nad papierami. Jak to mówią, dzień jak co dzień. 
Angie zachichotała, smagając czubkiem palca mój nos. Zrobiłem to samo, delikatnie przy tym całując jej rumiany policzek.
- Hmm, a co ci się śniło? - spytała beztrosko. Poczułem, że się czerwienię. Musiała zapytać akurat o to. Dlaczego nie ciekawi ją kto zdzielił mnie ścierką?
- A jak myślisz? Śniłem o mojej księżniczce.
- Śniła ci się Violetta? - zapytała. Wiedziałem, że się ze mną droczy.
- Nie. Śniła mi się Olga pośród śrubek 2,5mm, wiesz?
Angie wybuchnęła śmiechem, wtulając głowę w moje ramię. Pocałowałem jedwabistą skórę jej delikatnej szyi. Spojrzała na mnie i otworzyła usta, aby dodać coś jeszcze, ale umilkła, gdy położyłem palec na jej ustach. Były ciepłe i kuszące. 
Zbliżyłem się i musnąłem górną wargę Angeles. Pocałowała mnie, czyniąc tą chwilę jeszcze cudowniejszą. Stopniowo jej pocałunki stawały się coraz bardziej namiętne, a ja nie przerywałem tej gry. Wreszcie skończyliśmy, patrząc sobie w oczy i uśmiechając się do siebie ciepło.
- Ekhem... - usłyszeliśmy nagle. - Tato...
Angie zeskoczyła z moich kolan jak błyskawica. Wstałem z kanapy, nerwowo poprawiając koszulę. Na przeciwko nas stała Violetta i ten podejrzany typek, Diego. Zmierzyłem go wzrokiem. On tylko delikatnie skłonił głowę. Miałem wrażenie, że z trudem dusi w sobie śmiech. Natomiast ja czułem, jakbym miał zapaść się do ziemię. 
- Coś się stało, Violu? - spytała Angie.
- Nie no nic, ale chciałam wam powiedzieć, że idziemy do kina...
- Jak to idziecie? - wyrwało mi się.
- Idziemy... Ja i Diego. 
- Nie ma sprawy. Bawcie się dobrze - odpowiedziała za mnie Angie. 
Chłopak ukłonił się jeszcze, ucałował dłoń mojej narzeczonej i wyszedł z Violettą, śmiejąc się pod nosem.
- Jestem aż taki zabawny? - spytałem Angie.
Nie odpowiedziała. Wyjęła jedynie z tylnej kieszeni małe lusterko i podała mi je. Spojrzałem na swoje odbicie. Moje policzki i usta były pobrudzone różową szminką. Byłem zarumieniony, miałem czerwone uszy i potargane włosy. 
- Wszystko jasne - pomyślałem. 
Angie zachichotała. Czyli jednak powiedziałem to na głos. 
- Wiesz, myślę, że lepiej wyglądałabym wśród śrubek 3mm - szepnęła z nutką ironii w głosie. Uśmiechnęła się zawadiacko, a ja poczułem, że płoną mi uszy.
Chwyciłem ją w talii i uniosłem. Zaczęła się niespokojnie wiercić. Po chwili jednak przestała i pozwoliła zanieść się na górę. Tam położyłem ją ostrożnie na łóżku i zaraz sam zostałem na nie pociągnięty. Przyciągnąłem Angie do siebie i namiętnie ją pocałowałem. Następnie przytuliłem z całej siły do klatki piersiowej. Zaśmiała się i wtuliła we mnie. Oddychała coraz głębiej, aż w końcu zupełnie miarowo. Usnęła. Jeszcze chwile głaskałem ją po głowie, po czym sam odpłynąłem...
________________________________________
Bigos ma to sens matematyczny, życie jest komedią, a fizyka nad nami panuje.
Jak widać dopisują nam dobre humory i "ciekawa" wena twórcza. :D
Pewnie zauważyłyście, iż rozdział napisany jest oczami naszego genialnego inżyniera z mózgiem pięciolatka, człowieka jednej miny, fana obcisłych ubrań, jedynego i niepowtarzalnego Germana Castillo. :D
Ogólnie rozdział raczej nudny, ale przynajmniej sporo Germangie i psychopatyzmu.
Paz y Amor. ♥
J & B

sobota, 23 listopada 2013

Rozdział 78

Rozdział 78.

Kiedy tak stałam i śpiewałam, usłyszałam hałas. Przestraszyłam się nie na żarty. W końcu był już wieczór. Dźwiękiem było charakterystyczne brzęczenie. Rozejrzałam się w poszukiwaniu jego źródła. Dochodził zza leszczyny. Podeszłam bliżej starając się iść jak najciszej. Minęłam krzaki i znalazłam się na niedużej polanie. Zamiast trawy, podłoże pokrywał ubity piasek, a w rogu stała szopa na narzędzia. Po środku zaś ustawiona była dziwnie wyglądająca konstrukcja. Przypominała wbity w ziemię słup. Koło niej stał Miquel ze szczypcami w ręku i coś poprawiał.

- Miquel? Czy mogę wiedzieć... Co to jest? - zapytałam powoli.
Chłopiec wyraźnie się zmieszał.
- To... Ty... Bo ja właśnie... Wkrótce wyjeżdżamy i... Chciałem ci.... Znaczy pani... Zrobić niespodziankę... - wykrztusił.
- To bardzo miłe - mruknęłam, zastanawiając się, po co mi metalowy słup.
- Ja... Powinienem wyjaśnić. To urządzenie to transformator Tesli. Dokładnie muzyczny transformator Tesli - widząc moją minę, Miquel westchnął. - Po prostu pokaże. Czy mogłabyś... Pani... się odsunąć?
Zrobiłam kilka kroków w tył. Tyle chyba wystarczyło. Ośmiolatek podszedł do urządzenia i zaczął coś zawzięcie klikać w stojącym za mną laptopie. Następnie odsunął się na podobną jak ja odległość.

Nagle niebo rozbłysło błyskawicami. Wszystkie pochodziły z słupa. Wyglądało to niewiarygodnie. Ale na tym się nie skończyło.
http://www.teslasystems.com/images/gallery/tesla-coil-model-s-15-1.jpg Błyski zgasły, aby po chwili zaczęły uderzać w rytmie "Algo se enciende". Każdy piorun wydawał inny dźwięk. I tak ta mała "burza" tworzyła melodię. Stałam oczarowana przyglądając się niecodziennemu zjawisku. Wreszcie piosenka ucichła. Wtedy chłopiec poszedł do szopy. Wrócił z keyboardem oraz wzmacniaczem i zaczął podłączać kable.
- Zagraj coś, proszę - powiedział z uśmiechem, gdy skończył.
Muszę przyznać, że dopiero gdy zrobił zadowoloną z siebie minę, zauważyłam jego podobieństwo do Javiera. Niepewnie podeszłam i zaczęłam naciskać klawisze. Pioruny wydawały dźwięki odpowiadające tym na klawiaturze. Roześmiałam się i zaczęłam grać "Dla Elizy". Błyskawice posłusznie odegrały cały utwór. Nie wiedziałam co powiedzieć. Wzruszenie odebrało mi mowę. Wstałam i uściskałam Miquela.
- Dziękuję. Wspaniały prezent - wydusiłam w końcu.
Wtem coś upadło na ziemię. Gwałtownie obróciliśmy się w stronę jabłonki zdobiącej skraj polany. Z drzewa zeskoczył nie kto inny, jak Javier.
- Lizus! Głupi lizus! - zawołał w stronę brata.
- Spokojnie. O co chodzi? - powiedziałam.
- Ten ignorant chcę zamanifestować swoje urażone uczucia. Sądzi, że porzuciłaś go, a następnie wyjechałaś, choć udaje, że tak nie jest! - pisnął okularnik.
- A więc o to chodzi... - raczej stwierdziłam niż zapytałam.
- Może i o to! Wszyscy chrzanicie, że nas kochacie, a potem dajecie nogę! - Javier był wyraźnie wściekły.
- Owszem, wyjechałam. Postąpiłam godnie potępienia, ale nie myślcie, iż w jakiś sposób chciałam was porzucić. Cały czas tęskniłam za wami wszystkimi. Musiałam tylko...
- Pomyśleć. Pewnie o panu Germanie i ślubie. Czujesz się... się pani przytłoczona, bo był mężem Marii, a jednocześnie kocha go pani - przerwał mi Miquel.
- Taa, ciocia Olga mówi, że zbieracie się do tego ślubu jeszcze wolniej niż zbierał się wujek - dodał łobuz.
- Więc rozumiecie, że bardzo mi zależy? Na was wszystkich - szepnęłam ściskając bliźniaków - a wy macie wpaść na ferie. I mów mi na ty, Miquel.
- Dobrze, Angie.
- ANGIE! MIQUEL! JAVIER! - rozległy się okrzyki Olgi.
Wyszliśmy spomiędzy leszczyny i ruszyliśmy w stronę domu. Gosposia czekała przy drzwiach z miną, która nie wróżyła nam najlepiej. Przyjęliśmy w pokorze srogą karę przestygniętego obiadu i wymówki kobiety.

Po posiłku postanowiłam uporać się z narastającą stertą papierów. Musiałam w końcu przejrzeć listę podań do studia. Do mnie należało odrzucenie osób, które nie spełniają kryteriów. Z westchnieniem zabrałam się do pracy. "Marco Tavelli. Gram na gitarze i śpiewam. Ukończyłem...". Kochałam moją pracę, ale odrzucanie podań było czymś okropnym. Czułam, jakbym z każdym odrzuceniem niszczyła komuś marzenia. Sterta papierzysk powoli malała. Nagle poczułam jak ktoś wbija we mnie spojrzenie. Obejrzałam się. To była oczywiście Brunhilda.

- A ty sobie siedzisz, zamiast robić coś porządnego! Mój Germuś może mieć każdą, a wybrał taką... nierządnice! - wrzasnęła i dźgnęła mnie swoją nieodłączną czarną parasolką. Zrobiłam unik. Przewróciłam się na podłogę. Brunhilda stała nade mną celując we mnie ostrzem parasola.
- Proszę... - zaczęłam, ale przerwał mi dobiegający z góry huk. 
Wykorzystałam nieuwagę Brunhildy i wybiegłam z pokoju. Rzuciłam się w stronę schodów. W połowie drogi usłyszałam krzyki. Wpadłam do pokoju chłopców i zaczęłam kasłać. Otaczał mnie dym. Nie widziałam bliźniaków. Słyszałam jedynie ich głosy.
- Ty ignorancie! Zniszczyłeś mój aparat Kippa! Ty...Ty.... - poznałam głos Miquela.
- Wyluzuj, co? To nie było specjalnie. Kto mógł się spodziewać, że jak przekręcę zawór to coś się stanie? - to był oczywiście Javier
- Każdy! Dlatego obok napisałem "Nie dotykać"!
Nie wiedziałam jak się zachować. Postanowiłam więc otworzyć okno, aby pozbyć się dymu. Następnie złapałam chłopców za ręce i wyprowadziłam ich z zadymionego pomieszczenia.
- Możecie mi wyjaśnić co tu się stało? - zapytałam. - Słyszałam waszą rozmowę, ale dalej nic nie rozumiem. I skąd wzięliście aparat Kippa?
- Mój braciszek wyprodukował... gaz piorunujący - wysapał wściekły okularnik. A co do aparatu... Właściwie... Pożyczyłem. Z pracowni chemicznej.
- I co ja mam z wami zrobić? Idźcie do Germana i opowiedzcie mu wszystko - zdecydowałam w końcu.
Chłopcy udali się do gabinetu mojego narzeczonego, a ja weszłam do swojego pokoju. Usiadłam na łóżku i roześmiałam się. W końcu wybuchnęłam śmiechem, który tłumiłam całą rozmowę z dziećmi. Jeśli to jest macierzyństwo, to jest ono niezłą komedią. Rozbawiona pogładziłam kołdrę i położyłam się. Gdzieś w głowie słyszałam cichą, nieuchwytną melodię. Musiałam ją złapać nim umknie... Zamknęłam oczy, tonąc w dźwiękach.

Nagle drzwi otworzyły się. Stanął w nich León.

- Angie! Muszę cię w końcu o to zapytać! - zawołał od progu.
- Spokojnie - jęknęłam wstając.
Chłopak ujął moją dłoń i uklęknął. Wyjął z kieszeni pierścionek.
- Angeles, wyjdziesz za mnie?
Tego się nie spodziewałam. Oświadczył mi się były chłopak Violi. To było co najmniej dziwne. Ale z drugiej strony, chodzę z własnym szwagrem.
- León, ja... Jestem z Germanem, jestem twoją nauczycielką, jestem ciotką twojej byłej dziewczyny. 
Młodzieniec wstał i ujął mój podbródek, spoglądając w oczy.
- Ale ja cię kocham. I wiem, że skrycie ty też mnie kochasz. Nie bój się. Odpowiedz na moja pytanie.
- Tak - odpowiedziałam, nim cokolwiek pomyślałam.
Wtedy do pokoju wkroczyła kolejna postać. Uśmiechnęła się do mnie arogancko i przeczesała włosy ręką. Znałam tą postać. Pamiętam jak uwielbiałam ją jako dziecko. W pokoju stał nie kto inny, jak Piotruś Pan. Spoglądał na mnie zawadiacko, bawiąc się szpadą. Za nim do pokoju weszła, jak gdyby nigdy nic, koza. Tego było za wiele.
- Koza?! - krzyknęłam zdumiona.
- Nie wiedziałem, że mówisz po włosku, Angie - León uśmiechnął się do mnie.
Nie wiedziałam co odpowiedzieć. Z opresji wyratował mnie Piotruś.
- I nie tylko. Czego ona w końcu nie umie? - mrugnął do mnie zawadiacko. - Ale jeśli chcesz z nią być, to musisz ustawić się w kolejce.
- Bo co? - odpowiedział León, sięgając po szpadę.
- Wiesz, wbrew temu co sądzisz, to nie ty jesteś tu najlepszym szermierzem. 
- Uważaj, bo się zdziwisz!
- En garde! - zakrzyknął tylko Piotruś i zaczął atakować.
Mój niedoszły narzeczony okazał się być znakomitym szermierzem. Walczyli zaciekle zbyt szybko, abym była w stanie wychwycić ciosy. Odsunęli się od siebie na chwilę, by zaatakować ze zdwojoną energią. Przyglądałam się jak zahipnotyzowana. Ocuciło mnie dopiero koza.
- Coo zaa waalkaa! - zabeczała.
- Co, masz dość? - wrzasnął uczeń studia.
- Chyba żartujesz. Ale może uczynimy nasz mały pojedynek ciekawszym, co? Skoro walczymy o tę piękność... - przeciwnik Leóna obdarzył mnie kolejnym uroczym uśmiechem i pstryknął. - Dawajcie chłopcy!
Wtedy do pokoju wpadli zaginieni młodzieńcy i otoczyli byłego chłopaka Violi, wymachując groźnie włóczniami.
- Poddaj się - ryknęli.
- O nie! Zginę, ale będę walczył o swoją ukochaną - odpowiedział León, zerkając na mnie.
Młodzieńcy zamachnęli się by zadać mu ostateczny cios...

- Angie, Angie! Wstawaj! - głos Javiera sprowadził mnie z powrotem z objęć Morfeusza.

- Gdzie jest Piotruś? - zapytałam, nie pewna otaczającej mnie rzeczywistości.
- Kto? A zresztą... Wstawaj, mam do ciebie ważną sprawę.
Posłusznie usiadłam na łóżku i rozejrzałam się.
- Jako, że jesteś wyjątkową osobą... ja... przygotowałem dla ciebie coś wyjątkowego.
- Co takiego, Javierku?
Dzieciak tylko uśmiechnął się, po czym złapał mnie za rękę i pociągnął do pokoju bliźniaków. Javier zlecił mi usiąść na łóżku. Posłusznie wykonałam polecenie. Coś jednak przykuło moją uwagę.
- Czy to jest keyboard Violetty? - wskazałam na instrument ustawiony na stojaku obok perkusji.
- No przecież jej oddam - mrugnął do mnie łobuzersko.
Następnie usiadł na stołku między keyboardem, a perkusją. Uderzył pałeczkami o siebie, a następnie odłożył jedną, a wolną dłoń przeniósł na klawiaturę keyboardu. Wszystko to zrobił w ułamku sekundy. Na perkusji wybijał miarowy rytm, a prawą ręką grał pojedyncze nutki. W tej muzyce rozpoznałam "Algo se enciende". Byłam pełna podziwu dla umiejętności chłopca.
- Angie, zaśpiewaj. Proszę.
Zawahałam się chwilę, jednak za chwilę zaczęłam.
Es tan fuerte lo que creo y siento,
Que ya nada detendra este momento.
W drzwiach ujrzałam Germana. Uśmiechnął się do mnie. Spuściłam głowę, rumieniąc się lekko. Javier chyba w ogóle nie zauważył mojego narzeczonego. Zamknęłam oczy, śpiewając jeszcze głośniej.
El pasodo es un recuerdo 
Y los sueńos crecen, siempre creceran!
Ya veras que algo se enciende, de nuevo,
Tiene sentido intentar cuando estamos juntos, Algo...
Nagle usłyszałam jakiś huk. Otworzyłam zdezorientowana oczy. Do pokoju wpadł Miquel. Był wściekły. Jego policzki niebezpiecznie poczerwieniały. Cisnął na podłogę swoje okulary i ruszył w kierunku brata z mordem w oczach. Rzucił się na niego, zwalając go ze stołka.
- Ty zdrajco! Najpierw krytykujesz mnie, jak próbuję być miły dla Angie to jeszcze teraz się jej podlizujesz!
- Nie żartuj! Po prostu ci się podoba! - Javier się zaśmiał.
- Mi? To ty cały czas się do niej przywalasz! A co, może nie?!
- Nawet jeśli to nic ci do tego!
Miquel zaczął okładać Javiera piąstkami. Chłopcy tarzali się po podłodze. Otrząsając się z ogólnego szoku, wkroczyłam do akcji, odciągając od siebie bliźniaków. German przyglądał się całej sytuacji z wielkimi oczami.
- Dosyć tego! Co to ma być?
- No bo on...
- Bo ty się mu...
- Nie bo jemu...
- TO NIE PRAWDA! - ryknęli w tej samej chwili.
- KOLACJA! - rozległo się wołanie Olgi.
Zmierzwiłam czuprynki chłopców, podałam Miquelowi okulary i skierowałam ich na dół, posyłając im ostrzegawcze spojrzenie. Wróciłam się do pokoju chłopców, gdzie wciąż stał mój narzeczony
- Chyba mam konkurencję - zachichotał. - Wiesz, że jesteś cudowna?
Wywróciłam oczami i spłonęłam rumieńcem. German zbliżył się do mnie i zaczął delikatnie całować moje usta. Nim zdążyłam oddać mu pocałunek, odskoczyliśmy od siebie. Tuż przy nas stała Brunhilda. Pstryknęła palcami i chrząknęła.
- Głusi? Kolacja! 
Po tych słowach wyszła z pomieszczenia. Mogłabym przysiąc, że uniosła leciutko kąciki ust. Nie, nie. Na pewno mi się zdawało. German skradł mi całusa i złapał za rękę, ciągnąc za sobą na dół.
______________________________________
Fantazyjny sen Angie o Leónku i Piotrusiu panie.
Javier i Miquel zabiegający o względu Cesarzowej.
Chcemy wiedzieć, co myślicie, więc prosimy o szczere komentarze. :)
Te amamos, queridas! La Emperatriz con usted. ♥
J & B

niedziela, 10 listopada 2013

Rozdział 77

Rozdział 77.

Ostatnie krople deszczu uderzały o asfalt. Chmury odpłynęły tak niespodziewanie jak się pojawiły. Zza jednej z nich wyjrzał księżyc. Wyglądał jak uśmiech. Odpowiedziałam mu tym samym. Przeniosłam wzrok na ukochanego. Jego oczy lśniły. W tej chwili byłam skłonna uwierzyć we wszystko. Bo ten wieczór był wyjątkowy. Magiczny. Jakby na potwierdzenie moich słów, usłyszałam muzykę. Znałam tą melodię. Najpierw kilka brzdęknięć gitary. Następnie usłyszałam głos.

- "Te esperare por que al vivir tu me enseñaste. Te seguire por que mi mundo quiero darte. Hasta que vuelvas te esperare. Y hare lo que sea por volverte a ver..."
Rozejrzałam się, zastanawiając się do kogo należał głos. Nagle dostrzegłam chłopca grającego na gitarze pod oknem jednego z domów. Z budynku wyglądała młoda dziewczyna. Popatrzyłam w brązowe oczy Germana. Ten wieczór był niezwykły nie tylko dla nas. A skoro był to wieczór cudów...
- Chodź ze mną - szepnęłam.

Kwadrans później staliśmy przed budynkiem filharmonii. Nie weszliśmy jednak do środka. Okrążyliśmy budynek i usiedliśmy na schodach przeciwpożarowych. Okno nad nami było uchylone i słyszeliśmy każdy dobiegający ze środka dźwięk.

- Wiesz... Kiedy byłam młodsza często przychodziłam w to miejsce. Nie wchodziłam jednak do środka. Wolałam przysłuchiwać się jej stąd. Często towarzyszyła mi Maria...
Na wspomnienie mojej siostry po twarzy Germana przebiegł ledwie zauważalny cień. Udałam, że nie zauważyłam. Wsłuchałam się w dźwięki koncertu skrzypcowego Mozarta. Narzeczony zaczął bawić się moimi włosami. Nagle wstał.
- Czy mogę panią prosić do tańca? - zapytał z niewinnym uśmieszkiem.
- Jasne, czemu mielibyśmy nie tańczyć na śliskich schodach pożarowych! - odpowiedziałam sarkastycznie, ale również wstałam.
Mężczyzna zbliżył się do mnie. Jedną ręką złapał mnie w talii, a drugą wyprostował. Westchnęłam i podałam mu dłoń. Zaczęliśmy tańczyć walca. Wirowaliśmy w rytm muzyki niczym para rodem z XVIII wieku. Patrzyłam mu w oczy chcąc zapamiętać każdą sekundę dzisiejszego wieczoru. W końcu dźwięki skrzypiec umilkły. Gdzieś na sali rozległy się brawa. Miałam wrażenie, że nie są one skierowane do muzyków, tylko do nas, bo w końcu znaleźliśmy miłość.

Zawsze nadchodzi taki moment, gdy, choćbyśmy nawet bardzo tego nie chcieli, musimy wrócić do rzeczywistości. Także teraz. Nadeszła pora, abyśmy wrócili do domu. Spojrzałam ostatni raz na schody przeciwpożarowe i wsiadłam do taksówki, którą zamówił German. Droga minęła bardzo szybko. Nim się obejrzałam staliśmy przed domem. Weszliśmy do środka, starając się nie obudzić domowników. Skierowałam swoje kroki od razu na górę. Poszłam się przebrać w piżamę i wsunęłam się pod kołdrę w sypialni pana domu. Chciałam mu podziękować za dzisiejszy dzień, ale nie zdążyłam. Mężczyzna położył się koło mnie, a ja zasnęłam wtulona w jego tors.


Obudziwszy się, stwierdziłam, że obok mnie nie ma mojego narzeczonego. Zerknęłam na zegarek. Wskazywał 8.33. Z przerażenie stwierdziłam, że spóźnię się do studia - moje zajęcia zaczynały się o dziewiątej. Wyskoczyłam z łóżka jak petarda i pobiegłam, aby się przebrać. W rekordowym tempie zrobiłam sobie makijaż i wbiłam się w sandałki na koturnie. Na dole czekała na mnie zniecierpliwiona Violetta. Zerknęłam na zegarek na białym pasku, który nosiłam na ręku. Za osiem minut miałyśmy być w studio. W domu świeciło pustkami. German pracował w gabinecie, Brunhilda i moja mama poszły na wodny aerobik. Zdaje się, że zabrały ze sobą także Olgę. Natomiast Ramallo zabrał bliźniaki na spacer. Podeszłyśmy z siostrzenicą do drzwi, kiedy zorientowałam się, że nie mam swojej teczki z materiałami do zajęć.

- Violu, idź sama. Muszę wrócić po teczkę. Dogonię cię - rzuciłam i pobiegłam na górę, zastanawiając się, gdzie mogłam ją zostawić.
Nie było jej w moim pokoju.
"Pewnie zostawiłam ją u Germana" - przeszło mi przez myśl. Pobiegłam do jego sypialni i zaczęłam gorączkowo rozglądać się po pomieszczeniu. Po kilku sekundach zaczęłam wpadać powoli w panikę.
- Angie, zostawiłaś teczkę u mnie w gabinecie - dobiegło mnie z drugiej części pokoju. W drzwiach stał mój narzeczony.
- Dzięki, ratujesz mi życie.
Podeszłam do niego i już sięgałam po teczkę, gdy mężczyzna podniósł do góry rękę z teczką.
- Najpierw daj mi buziaka - zaśmiał się głupio.
- German, przestań się wygłupiać.
Zaczęłam podskakiwać jak mała dziewczynka, próbując sięgnąć do teczki. Zniecierpliwiona popchnęłam mężczyznę, który uderzył plecami prosto w drzwi. Teczka wypadła mu, prosto w moje dłonie. Wyszczerzyłam do niego zęby. Chwyciłam za klamkę. Ta jednak nie chciała ustąpić. Pociągnęłam mocniej. Na próżno. Nie miałam jednak zamiaru tak łatwo ustąpić jakimś głupim drzwiom. Z całej siły przyciągnęłam do siebie klamkę. Z przerażeniem stwierdziłam, że trzymam ją w ręku.
- Hahaha, moja cudowna narzeczona zepsuła drzwi - Germanowi najwyraźniej ta sytuacja wydawała się zabawna.
- A mój przystojny i inteligentny narzeczony ma ją naprawić!
Jednak po kilku minutach mój boski przyszły mąż stwierdził, że nie ma szans wygrać w tym pojedynku.
"No pięknie, spóźnię się do pracy. O ile w ogóle dzisiaj do niej pójdę".


- Nooo... Przynajmniej masz swoją teczkę - zaśmiał się German. Uderzyłam go w ramię.
- Znając życie nie masz przy sobie telefonu...
- Tak się składa, że nie noszę przy sobie komórki, kiedy jestem w domu. Po za tym nie spodziewałem się, że moja kochana Angeles zepsuje drzwi.
- Ha, ha, ha. Na szczęście twoja kochana Angeles zawsze ma co trzeba.
Wyciągnęłam z torebki komórkę i pomachałam nią Germanowi przed oczami. Wystukałam numer Ramallo i wcisnęłam zieloną słuchawkę. Nim jednak udało się nawiązać połączenie, telefon wydał z sobie smętny dźwięk i wyłączył się. Świetnie, rozładowała mi się bateria. Przez głowę przeszła mi dziwna myśl. Stłuczone lusterko. Siedem lat nieszczęścia. Na ogół nie wierzyłam w takie zabobony, ale wszystko wskazywało na to, że faktycznie mam pecha.
- Wyrzucą mnie z pracy. Cudownie. Po prostu cudownie! Zrób coś! No zrób coś!
- Angie, uspokój się. Nic na to nie poradzimy. Musimy poczekać, aż wróci ktoś z domowników.
Zaklęłam pod nosem i zaczęłam uderzać w drzwi, krzycząc "Niech na ktoś uwolni!"
- Angie, Angie. W domu nikogo nie ma.
Usiadłam na podłodze i ukryłam twarz w dłoniach. Świetnie, czeka mnie kilka godzin w zamkniętym pomieszczeniu.
- Kochanie... - zbliżył się do mnie i złapał mnie za rękę. Wyrwałam ją i wstałam z podłogi.
- Daj mi jakąś książkę, bo chyba umrę z nudów - zażądałam. Byłam wściekła przede wszystkim na siebie, bo wiedziałam, że to moja wina.
German podał mi opasły tom. Usiadłam na łóżku, otworzyłam na pierwszej lepszej stronie i zaczęłam czytać.
"...W miarę nasilenia objawów stan może przerodzić się w uwiąd starczy. Zastanów się, czego brakuje ci w życiu i postaraj się to zmienić..."
Zerknęłam na okładkę. "Jak uporać się z kryzysem wieku średniego?"
- Ciekawe książki masz - odezwałam się zjadliwie. German pękał ze śmiechu.
- To tak na wszelki wypadek.
- Twoja babcia powinna sobie poczytać - mruknęłam.
- O, dla niej jest już za późno. Od dawna cierpi na ten cały uwiąd starczy.
Zaśmiałam się, ale zaraz westchnęłam ponuro. Wlepiłam wzrok w swoje buty. W pewnej chwili poczułam rękę Germana na moim barku. Nie protestowałam. Powoli mnie objął, a moja głowa spoczęła na jego ramieniu. Przymknęłam oczy. Nagle poczułam jak narzeczony delikatnie umocował w moim uchu słuchawkę. Drugą zaś sam włożył sobie do ucha. Rozbrzmiał utwór "Counting stars". Zaczęliśmy powoli kołysać się do rytmu. W końcu piosenka umilkła i znowu zapanowała głucha cisza.

Po jakiś piętnastu minutach milczenia i wpatrywania się w swoje stopy German zaczął nucić.

- Oh, Angie, don't you weep, all your kisses still taste sweet. I hate that sadness in your eyes...
Zaśmiałam się ponuro i znów spuściłam wzrok, wzdychając smutno. Mężczyzna jednak nie dawał za wygraną.
- Angie, I still love you, baby. Everywhere I look I see your eyes.
Chwycił mnie za ręce, zmuszając do wstania. Następnie objął mnie w talii i zaczęliśmy się kręcić w tempie małżeństwa po siedemdziesiątce. German wciąż nucił piosenkę. Zaczęłam chichotać, słysząc kolejne jej wersy.
- There ain't a woman that comes close to you. Come on baby, dry your eyes...
Tempo wydawało mi się coraz wolniejsze, a jednak nie przeszkadzało mi to. Wtuliłam się w niego i wsłuchiwałam się w jego melodyjny głos...
- But Angie, Angie, ain't it good to be alive? Angie, Angie, you can't say we never tried...
Uśmiechnęłam się do mojego narzeczonego, przekonana, że to sen. Było zwyczajnie zbyt idealnie, jak na rzeczywistość, która zwykle przynosiła mi same nieprzyjemności. To się zmieniało gdy był przy mnie. Dawał mi takie szczęście, kiedy był przy mnie po prostu czułam, że nie jestem sama. Że mam na świecie kogoś, dla kogo bije moje serce. Nawet nie wiem kiedy śpiewana przez mojego narzeczonego piosenka się skończyła. Utonęłam w jego oczach, wtulona w jego tors, otumaniona zapachem jego perfum...
- Angie - zadrżałam, gdy wypowiadał moje imię.
Na chwilę przestaliśmy się kołysać. German ujął moją twarz w swoje dłonie. Pogłaskał mnie po policzku, badając moją twarz, a następnie szyję, w którą delikatnie mnie pocałował. Kolejny jego pocałunek poczułam w okolicy obojczyka. Przeszedł mnie przyjemny dreszcz. Niemalże cieszyłam się, że zostaliśmy zamknięci w jednym pokoju...
Następnie swoimi ustami musnął moją wolną wargę. Nie chcąc dłużej mu się poddawać, delikatnie się odsunęłam, po czym najczulej jak potrafiłam pocałowałam go usta.
"Puedo vivir como en un cuento si estoy sontigo...
Trwało do zaledwie chwilę, ale chwila ta należała do najprzyjemniejszych momentów od... mniej więcej od czasu, gdy ostatnio się całowaliśmy. Odkleiłam swoje usta od jego i popatrzyłam na niego, nie odsuwając się. Wciąż miał przymknięte oczy. Po chwili przywrócił nasze usta do stanu sprzed kilku sekund. Znów mnie całował. W jego pocałunkach drzemała taka lekkość, połączona z boską namiętnością...
Przerwało nam wyjątkowo głośne i bezceremonialne otwarcie drzwi. Do pokoju wparowała wściekła jak osa Brunhilda, głośno przeklinając i oddychając niespokojnie. Miała lekko wilgotne włosy.
- Babciu, co się dzieje? I dlaczego nie pukasz?
- A co, mam pozwolić, żeby ta wywłoka się do ciebie mizdrzyła?! Spójrz na siebie! - wskazała chudym palcem na moją klatkę piersiową.
Kilka guzików mojej sukienki było odpiętych, odsłaniając dekolt. Pospiesznie zabrałam się do ich zapinania. Ręce mi się trzęsły, do tego czułam na sobie wzrok Germana.
- Babciu, powiesz mi co się właściwie wydarzyło, że tak krzyczysz?
- Co się wydarzyło?! Ta twoja narzeczona się wydarzyła! Ona i ta jej obłąkana matka!
Zaraz. Myślałam, że Brunhilda i moja mama się lubią, mimo iż osobiście nie byłam zachwycona takim stanem rzeczy. Nagle usłyszałam czyjeś kroki. Na górze pojawiła się moja mama. Była prawie tak wściekła, jak Brunhilda.
- Jesteś zadowolona? Tak?! - krzyknęła w stronę babci Germana, która natychmiast wyszła do niej na korytarz. Chwilę później pojawiła się Olga, która stała z boku i zerkała to na kłócące się emerytki, to na nas. Nerwowo poprawiałam włosy, trzymając się ramienia ukochanego.
- A ty co? Może lepsza! Byłam pierwsza!
- Pierwsza?! Raczysz żartować! Upokorzyłaś mnie, cieszysz się?
- Tak! Jestem wniebowzięta! Zasłużyłaś sobie!
- Tak? Niby czym?
- Jesteś prawie tak żałosna jak ta ladacznica, twoja córka! Podła żmija, która śmie romansować z własnym szwagrem, w dodatku w tak pretensjonalny sposób!
- Dosyć tego! Nie będziesz tak mówiła o mojej córce, stara małpo!
- Myliłam się! Jesteś jednak jeszcze głupsza niż ona!
- Ach tak? Mam dosyć! Nie wytrzymam ani sekundy dłużej pod jednym dachem z tą kobietą!
Po tych słowach moja mama zniknęła z "ringu", a nas dobiegło wyjątkowo głośne trzaśnięcie drzwiami. Olga zmierzyła nas wzrokiem i pobiegła na dół. Spojrzałam na narzeczonego i z trudem stłumiłam wybuch śmiechu. Miał usta czerwone od mojej szminki i na wpół rozpiętą koszulę. Podeszłam do niego i zaczęłam zapinać mu ją opuszkami palców. Gdy kończyłam, uniosłam się na palcach i pocałowałam go w policzek. Następnie wyszłam z pokoju, wzdychając.
"Cóż, przynajmniej Brunhilda nas uwolniła" - pomyślałam.
Zeszłam na dół do kuchni, z zamiarem pomocy Oldze przy szykowaniu obiadu. Chwilę później kroiłam już warzywa razem z gosposią.
- No i co? Zrobiliście to? - wypaliła Olgita.
- Ee... Ale co?!
- Ustaliliście datę ślubu?
- Co? Nie. Jeszcze nie...
Olga znów zaczęła mówić. Brakowało mi tego. Brakowało mi jej trajkotania o byle czym. Opowiadała mi, co takiego wydarzyło się w ostatnim odcinku jej ulubionej telenoweli, o tym jakie ponoć ciekawe jest moje życie, o tym, jaki jest Ramallo i jak zmienił się odkąd się zaręczyli, a później wzięli ślub. 
Lubiłam to, nawet jeśli nie do końca jej słuchałam. Po prostu uwielbiałam jej towarzystwo. Ona jako jedyna ani trochę nie zmieniła się od dnia, w którym ją poznałam. Wciąż była moją ciepłą, kochaną Olgitą, z którą można było porozmawiać o wszystkim, w razie potrzeby wyżalić się. Nigdy nie odmawiała swojego ramienia do przytulenia. Była nam wszystkim bardzo potrzebna. 
Dowiedziałam się też o co pokłóciły się Brunhilda i Angelica. Chodziło o jakiegoś staruszka, którego poznały na aerobiku wodnym. Nagle coś sobie przypomniałam. Pożyczyłam od Olgi telefon i zadzwoniłam do Pabla.
- Cześć. Przepraszam, że nie przyszłam, ale zatrzasnęłam się w sypialni, bo wyrwałam klamkę od wewnątrz, a komórka mi padła i nie miałam jak zadzwonić... - zaczęłam mówić w zawrotnym tempie. Nagięłam trochę prawdę, ale nie chciałam mu sprawić przykrości.
- Spokojnie - przerwał mi przyjaciel. - Violetta martwiła się, że nie przyszłaś i zadzwoniła do Angeliki, która pojechała do domu sprawdzić co się dzieje. I przy okazji was uwolniła.
Zaraz, czy on powiedział was? Czyli wie już wszystko...
- Przepraszam - szepnęłam.
Nie byłam pewna czy przepraszałam za kłamstwo czy za nie pójście do pracy. Chyba za jedno i drugie.
- Nic się nie stało. Tylko przyjdź jutro. Musimy porozmawiać - odpowiedział i rozłączył się.
Westchnęłam i oddałam telefon Oldze. Pokroiłam jeszcze pomidora i wyszłam do ogrodu. A raczej zostałam wyrzucona do ogrodu przez gosposię. Cóż, krojenie nie wychodzi mi najlepiej.


Niezależnie od tego, który raz wchodzisz do ogrodu, zawsze zrobi na tobie tak ogromne wrażenie, jak za pierwszym razem. Maria stworzyła tu coś niesamowitego. Najpierw mijamy drewnianą furtkę. Przy bramce stoi biała ławka, wokół której kwitną róże. Pamiętam jak tu siadała, przyglądając się Violetcie. Idąc dalej ścieżką, natrafiamy na piaskownice otoczoną tulipanami. Koło niej stoi huśtawka. Aż wreszcie, po minięciu alei jabłonek i trzech dorodnych świerków, natrafiłam na umieszczoną na uboczu altanę. Pamiętam jak German siadał na tarasie i ją projektował. Podeszłam do niewielkiej pergoli i usiadłam na bujanym fotelu. Po warstwie kurzu poznałam, że od dawna nikt się tu nie zapuszczał. A jeszcze przed wypadkiem mojej siostry, to tu było serce tego domu.
- "Sé que existen duendes y hadas. Y que intentar es mejor que nada. No te detengas, no guardes nada. Vuela más alto y verás..." - zaśpiewałam.
Wtem zrozumiałam, że należę do najszczęśliwszych ludzi - odkryłam miłość i pasję.
                                                                                                     
Naczekaliście się, ale jest. 
Chyba nie taki zły. Co najwyżej trochę. :D
Ogólnie z lekka psychopatyczny i brak mu logiki, no ale jest. ;)
Prosimy o szczere komentarze. ;>
Saludos calientes. ♥
J & B

PS. Tutaj macie piękne wykonanie "Angie" - tego, co German nucił. :P I jeszcze Counting Stars. :)