środa, 25 czerwca 2014

Rozdział 99

Rozdział 99.

Gdy dotarłam do domu Castillo był już grubo po dziewiątej. "Nareszcie jakaś normalna pora" - pomyślałam. Nie byłam jakoś szczególnie głodna. Poza tym nie chciałam znów czegoś spalić... Postanowiłam więc udać się do swojej sypialni. Wdrapałam się po schodach, wciąż nieco utykając z powodu urazu łydki. Po drodze rozmyślałam nad tym, co ksiądz Robert mógł robić we wschodniej części Buenos Aires. Wtem wpadłam na kogoś. Uniosłam wzrok i zobaczyłam Germana. Stwierdziłam, że najlepiej będzie, jeżeli go zignoruję. Już chciałam odejść do pokoju, lecz mężczyzna zatrzymał mnie.

- Angie, gdzie byłaś?
Zmarszczyłam brwi i przeleciałam oczami dookoła. Czemu o to pytał?
- Niby czemu cię to obchodzi? Nie muszę się nikomu tłumaczyć, a już na pewno nie tobie - warknęłam.
- Uwierz, obchodzi. Wyobraź sobie, że nadal mi na tobie zależy. Odpowiedz mi.
Ostatnie słowa nie brzmiały jak prośba. To raczej był rozkaz. Odsunęłam się, aby ruszyć ku drzwiom do mojego pokoju, jednak powstrzymał mnie. W jednej chwili, zanim zdążyłam się zorientować, zostałam przyparta przez niego do ściany. Nie musiał wkładać wiele siły, aby uniemożliwić mi ucieczkę. Trzymał jedną z moich rąk w nadgarstku i przyciskał ją mocno do pomalowanej na kremowo ściany. Spojrzałam mu w oczy, próbując doszukać się w nich tego, co czuł. Były jednak ciemne i zimne. Brwi miał lekko zmarszczone. Wyglądał na rozwścieczonego. A może nieco zdesperowanego? Czekałam na jego ruch. Nie zamierzałam okazywać słabości ani dawać mu satysfakcji. Z uporem patrzyłam mu nienawistnie w oczy.
- A więc tak chcesz się bawić - szepnęłam w końcu.
- Chcę tylko, żebyś powiedziała mi, o co ci chodzi.
- O co mi chodzi? O nic. Chcę, żebyś zwyczajnie zrozumiał, że nie chcę mieć już z tobą nic wspólnego. Pogódź się z tym, że nigdy do ciebie nie wrócę.
Wolną ręką ujął mój podbródek. Przez jego twarz przebiegł ledwie zauważalny cień. Przysunął swoją twarz niezwykle blisko mojej.
- Wiedz więc, że nigdy o tobie nie zapomnę. Nigdy nie przestanę o ciebie walczyć. Prędzej czy później będziesz znów moja - wyszeptał.
Zbliżył się do mnie. Jego usta znajdowały się w odległości zaledwie kilku centymetrów od moich. Położenie, w jakim się znalazłam nie dawało mi wyjścia innego, jak czekanie na to, co zrobi. Przez chwilę zapragnęłam nawet, aby mnie pocałował. Był coraz bliżej...
- Angie, słuchasz mnie?
- Eee... co? - spytałam, potrząsając głową.
Zamrugałam oczami. Przez chwilę nie mogłam złapać ostrości. German stał jakieś pół metra ode mnie i patrzył zdezorientowany.
- Pytałem, czy wszystko w porządku. Zauważyłem, że wciąż utykasz.
- Tak... Nie... Znaczy... W porządku.
- Jasne. Ale pamiętaj - dodał po chwili - że możesz na mnie liczyć. Jeżeli będziesz czegoś potrzebowała, powiedz mi o tym. Zawsze ci pomogę.
Z desperacją wpatrywałam się w jego czekoladowe oczy, dostrzegając, iż jego źrenice nieznacznie się powiększyły. Nie widziałam tam jednak tego, co kiedyś. Coś wewnątrz mnie nie pozwalało mi na to. W jakiś sposób zamknęłam swoje serce na to uczucie. Na wszelkie uczucia. W pewnej chwili zorientowałam się, że German zbliża się, aby pocałować mnie w policzek. Nie chciałam do tego dopuścić, dlatego z niewiarygodnym wręcz refleksem umknęłam mu i po chwili znajdowałam się już w swojej sypialni. Padłam na łóżko i zaczęłam patrzeć w sufit, zupełnie jakbym liczyła na to, że w tym sporym kawałku bieli znajdę wytłumaczenie tego, co właśnie się zdarzyło. Nie wiem, ile czasu minęło, ale czułam, że mogłabym spędzić w ten sposób resztę dnia. Domowników jakoś specjalnie nie interesowało, co się ze mną dzieje, aż do czasu gdy usłyszałam pukanie do drzwi. Rozejrzałam się, gorączkowo rozmyślając, co zrobić. Pogoda za oknem wskazywała na okolice południa. Po sposobie pukania do drzwi stwierdziłam, że to najwyraźniej German.
"Tylko nie on" - pomyślałam. Właściwie to sama nie wiem, czemu nie chciałam, żeby to był on. Z jakiegoś powodu nie mogłam znieść jego widoku. Patrzenie na niego przynosiło mi cierpienie. Jedyną sensowną opcją wydało mi się udawanie, że pogrążyłam się w wyjątkowo mocnej drzemce. Po chwili, tak jak przeczuwałam, German otworzył drzwi i wszedł do mojej sypialni. Leżałam z zamkniętymi oczami i nasłuchiwałam. Jego kroki zbliżały się do mojego łóżka. Usłyszałam, że postawił coś na szafce nocnej. Przez kolejną chwilę panowała cisza. Czułam na sobie jego wzrok, a zapach jego perfum rozchodził się w pomieszczeniu. Następnie podłoga znów zaskrzypiała. Oddalał się. Odetchnęłam głęboko i uchyliłam oczy, lecz po chwili znów usłyszałam jego kroki. Momentalnie opuściłam powieki. Podszedł do mnie i pochyliwszy się, delikatnie ucałował sam środek mojego czoła. Poczułam się dziwnie, jednak nadal niestrudzenie udawałam, że śpię. Kolejne skrzypnięcia podłogi, a później delikatne trzaśnięcie drzwiami o framugę upewniło mnie, że opuścił pomieszczenie. Otworzyłam oczy i zdałam sobie sprawę, że z jakiegoś powodu zrobiło mi się gorąco. Zerknęłam na szafkę nocną. Stała tam szklanka mrożonej herbaty i kawał ciasta czekoladowego. 
"To miłe z jego strony" - pomyślałam. Tak. Zawsze taki był. Zawsze się o mnie troszczył... 
Napiłam się odrobinę. Już po chwili temperatura mojego ciała wróciła do normalności. Wciąż jednak czułam lekkie mrowienie w miejscu, gdzie znalazły się jego wargi. Szybko jednak odrzuciłam od siebie te bzdurne myśli, bo czekała mnie pewna poważna rozmowa. Sięgnęłam po telefon i wybrałam odpowiedni numer. 
- Ksiądz Robert Oscuro, słucham? 
- Angie z tej strony. Nie uważasz, że należą mi się wyjaśnienia?! - zaczęłam bezpośrednio.
Na chwilę zapadła cisza.
- Nie powinnaś wiedzieć. - Rzekł w końcu ksiądz.
- Ale wiem! Możesz mi więc to wyjaśnić?! Robert, do cholery! Ja ci ufam, zwierzam się, a ty...
- Dobrze. Wszystko ci opowiem. Możesz przyjść na plebanię? 
- Tak, tak... Będę za pół godziny - rzuciłam i rozłączyłam się. 
Byłam naprawdę zirytowana jego zachowaniem. Wciąż miał jakieś sekrety. Poprawiłam włosy, poinformowałam Olgitę, że wychodzę i ruszyłam w stronę kościoła.

Załomotałam w drzwi plebani. Otworzyła je znana mi już zakonnica.

- Panienka Angeles! Jak się panienka czuje?! Ksiądz już czeka! Zapraszam! - wydawała kolejne okrzyki z prędkością karabinu maszynowego.
- Tak, pochwalony i tak dalej. Ksiądz jest u siebie?
- Oczywiście, panienko!
Bezceremonialnie weszłam do środka, pokonałam korytarz i wparowałam do gabinetu Roberta. On najspokojniej siedział w fotelu, odwrócony tyłem do drzwi i popijał herbatę z wyszczerbionego kubka. Nawet nie drgnął, kiedy weszłam.
- Witaj, Angeles - powiedział. - Usiądź, proszę.
Bez słowa podeszłam do niego i padłam na fotel obok. W duchu przysięgłam sobie, że nauczę się podobnie wpływać na ludzi. 
- Dzień dobry - odparłam. - Czekam na wyjaśnienia.
Mężczyzna przechylił głowę, jakby drwiąco i popatrzał na mnie z nieskrywanym rozbawieniem.
- Spokojnie, Angeles. Zaraz wszystko wyjaśnię - rzekł i zachichotał.
Mimowolnie też poczułam rozbawienie. Jak ten facet działał tak na ludzi?! 
- Nie próbuj mną manipulować! - warknęłam.
- Skoro tak... - Westchnął, ale zaczął mówić. - Miałaś ostatnio kłopoty w życiu, prawda? Teraz moja kolej. Ciągle doradzam ludziom, a teraz... sam nie wiem. Wiesz, że się leczę. Byłem właśnie u mojego psychiatry i wychodziłem... Ona tam była. Siedziała w poczekalni i czytała książkę. Piękna, młoda kobieta. Odwróciłem wzrok, ale... Po następnej wizycie znów ją zobaczyłem. Potem kolejny raz...Zakochałem się. Nie powinienem... Podszedłem do niej i porozmawialiśmy. Ona, piękna trzydziestolatka i ja. Ona poczuła do mnie to samo. A przecież jestem tylko żałosnym, starym, brzydkim facetem! Ale ja ją kocham! Powiedziałem jej o mojej chorobie, a ona wyznała, że cierpi na depresję. Lekarz doradził mi, abym nie zdradzał swojej profesji, bo to mogłoby ją zbyt zranić. Zeszłej nocy... Nie, do niczego nie doszło! Nawet się nie pocałowaliśmy! Przyszedłem do niej wieczorem i wyznałem całą prawdę. Długo rozmawialiśmy. Kochamy się, ale nasz związek może być tylko platoniczny, nic więcej - mówiąc to, zamachnął się laską i stłukł stojący w kącie wazon. Potem potarł skroń. - Przy niej moje dawne uczucie wydaje się nędzną mrzonką. Oboje nie wiemy... Nie chcę rezygnować z kapłaństwa, ale nie chcę też rezygnować z tego uczucia. Ale to nie koniec!
Popatrzałam na Oscuro ze zdumieniem. A więc pod tą maską spokoju kryło się tyle smutku i bólu...
- Nie koniec? - wykrztusiłam. 
- Nie! Ostatnio dostałem pewien interesujący list! - Robert wstał i zaczął krążyć po pokoju. - Napisał go pewien dwudziestolatek. Domyślasz się już? Otóż ta kobieta, moja dawna ukochana... Zanim wstąpiła do klasztoru, ale już po moim wyjeździe... Urodziła dziecko. Chłopca. Oddała go do sierocińca, gdy miał dwa latka. W liście napisał mi, że w jego akcie urodzenia widnieje moje nazwisko. Dokładnie w rubryce "ojciec". Mam syna, Angeles. Zawsze wiedziałem, że duszpasterz powinien być jak ojciec, ale nie sądziłem, iż tak dosłownie! 
Nie wiedziałam jak zareagować. Oscuro wyglądał jeszcze gorzej niż wtedy, gdy pogubił tabletki na cmentarzu. Chodził wściekły po gabinecie i walił laską we wszystko, co stanęło mu na drodze. 
- I co teraz? 
- A skąd mam wiedzieć! - ryknął. - Rozumiesz to?! Gdyby mi powiedziała, że jest w ciąży... Przecież chciałem się z nią ożenić! To jej się klasztoru zachciało! Ale mogła chociaż... Wziąłby to dziecko, wychował! Ale nie! Czuję się jakby Bóg ze mnie zakpił! Ty masz przed sobą życie. Wyjdziesz za Germana i będziesz szczęśliwa! A ja?! A ta dziewczyna, która mnie pokochała?! A ten nieszczęsny chłopak?! 
Kilkoma uderzeniami stłukł szybę w kredensie, a szkło rozprysnęło się po całym pokoju. Podeszłam do mężczyzny. On odrzucił laskę i oparł się dłońmi o stojące nieopodal biurko. Leżące na nim ostre odłamki wbiły mu się skórę. 
- Robercie, może... 
- Może co? - przerwał mi. - Nie rozumiesz? Nie potrafię nawet nad sobą panować. Jak mam sobie z tym poradzić? 
Odwrócił się do mnie i złożył pokaleczone dłonie. Krew zaczęła kapać na szarą wykładzinę. Na twarzy Oscuro widziałam wściekłość, smutek i żal. Nie mogłam się powstrzymać i przytuliłam go. On jednak odsunął się ode mnie, jakby się bał. 
- Idź już. Muszę tu posprzątać i...
- Robercie, pójdę, ale obiecaj mi, że jeśli będziesz miał kiedyś problem, powiesz mi. Pomogłeś mi, teraz moja kolej - powiedziałam.
On jednak pokręcił głową.
- Idź już, proszę - wyszeptał.
Nie mogłam nic zrobić. Odwróciłam się i wyszłam, przeklinając jego "proszę". 

Ulice Buenos Aires były wyjątkowo zatłoczone. Mijałam nieznajomych ludzi, pędzących w różnych kierunkach, ale myślami byłam daleko stąd. Szczerze współczułam Robertowi, ale nie miałam pojęcia, jak mu pomóc. Tak chciałam móc coś zrobić. Wszyscy wokół wydawali mi się chodzącymi altruistami. A ja? Jedyne co robiłam, to uciekałam. Wtem zobaczyłam tłum ludzi zgromadzony przed jednym z wieżowców. Zmrużyłam oczy i na dachu zobaczyłam jakiegoś człowieka. Zaklęłam, minęłam gapiów i wbiegłam do budynku. Podbiegłam do windy, ale na urządzeniu wisiała kartka z napisem "nieczynne". Ponownie zaklęłam i ruszyłam na górę schodami. Z niewiarygodną wprost szybkością dotarłam na dach. 

- Stój! - krzyknęłam. 
Stojący na krawędzi człowiek popatrzał na mnie zdziwiony. 
- Nie podchodź, bo skoczę! - wrzasnął. 
Nieomal się roześmiałam. Zabrzmiało to jak fragment taniej komedii. 
- Nie skoczysz - powiedziałam wyzywająco. - Bo niby dlaczego miałbyś to robić?
- Ty nic nie rozumiesz! Moja żona mnie zostawiła i uciekła z moim najlepszym przyjacielem! To jedyne co mi pozostało!
Tym razem się nie powstrzymałam i parsknęłam smutnym śmiechem. 
- I myślisz, że to są problemy? Mój przyjaciel wziąłby twoje brzmię z pocałowaniem ręki! Niedawno myślałam tak jak ty, wiesz? Próbowałam się zabić po śmierci ukochanego i odebraniu mi dziecka, które pokochałam. Nie miałam co jeść, gdzie mieszkać... - mówiąc to, zbliżyłam się do nieznajomego i stanęłam koło niego na skraju dachu. - Teraz wszystko zaczyna się układać.
- Ale moje życie się nie ułoży! Odsuń się, bo... 
- Nie skoczysz. Jakbyś chciał się zabić, to już byś tam leżał... - wskazałam na ziemie pod nami. 
Chłodny wiatr owiewał mi twarz, tłum na dole wstrzymał oddech...
- Skąd wiesz?
Wzruszyłam ramionami.
- Pomyśl. Masz rodzinę? Masz dom? Jedzenie?
- Mam - przytaknął.
- To nie skacz. Po co? 
Tym razem on wzruszył ramionami.
- Nie mam dla kogo żyć...
- To zostań wolontariuszem. Jestem Angie, a ty?
- Ekhm... Sebastian - wykrztusił.
- To co, idziemy stąd czy skaczemy?
- Skaczemy? Twoje życie się ułożyło...
- To prawda, ale jeśli ty skoczysz, ja też - powiedziałam. - Ładnie tu, nie? Widok na całe miasto...
- Oszalałaś, kobieto! Nie chcę mieć cię na sumieniu! 
- Twój wybór. 
Mężczyzna zaklął szkaradnie, o wiele gorzej niż ja, gdy tu biegłam i odsunął się od krawędzi. Zrobiłam to samo.
- Niech cię szlag, Angie! - zawołał.
Zignorowałam go. 
- Nie będziesz więcej skakał? - zapytałam spokojnie.
- Nie będę, psiakrew, nie będę - wymamrotał.
- To idziemy - zakomenderowałam i wspólnie zeszliśmy na dół. 

Tłum na dole wydawał się być trochę zawiedziony takim zwrotem wydarzeń, ale i tak część ludzi była zachwycona. Przytuliłam Sebastiana, szepcząc mu do ucha "Pamiętaj, ty skaczesz, ja skaczę." i szybko skręciłam w boczną uliczkę. Następnie puściłam się biegiem, starając się pozostać całkowicie anonimową. Pędziłam tak aż dotarłam do budynku opery. 

- Dobra robota, Angeles. Uratowałaś komuś życie - mruknęłam zdyszana.
Popatrzałam na zegarek. Było koło szesnastej. Nie miałam pojęcia, co mogę jeszcze zrobić. Postanowiłam się przejść. Niestety, gdy przechodziłam koło parku, miałam nieszczęście spotkać pewne dwie osoby.
- Angie! - zawołała Jackie, a na jej szczurzej twarzy pojawił się ów wredny uśmiech, którym zwykła mnie obdarzać. 
- O, jak miło was widzieć! - powiedziała, starając się brzmieć optymistycznie.
Nie udało mi się.
- Jak ja cię dawno nie widziałam! Chyba odkąd... Hmm... Wtedy, gdy Antonio wyrzucił cię ze Studio! - Zawołała moja znajoma drwiąco. 
- U mnie też dawno cię nie było. Czyżbyś już całkiem wyzdrowiałam? - wtrącił się Blas, zerkając złośliwie na moją przeklętą nogę.
- Cóż... Tak się jakoś złożyło. Owszem, jestem zupełnie zdrowa, dziękuję, że pytasz - odparłam, wbijając pełne nienawiści spojrzenie w skądinąd ładne, czarne oczy mężczyzny.
- Och, to wspaniale. - Rzekła kobieta w przypominającym gniazdo gołębi koku i złapała lekarza za rękę. - Ale my musimy już lecieć, bo śpieszymy się na kolację z okazji naszej sześciomiesięcznicy. Pamiętasz jak się poznaliśmy? Byłaś przy tym. Zemdlałaś i...
- Tak, tak. Pamiętam doskonale. Wobec tego nie będę was zatrzymywać. Miłego wieczoru... - mruknęłam, zgrzytając zębami i czym prędzej ruszyłam dalej. 
Idąc, zauważyłam też, dlaczego doktor przyglądał się mojej łydce. Przez to bieganie znów krwawiła. Nieomal krzyknęłam z irytacji. Zaklęłam szpetnie, co zaczynało być moim niezbyt ładnym zwyczajem, kiedy zadzwonił telefon.
- Angeles Saramego, słucham?
- Cześć, Angie. Pablo z tej strony. Chciałem się spytać... Bo ostatnio się pokłóciliśmy i... Nie było u ciebie najlepiej. I... - usłyszałam w słuchawce.
- Spokojnie, Pablito, spokojnie. Już wszystko w porządku. Mieszkam teraz znowu w domu Germana. 
- Wróciliście do siebie? - zapytał grobowym tonem.
- Nie, no co ty... Tylko mieszkam u niego, dopóki... - nie dokończyłam. Sama nie wiedziałam ile będę tam mieszkać.
- Wiesz, że mogłabyś też u mnie... Znaczy... Jeśli już nie jesteś zła...
- Nie, skąd ten pomysł? To ja właściwie powinnam cię przeprosić. Nie zachowałam się ostatnio najlepiej. A mieszkam u Germana ze względu na Javiera i Violettę. Wiesz o tym.
- Tak, tak... Nie przepraszaj, miałaś trudny czas. Cieszę się, że już wszystko...
- Ja też, Pablito. Czy wobec tego pójdziesz ze mną w sobotę na spacer? Kupimy lody...
- Jasne. 
- To do usłyszenia - zawołałam, śmiejąc się.
Mój przyjaciel kochał lody, zwłaszcza waniliowe. Póki co, przeszła mi złość na moją kochaną łydkę. Stwierdziłam, że nie mogę przez cały dzień wałęsać się po mieście. Z drugiej strony powrót do domu Castillo wiązałby się z nieuniknionym spotkaniem z Germanem. Nie chciałam go widzieć. Bez szczególnego powodu, ot tak. Z dwojga złego wybrałam przedłużenie nieco spaceru. Miałam ochotę wybrać się gdzieś, gdzie nie często zaglądałam. No tak. Pub z trunkami odpadał. Na samą myśl kręciło mi się w głowie. Podobnie cmentarz. A na plebanii raczej nie miałam czego szukać. Do kościoła też nie mogłam pójść. Swoją drogą, z tego, co wiem, msze nie odbywają się w sobotę w porze obiadowej... 
Szłam więc po prostu przed siebie. Minąwszy park, centrum miasta, operę i teatr, znalazłam się na dość ciekawym odludziu. Gdzieś w oddali widać było wieżę, górę usypaną ze skał, jeszcze dalej łąkę, a wreszcie las. Ciemny, ponury las. Po mojej lewej stronie ciągnęły się tory kolejowe. Kroczyłam wzdłuż nich. Mimowolnie pomyślałam, że to dość dziwny krajobraz jak na wiecznie radosne Buenos Aires. Wtem dobiegł mnie czyjś ucieszony okrzyk. Obejrzałam się i dostrzegłam postać dość małej dziewczynki, przebiegającej przez tory. Skakała zwinnie między peronami. Przyglądałam jej się jeszcze przez chwilę. Zdawała się dobrze bawić, co więcej wyglądała, jakby robiła to przez całe życie. W jej ruchach było coś z gepardzicy. Nagle rozległ się dźwięk trąbiącego pociągu. Otworzyłam oczy z przerażenia. Dziewczynka zdawała się tym wcale nie przejmować i dalej skakała. Spojrzałam stronę, z której dobiegł mnie dźwięk. Pociąg był niedaleko. W pewnym momencie nieznajoma przewróciła się. Nie wstawała. Zaczęła się szamotać, jednak wciąż leżała. Bez chwili zastanowienia pobiegłam w jej stronę. Brakowało gracji, jaką ona miała w skokach, jednak w końcu udało mi się do niej dotrzeć. 
"Jejku, Angie, masz dzisiaj jakiś dzień ratowania ludzi" - pomyślałam.
Pomogłam jej wstać i już po chwili zbiegłyśmy z torów, ledwie umykając nadjeżdżającej lokomotywie. Dziewczynka popatrzyła na mnie. Wciąż trzymałam ją za ramię. Wyrwała je z mojego objęcia, jednak nie przestawała się gapić. Miała długie, acz zaniedbane, czarne włosy i wielkie, wyłupiaste oczy tego samego koloru. Była nawet dość ładna, choć mroczna. Mogła mieć najwyżej dwanaście lat.
- Czy ty oszalałaś? - odezwałam się w końcu, wciąż nieco zdyszana. Ból w nodze powrócił.
- Że niby z czym? - spytała. Miała wysoki głos, jednak dość lekceważący ton.
- Ty też chciałaś się zabić, mam rację?
- Oszalałaś, kobieto?!
- Przyjemniaczek z ciebie - mruknęłam.
- Co ty sobie myślisz? Jestem młoda, piękna, mam całe życie przed sobą. Nie jestem taka głupia, żeby skakać pod pociąg!
"Do tego taka stromniutka" - przeszło mi przez myśl.
- Więc co ci do łba strzeliło.
Dziewczynka spojrzała na mnie tak, jakbym powiedziała coś absurdalnego. Machnęła dłonią lekceważąco.
- Często tak robię. Jest o wiele bliżej.
- Coś ty w ogóle za jedna? - spytałam po chwili.
- Jestem Carmen. Ale nie cierpię tego imienia. Wolę po prostu Cari.
- Miło mi cię poznać, Carmen. Jestem Angie.
- Skoro ty mówisz do mnie "Carmen" - wywróciła oczami, swoje imię. - Ja będę nazywać cię "Angeles".
- Skąd wiesz, że tak brzmi moje pełne imię?
- Czasami ulica potrafi nauczyć więcej niż szkoła. Zresztą nie pierwszy raz cię widzę. Swoją drogą chyba nie sposób zapomnieć kobitki, która drze się po nocach na całe gardło i jeszcze okłada swojego chłopaka.
- To nie jest mój chłopak!
- Jasne, jasne. 
- Wracając, ja jakoś nigdy wcześniej cię nie widziałam.
- Bo ja staram się nie wychylać. Wyobraź sobie, że nie chcę, aby ktoś się zorientował, że nie chodzę do szkoły i w "tak młodym wieku" żyję na własną rękę. Poza tym połowa sklepów w Buenos Aires mnie poszukuje - uśmiechnęła się zawadiacko.
- Chyba niezłe z ciebie ziółko - mruknęłam. 
Rozmawiałyśmy jeszcze przez kilkanaście minut, aż doszłyśmy na przedmieścia. Usiadłyśmy na murku. Dowiedziałam się, że Carmen uciekła dwa lata temu z sierocińca i teraz żyje z tego, co uda jej się ukraść. Zrobiło mi się jej trochę szkoda, ale ona wydawała się wcale nie być niezadowolona, a wręcz przeciwnie.
- No, ale dość gadania o mnie. Może ty też coś powiesz o sobie.
Przez chwilę zaczęłam się zastanawiać, czy mogę jej zaufać. Przecież znałyśmy się niecałą godzinę. Poza tym nie wyglądała mi na kogoś, kto rozpowiadałby plotki na prawo i lewo.
Zaczęłam opowiadać o swojej rodzinie, o pracy w studio, którą porzuciłam. W końcu nie wytrzymałam i powiedziałam jej o wszystkim, począwszy od śmierci Marii, poprzez związek z Germanem, śmierć Julia. Opowiedziałam jej też o księdzu Robercie.
Dziewczynka słuchała z zaciekawieniem. Gdy skończyłam jeszcze przez chwilę na mnie patrzyła, jakby układała sobie to wszystko w głowie.
- Czyli tak bardzo się nie pomyliłam. Tamten napakowany... to był twój chłopak.
- Były - mruknęłam.
Carmen znów się zamyśliła. Spojrzała na moją nogę.
- Nadal się nie wyleczyła. 
- Jest już znacznie lepiej - skłamałam. Jednak było to dość niewiarygodne minięcie się z prawdą, gdyż dżinsowy materiał moich spodni nasiąkł krwią.
Dziewczynka nie pytając o nic podciągnęła moją nogawkę i zdjęła mi bandaż. Syknęłam. Wycisnęła nagromadzoną w nim krew, otarła moją ranę i ponowiła tę czynność. Materiał wciąż był czerwony, ale już nie tak mokry. Zaskoczyła mnie precyzja, z jaką działała oraz łatwość, z jaką dawała sobie radę z krwią. Ja nie mogłam nawet na nią patrzeć. Po chwili bandaż owinięty był zgrabnie i dość ciasno już wokół mojej łydki.
- Na jakiś czas starczy. Ale zmień go, jak wrócisz do domu, bo wkradnie ci się zakażenie.
- Dziękuję ci, Carmen.
- To drobiazg. Hm... A więc śpiewasz?
- C-co? 
- Czytam między wierszami. Zaśpiewaj coś - wypaliła.
- Co? Nie... ja... nie tu, nie... przy ludziach.
- Przecież tu nikogo nie ma, co ci szkodzi?
Rozejrzałam się. Miała rację. Dookoła panowała cisza. Ponury wieczór nie wywabił z domów zbyt wielu ludzi. Odchrząknęłam i zaczęłam śpiewać.


Where did I go wrong, I lost a friend
Somewhere along in the bitterness
And I would have stayed up with you all night


Had I known how to save a life...

- Całkiem nieź... - zaczęła, jednak przerwał jej dźwięk otwieranego okna.

- Czy mogłybyście się wreszcie przymknąć?! - usłyszałam nad sobą.
Spojrzałam w tamtą stronę. Na początku zdziwiło mnie to, że było tam jakieś okno. Sądziłam, że to raczej zwykła, betonowa ściana. Następnie moją uwagę przykuła twarz kobiety, która się wychyliła. Kojarzyłam skądś jej twarz, jednak nie mogłam sobie przypomnieć, skąd.
- Doceniam pani... szanowne wycie, ale ja i mój syn mamy prawo do spędzenia wieczoru w ciszy i spokoju.
- Proszę sobie wyobrazić, kochana pani Malvada, że nie ma jeszcze ciszy nocnej - odezwała się moja towarzyszka i wyszczerzyła do mnie zęby. 
"Malvada, no jasne" - pomyślałam. - "Przecież to ta kobieta ze sklepu. Ta sama, która narzekała na jakość warzyw".
- Nie zapominaj, mała diablico, że mogę cię wydać tym kilkunastu właścicielom sklepów, którzy cię szukają.
Carmen prychnęła.
- Aha i jeszcze coś. Trzymaj się z dala od mojego syna!
- Pani syn to kupa nieudacznika. Zresztą chyba wiem, po kim to ma. 
Spojrzałam na niejaką Malvadę. Zrobiła się purpurowa na twarzy. Przeniosłam wzrok na Carmen, lecz ta uciekała już, ile sił w nogach. Odwróciła się, aby mi pomachać i po chwili już jej nie było. 
- Urocza, czyż nie? - odezwałam się w stronę kobiety 
- Urocza to jest historia pani życia - odparła już spokojniej.
"O cholera" - zaklęłam w myśli. Znów. Jak mogłam być taka głupia i opowiadać takie rzeczy pod czyimś domem? Ta kobieta znała teraz niemalże każdy szczegół z mojego dotychczasowego życia. A co gorsza, wyglądała mi na osobę, która wykorzystałaby to przeciw mnie z czystą przyjemnością. Spojrzałam na nią ostatni raz. Wygięła pomalowane bordową szminką wargi w złośliwym uśmiechu. Wstałam i puściłam się biegiem w stronę domu. 
"Brawo, Angeles. Pakowanie się w kłopoty to twoja specjalność" - pomyślałam. 

Gdy przekroczyłam próg willi było już po dziewiętnastej. Powoli weszłam do środka, rozglądając się po budynku, jakbym widziała jego wnętrze po raz pierwszy. Nic dziwnego - w domu trochę się zmieniło. Ze ścian zniknęły abstrakcyjne obrazy, a zastąpiły je rysunki Violetty, Javiera i Miquela. Eleganckie podstawki pod talerze, które kupiła kiedyś Maria, ginęły pod stertami wyrabianych przez Brunhildę serwetek. Nawet delikatne beże królujące niegdyś w kuchni, zostały zamalowane jasnozieloną i ciemnoczerwoną farbą. Teraz naprawdę dało się odczuć, iż ten budynek tętnił życiem. Wyciągnęłam z szafki czyste bandaże, podwinęłam zakrwawioną nogawkę i zajęłam się moją nogą. Chociaż nie szło mi tak dobrze jak Carmen, to wynik i tak mnie zadowolił. Nawet nie zemdlałam. Z dumą poczłapałam na górę, gdzie zmieniłam spodnie i usiadłam, by na chwilę odpocząć. Nie było mi to jednak dane.

- Gdzie są pomidory?! - zaskrzeczała Brunhilda, ledwie padłam na łóżko. - To pewnie ta cała farbowana blondyna je zwinęła! Ledwie się wprowadziła, już chce mnie do grobu wprowadzić!
Zmusiłam się do zejścia na dół i uśmiechnięcia się niemal szczerze do staruszki.
- Dobry wieczór - przywitałam się.
- Gdzie są moje pomidory?! - starsza pani jak zawsze była przykładem grzeczności.
- Nie wiem, proszę pani, ale mogę pójść po nie do sklepu... 
- Ja w twoim wieku nie musiałam chodzić po sprawunki, bo od tego była służba. Choć ja byłam damą, a nie ladacznicą sypiającą z każdym, nawet z kapłanami! Że też Germuś trzyma coś takiego w domu... - wrzasnęła Brunhilda, obróciła się i robiąc nieustannie na drutach coś, co mogło być jakąś olbrzymią skarpetą, wymaszerowała ostentacyjnie z pokoju.
Zamurowało mnie. Ta kobieta to istny szpieg. A przecież większość czasu spędzała na przysypianiu podczas oglądania francuskich telenoweli.
- Szpieg z Krainy Deszczowców się znalazł... - mruknęłam pod nosem. 
Zirytowana zachowaniem Brunhildy, prychnęłam cicho i chciałam ponownie wyjść z domu, ale ktoś mnie zatrzymał.
- Angie! 
Znałam ten głos. Nawet za dobrze.
- Tak? - powiedziałam powoli, odwracając się.
Dłoń Germana nadal spoczywała na moim ramieniu.
- Czy mógłbym wiedzieć, gdzie idziesz? 
- Nie wiem - odparłam szczerze. Choć raz.
W tym momencie drzwi otworzyły się z hukiem i do środka wpadła Carmen. 
- Hej, nie przeszkadzajcie sobie, ja tylko po jabłka przyszłam - zawołała i bezceremonialnie wzięła ze stołu kilka owoców. - To tyle, cześć!
I już jej nie było. Zdumienie, które odmalowało się na twarzy Germana z pewnością zagwarantowało by mu rolę w jakiejś telenoweli. 
- Kto to był? - wymamrotał.
- Taka.... Carmen. Znam ją z... W sumie jej nie znam. Ale ona zna mnie - zaczęłam się plątać.
- Dobrze, dobrze, Angie, spokojnie - rzekł szybko German i złapał mnie za ręce, którymi żywo gestykulowałam, co przypominało trochę próbę dziabnięcia go w oko. 
Jego ciepłe dłonie na moich nadgarstkach sprawiały, że zadrżałam. Staliśmy blisko. Zbyt blisko. Pomimo tego, wciąż się nie odsuwałam. Odruchowo spojrzałam w oczy mężczyzny i to był błąd. Ciemne tęczówki pochłonęły mnie bez reszty, tak jak morze pochłania nieszczęsnego marynarza, który odważył się wypłynąć w czasie sztormy. Zamarłam. 
- Zgadzasz się, Angie? - pytanie właściciela domu zawisło w powietrzu.
 - A, ekhm...Eee...
- Pytałem, czy mogłabyś coś zagrać... - podsunął mężczyzna, wskazując stojące nieopodal pianino.
- Tak, jasne, oczywiście... - wykrztusiłam i pospiesznie usiadłam przed instrumentem.
Kiedy moje palce musnęły klawisze, przeszedł mnie dreszcz podekscytowania. Westchnęłam i zaczęłam powoli grać. Melodia wznosiła się i upadała. Przymknęłam oczy, czując tę radość, którą jest w stanie wyzwolić tylko muzyka. Dźwięki, z początku leniwe, teraz stawały się żywsze. Gdyby ktoś mnie spytał, co grałam, nie umiałabym odpowiedzieć. Niespodziewanie ktoś wpadł do domu. Odwróciwszy się, zobaczyłam Olgę, przeciskającą się przez drzwi z wózkiem na zakupy. Gdy mnie zobaczyła, zaczęła krzyczeć.
- Angie! Angie, moja droga!
Wstałam. Kobieta podeszła i z całej chwili mnie uściskała. Zdziwiona, odwzajemniłam uścisk.
- Olgita, przecież dopiero co się widziałyśmy...
- No tak! Ja wiem, ale... Oj, Angie! Hahaha, nie! Nic nie powiem. Cieszę się, że cię widzę!
Po chwili pociągnęła mnie za sobą do kuchni. Posłałam zdziwione spojrzenie Germanowi, lecz ten tylko wzruszył ramionami i uśmiechnął się. 
Gdy skończyłam pomagać gosposi w rozpakowywaniu zakupów, ta zaparzyła herbatę i poleciła mi usiąść przy stole w kuchni. 
- Brakowało mi tych naszych rozmów, Angie - zaczęła, siadając obok mnie.
- Taak, mnie też ich brakowało, Olgo - odparłam słabym głosem. Z jakiegoś powodu nie czułam się zbyt dobrze. - Co słychać u ciebie i Ramallo? Ominęło mnie coś ciekawego?
Kobieta zaczęła opowiadać o zbliżającym się przyjeździe Miquela, o panoszącej się w willi Brunhildzie, o ostatniej kłótni z mężem. 
- No dobrze, a teraz powiedz mi, Angie, czy ty i pan German to...
- Co? Nie, my nie...
- Nie wróciliście do siebie?! - zdziwiła się.
- Nie, skąd.
- Cóż, to tylko kwestia czasu - mruknęła pod nosem, a jednak to usłyszałam.
- Co tam mówisz, Olgo? 
- Nic, nic! Ale teraz idź już, Angie. Muszę umyć tu podłogę, zobacz, cała się lepi! Ostatni raz pozwoliłam temu dzieciakowi, żeby sam zrobił sobie śniadanie. Ja mu dam!
Uśmiechnęłam się i posłusznie opuściłam kuchnię.

                                                                                                                           

KABOOM :D I 99 poszła. Same dialogi, ale trudno XD
Księdzu znowu w akcji. XD On jest z rozdziału na rozdział bardziej kontrowersyjny :D
Angie ratuje ludzi :D
Malvada i Carmen też znają już story of Angie's life :D
Istnieje jeszcze nadzieja dla Germangie?
Dzięki, że przeczytaliście 99 :D
Que tengan un buen día, besos.

J & B

piątek, 20 czerwca 2014

Rozdział 98

Rozdział 98.

Leżałam na twardym, metalowym łóżku w celi i bezmyślnie wpatrywałam się w sufit. Lekarz opatrzył mi nogę, ale nadal czułam porażający ból. Zagryzłam wargę i starałam się nie zwracać na to uwagi. W areszcie nie było zegarka, ale przypuszczałam, że musiało być około godziny piętnastej, może trochę później. Od aresztowania minęło pięć dni. Przymknęłam oczy, zastanawiając się mimowolnie co dalej. Wtem na korytarzu rozległy się kroki.

- Angeles Saramego - rozległ się głos policjanta.
Był to ten sam niski funkcjonariusz, który mnie aresztował. Dokuśtykałam do krat.
- Tak?
- Ma pani szczęście, ktoś wpłacił kaucję - powiedział, lekko się uśmiechając. - Niejaki pan Lisandro Ramallo.
Wyczułam żart. Dokładnie w ten sam sposób poinformował o wpłaceniu kaucji mnie i Germana, kiedy nas zamknięto.
- Jak miło... - wymamrotałam i wyszłam na korytarz.
- Czeka na panią przy wyjściu. I... Naprawdę, proszę już nie wracać - dodał, parskając śmiechem policjant.
Przewróciłam oczami i kulejąc, ruszyłam w stronę wolności.

Ramallo wyglądał tak, jak go zapamiętałam. Nadal nosił brązowy garnitur, zaczesywał włosy do tyłu i przyglądał mi się z dawną sympatią. Uśmiechnęłam się do niego.

- Dzień dobry, Ramallo - powiedziałam, starając się nadać swojemu głosowi wesoły ton.
- Witaj, Angeles.
- Bardzo dziękuję za wpłacenie kaucji.
- Drobiazg - rzucił z charakterystycznym dla siebie spokojem. - Jak się czujesz?
- Całkiem dobrze - powiedziałam, poprawiając włosy.
Niestety zrobiłam to tą ręką, na której widniała świeża, podłużna blizna, ślad po moim ostatnim wybryku.
- Na pewno? Wygląda panienka trochę jakby...
- Przejechały mnie schody ruchome? - podsunęłam.
- Trochę - potwierdził mężczyzna, uśmiechając się szeroko. - Angeles, niech panienka wróci do domu. Proszę. Wszyscy bardzo tęsknimy, a przecież...
Poczułam przemożną chęć, aby przyjąć propozycję. Zaraz jednak się opanowałam.
- Nie mogę, przepraszam... - szepnęłam, odwracając wzrok. - Na mnie już pora. Jeszcze raz dziękuję za pomoc.
- Angeles...
Ramallo próbował mnie zatrzymać, ale bezskutecznie. Pomimo rwącego bólu w nodze, ruszyłam biegiem w stronę bocznej uliczki. Minęłam budkę z lodami i próbowałam przebiec przez park, ale na mojej drodze stanął krawężnik, o który zahaczyłam bolącą nogą. Przewróciłam się i uderzyłam boleśnie głową o chodnik. Potem straciłam przytomność.

Gdy się ocknęłam, zorientowałam się, że leżę na czymś miękkim. Powoli uchyliłam powieki, starając się rozpoznać, gdzie jestem. Nie było to łatwe, gdyż w pomieszczeniu było ciemno.

- Cholera, czy ja nie mogę choć raz wiedzieć, gdzie się budzę?! - wymamrotałam pod nosem.
Kiedy mój wzrok przywykł do ciemności, zorientowałam się, że znajduję się w sypialni w willi Castillo. Jęknęłam cicho i włączyłam stojącą na szafce nocnej lampkę. W delikatnym świetle zauważyłam moją walizkę stojącą w kącie oraz świeży bandaż na nodze. Przyłożyłam dłoń do czoła i ze zdumieniem odkryłam, iż moje czoło zdobi spory plaster. Nim jednak zdążyłam się nad tym zastanowić, ponownie zapadłam w sen.

Otworzyłam gwałtownie oczy i siadłam szybko na łóżku, słysząc krzyki dobiegające z sąsiedniego pokoju. Zamarłam, przysłuchując się im.

- I ON POWIEDZIAŁ, ŻE ZE MNĄ NIE ZAŚPIEWA! Rozumiesz to, Fran?! A potem dodał, że dobrze zrobił zrywając ze mną! Jak on mógł?! - Głosu Violetty nie pomyliłabym z żadnym innym. Na chwilę zapadła cisza, ale po chwili do moich uszu dobiegła kolejna porcja wrzasków. - Wiem, że jestem teraz z Leonem! Ale to nie znaczy, że Diego może się tak wobec mnie zachowywać! I nie, wcale nie jestem zazdrosna!
Następnie rozległ się trzask, jakby ktoś rzucił czymś o ścianę. Potem znów zapanowała cisza. Powoli wysunęłam się z łóżka i stanęłam boso na ciepłej, drewnianej posadzce. Momentalnie dał o sobie znać ból w łydce, ale zignorowałam go. Podeszłam do niedużej komody i spojrzałam na wiszące nad nią lustro. Zwierciadło pokazywało wychudłą twarz, otoczoną jasnymi, lecz pozbawionymi połysku włosów. Pod oczami kobiety w lustrze były widoczne worki, jej wargi były suche i popękane, a na policzkach nie było śladu rumieńców. Wizerunku dopełniał olbrzymi plaster na środku czoła oraz zielone oczy, które straciły radosny blask. Nie mogłam uwierzyć, że to ja. Dotknęłam twarzy, a postać w lustrze zrobiła to samo. Teraz nie miałam już wątpliwości. Dokuśtykałam drzwi i otworzyłam je najciszej jak umiałam. Na korytarzu nikogo nie było, więc z gracją wieloryba zeszłam ze schodów. W salonie także nikogo nie zastałam i już miałam człapać do kuchni, gdy usłyszałam rozmowę dobiegającą z gabinetu Germana.
- Wiem, porozmawiam z nią potem, teraz śpi. Tak, zaopiekujemy się nią. Ma ksiądz rację - mój szwagier najwyraźniej rozmawiał przez telefon z Robertem. - Tak, lekarz już ją badał. Dobrze, to do usłyszenia.
Bijąc się z myślami, postanowiłam porozmawiać z inżynierem. I tak to miało nastąpić. Zapukałam delikatnie do drzwi i weszłam do środka. Pomieszczenie wcale się nie zmieniło. Na biurku nadal stało to samo zdjęcie Germana i Violi, które zobaczyłam, gdy pierwszy raz weszłam do domu, a obok niego wciąż znajdowała się fotografia ukazująca całą rodzinę. Zrobiliśmy ją chyba podczas Wigilii. Przedstawiała wszystkich mieszkańców domu: Violettę z tatą, Ramalla i Olgę z bliźniakami, Brunhildę z czarną parasolką oraz mnie. Uśmiechniętą, szczęśliwą mnie. Pokręciłam lekko głową i popatrzałam na pana domu.
- Dzień dobry, Angie - powiedział, a ja nadal nie przestawałam lustrować go wzrokiem.
Wpatrywałam się w jego czekoladowe oczy z taką siłą, że aż poczułam oblewający mnie rumieniec. Podczas naszego ostatniego spotkania robiłam co mogłam, aby uniknąć kontaktu wzrokowego. A teraz, pod wpływem jakiejś nieznanej mocy, którą posiadały tęczówki Germana, nie mogłam oderwać od nich wzroku.
- Witaj, Germanie - szepnęłam.
- Jak się czujesz? - zapytał cicho.
Kolejna osoba, która o to pyta.
- Doskonale. Prawie - odparłam. - I ja... Dziękuję. Za bandaże, plaster i dach nad głową, i...
- Przecież nie mogłem cię zostawić w potrzebie - mężczyzna przerwał moje nieskładne podziękowania, co tylko pogłębiło moją wdzięczność.
- Przepraszam, ale usłyszałam fragment twojej rozmowy. Czy to był może...
- Tak, dzwoniłem do księdza Roberta. Bardzo zmartwił go brak jakiejkolwiek wiadomości od ciebie i chciał się upewnić czy wszystko w porządku.
- To miło z jego strony.
- Owszem. Angie, czy mogę się dowiedzieć dlaczego trafiłaś do więzienia? Ramallo milczy jak grób...
Zacisnęłam usta, ale nie mogłam przecież ukrywać prawdy. Wiedziałam, że to nie prowadzi do niczego dobrego.
- Nie jestem pewna. Znaczy... Na pewno za kradzież i może także za jazdę motocyklem bez prawa jazdy. I przekraczanie prędkości. No i ucieczkę przed policją - powiedziałam beznamiętnie, wbijając wzrok w podłogę.
German sapnął kilka razy, ale zaraz się opanował.
- Czyli ty wcale nie jeździłaś? I jak to za kradzież? - zapytał powoli.
- Nie umiem prowadzić motocykla. I ukradłam... Ukradłam drożdżówkę. Wiesz, miałam ostatnio małe... problemy finansowe.
- Dlaczego nic mi nie powiedziałaś? - po tonie głosu mężczyzny poznałam, iż jest naprawdę zszokowany tym co usłyszał. - Przecież nie pozwoliłbym ci przymierać głodem.
Nie odpowiedziałam. Zamiast tego dalej przyglądałam się panelom położonym na podłodze. To były naprawdę ładne panele.
- Angie...
Nadal nie reagowałam. Panele miały ładny miodowy odcień i były idealnie czyste. Podobały mi się.
- Angeles, proszę... - mężczyzna ukląkł przede mną, starając się nawiązać ze mną jakiś kontakt.
Popatrzyłam na niego.
- Nie chciałam nikomu się przyznawać do własnej porażki - odezwałam się w końcu.
German westchnął i wyszedł na chwilę. Zaraz jednak wrócił z talerzem ciepłych bułeczek Olgi i podsunął mi je pod nos.
- Proszę. Spałaś prawie dobę. Musisz być głodna - powiedział, stawiając przede mną talerz.
Poczekałam aż usiądzie przy biurku i powoli sięgnęłam po pierwszą bułeczkę. Jej ciepło niemal parzyło moje palce. Zbliżyłam smakołyk do twarzy, napawając się jej zapachem. Z ekstazą wbiłam zęby w miękkie pieczywo. Słodycz rozpływała się w ustach. Z niebywałą szybkością pochłonęłam resztę bułki i złapałam następną. Niemal w całości wepchnęłam ją do buzi i połknęłam. Zaraz złapałam kolejną i miażdżąc ją w dłoni, uczyniłam z nią to samo, co z jej poprzedniczką. Opróżniwszy w ten nieelegancki sposób talerz, zaspokoiłam swój głód. Przez cały posiłek German przyglądał mi się z lekkim zaskoczeniem.
- Dziękuję - rzuciłam szybko, wracając do obserwacji paneli.
- Proszę. Masz może ochotę na jeszcze kilka? Olga zrobiła całą masę.
Pokręciłam przecząco głową.
- A może chcesz coś do picia?
Znów pokręciłam głową.
- Pójdę już - powiedziałam w końcu.
- Ale nie uciekaj nigdzie, dobrze? - mężczyzna uśmiechnął się do mnie.
- Dobrze. Pójdę do ogrodu - wymamrotałam, wstając.
- Cieszę się, że wróciłaś - szepnął niemal bezgłośnie German.
A jednak usłyszałam to. Uśmiechnęłam się lekko i kuśtykając, wyszłam.

Ogród także się nie zmienił. Dalej zachwycał swoją urodą i tajemniczością. Ja jednak znałam go na wylot. Minęłam idealnie ostrzyżony krzak róży, przedarłam się przez leszczynę i dotarłam do celu, którym była niewielki trawnik porośnięta stokrotkami, na środku którego stała młoda lipa. Jej gęste liście sprawiały, że zakątek ten był dostatecznie zacieniony. Usiadłam pod drzewem i ze szczerą radością oparłam się od gładki pień. Wciągnęłam gwałtownie powietrze do płuc. Miało w tym miejscu taki niezwykły zapach...

- Zmieniłaś się, Angeles.
Obecność Piotrusia Pana i jego nagłe pojawienie się nawet mnie nie zdziwiły.
- Co masz na myśli?
- Wiesz, kiedyś byłaś jak dziecko. Radosna, rozśpiewana... A teraz jesteś taka szara i dorosła. Teraz masz na ręce bliznę, chorą nogę i ranę na czole. Zmieniłaś się - powiedział, siadając koło mnie.
- Moje życie się zmieniło - odparłam.
- Widzisz? Rozmawiasz ze mną. Pogodziłaś się z moją obecnością - rzekł, Piotruś.
- Nie martwię się, że zniszczysz mi życie, bo już jest zrujnowane.
- A może czas je odbudować?
Wzruszyłam ramionami.
- Może... - szepnęłam, ale mojego rozmówcy już nie było.
Przymknęłam oczy i starałam się wsłuchać w bicie własnego serca. Wyznaczało ono rytm, a ja znałam do niego melodię. Powoli, z namaszczeniem otworzyłam usta i pozwoliłam wypłynąć słowom oraz dźwiękom, które we mnie tkwiły. Od dawna nie śpiewałam. A zwłaszcza tak. 


When she was just a girl
She expected the world
But it flew away from her reach
And the bullets catch in her teeth
Life goes on, it gets so heavy
The wheel breaks the butterfly
Every tear a waterfall
In the night the stormy night she'll close her eyes
In the night the stormy night away she'd fly...

Kiedy skończyłam, otworzyłam powoli oczy i rozejrzałam się. Podświadomie oczekiwałam, że gdy wyzwolę w sobie muzykę, coś się zmieni. Pokręciłam głową. Wciąż zapominałam, iż życie to nie tani musical. Nagle usłyszałam kroki. 
- Angie!
- Javier... - szepnęłam na widok chłopca.
Maluch rzucił mi się na szyję. Przytuliłam go, przyciskając policzek do jego włosów pachnących pomarańczami i trawą. Zawsze dziwił mnie ten zapach.
- Co ty tu robisz? Nie mówiłaś, że wracasz! Tak się cieszę!
Nie wiedziałam co odpowiedzieć. 
- Ramallo mnie tu przywiózł. Nie powiadomiłam cię, bo to było... nieplanowane. Też się bardzo cieszę. Tak strasznie za tobą tęskniłam - wybrnęłam.
- Tyle się działo! Ciocia Olga przestała kupować pomidory, bo chciała wygnać tą Brunhildę. A ona umawia się z Cromwellkiem! Ostatnio tu nawet przyszedł! I jest taki sam jak ona. Violetta dalej trenuje do przedstawienia i znów wymieniła chłopaka, a German wywalił się ostatnio na schodach! I przyszedł do niego jakiś facet z laską. On nosił sukienkę! I Miquel niedługo przyjedzie. A wujek Ramallo... - zaczął mi opowiadać Javier.
- Powoli, powoli... - zaśmiałam się. 
- A, tak, jasne! Chodźmy do domu! 
Pokiwałam głową i posłusznie pokuśtykałam za malcem. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę jak brakowało mi tego małego łobuziaka.
W salonie zastałam Violettę. Zdaje się, że zapatrzona w ekran telefonu, nawet mnie nie zauważyła. Patrzyłam na nią w milczeniu. Zdawało się, że rozjaśniła nieco włosy. Już nie były ciemnobrązowe jak u jej matki. Makijaż nieco jej się rozmył. Musiała płakać.
Usiadłam obok niej. Nawet na mnie nie spojrzała. Pogłaskałam ją po włosach, jednak nie reagowała. W końcu odezwałam się.
- Violu... - cisza. - Violu.
- Co? Co "Violu"? Nagle sobie o mnie przypomniałaś?
- Kochanie, to nie tak. Po prostu...
- Tak, wiem, "w moim życiu dużo się wydarzyło, Violu" - zaczęła mnie przedrzeźniać. Poczułam, jak płoną mi policzki.
- Tak było, kochanie - wyszeptałam tylko.
- Ale w tym wszystkim zapomniałaś o mnie! Pomyślałaś chociaż przez chwilę o tym, co ja czuję? Nie było cię, kiedy cię potrzebowałam. Tyle razy do ciebie dzwoniłam i nigdy nie miałaś dla mnie nawet chwili, żeby porozmawiać. Po prostu wyrzuciłaś mnie ze swojego życia. Taka jest prawda, Angie!
- Wiem, Violetto. Wiem, że tak było. Nie masz pojęcia, jak bardzo tego żałuję. Przez tyle lat nie miałaś nikogo bliskiego prócz taty, a teraz zaniedbuje cię jedyna ciocia... Przepraszam, że tak bardzo cię zaniedbałam, kochanie. Chcę to zmienić, począwszy od dziś. Proszę, wybacz mi. Wybaczysz mi? 
Viola uśmiechnęła się do mnie lekko. W jej oczach pojawiły się radosne ogniki.
- Oczywiście, że ci wybaczę, Angie - szepnęła i przytuliła się do mnie. - Tak bardzo za tobą tęskniłam. Mam ci tyle do opowiedzenia!
- Ja też tęskniłam, Violu - wyszeptałam jeszcze, a następnie pozwoliłam siostrzenicy opowiedzieć mi o swoich problemach.
Cieszyłam się, że mogę doradzać jej w sprawach sercowych tak, jak dawniej. Była już duża, jednak jej psychika dopiero się kształtowała. Po tylu latach pod kloszem dopiero uczyła się żyć. Lubiłam jej słuchać i byłam bardzo zadowolona, że udało mi się choć z nią naprawić swoje relacje. 

Wieczorem ponownie wyszłam do ogrodu. Tym razem usiadłam po prostu na białej ławce koło krzewu czerwonych róż. Na niebie migotały niezliczone gwiazdy. Wyobraziłam sobie tych wszystkich, których straciłam. Ktoś kiedyś powiedział mi, że według niego zmarłe osoby czuwają nad nami w postaci gwiazd. Przyglądają nam się i uśmiechają się do nas z góry. Podobała mi się ta teoria. Zerwałam z krzewu nieduży kwiat róży i wplotłam go we włosy. Nagle poczułam na sobie czyjś wzrok. 

- Wiedziałem, że cię tu znajdę - rozległ się męski głos.
Nie musiałam się odwracać, żeby wiedzieć do kogo należy.
- Często tu przychodzę... Przychodziłam.
- Teraz możesz znów tu wracać. Chciałem powiedzieć, że masz gościa. To ksiądz Oscuro. Ale prosił, żebyś nie zmuszała się do spotkania z nim, jeśli nie masz ochoty  - powiedział German.
- Oczywiście, że mam! Ale... czy moglibyśmy się zobaczyć tu?
- Tak, tak... Już po niego idę... I, Angie... Pięknie wyglądasz - wykrztusił mężczyzna i odszedł.
Kąciki moich ust drgnęły, ale nie uśmiechnęłam się.
- Witaj, Angeles - rozległ się znajomy, głęboki głos. - Wybacz, że tak cię nachodzę, ale...
- W porządku - przerwałam. - Przecież się przyjaźnimy.
- Cieszę się. Jak się czujesz?
- Cóż... Cudownie jest znów być z bliskimi, mieć dach nad głową i w ogóle... Jeśli mogę na coś narzekać, to tylko na ból w nodze. I bandaż na czole, ale do tego zaczynam być przyzwyczajona - powiedziałam, starając się uśmiechnąć.
- To dobrze. Wyglądasz lepiej niż ostatnio - odparł ksiądz, oglądając krzew różany.
- A co z tobą? Żadnych ataków, nic...? - zapytałam na wpół żartobliwie.
Mężczyzna zaśmiał się w ten charakterystyczny dla siebie sposób.
- Jakoś nikogo nie atakowałem ostatnio... Ani nie tarzałem się po cmentarzu...
Zachichotałam cicho. Ciekawe, że dopiero ten człowiek, jeszcze nie normalniejszy niż ja, sprawił, iż się zaśmiałam.
- To nieźle - rzekłam, poważniejąc. - Słyszałeś o moich ostatnich wybrykach?
- Troszkę...
Pokrótce streściłam księdzu ostatnie wydarzenia. Nie wydawał się zdziwiony.
- I co myślisz? - spytałam.
- Myślę, że dobrze, że już jesteś tutaj. I... że pora na mnie. W końcu już późno, a muszę jeszcze złożyć wizytę jednej osobie - powiedział powoli. - Mogę zerwać jedną różę?
Zdziwiło mnie to pytanie.
- Tak, oczywiście.
- Dziękuję. Do zobaczenia, Angeles - rzekł ksiądz i oddalił się, postukując laską.
Zmarszczyłam brwi, zastanawiając się, o co mogło chodzić księdzu Robertowi. Westchnęłam i ponownie oparłam się o pień drzewa i zaczęłam cichutko śpiewać. Wtem wyczułam czyjąś obecność. Czy nie mogłam pobyć przez chwilę sama? Po chwili potwierdziły się moje przypuszczenia.
- Tęskniłem za tobą, Angie - wyszeptał German. 
Poczułam, jak rytm mojego serca niebezpiecznie przyspiesza. Coś we mnie zawrzało. To było dziwne, nieokreślone wręcz uczucie. Spuściłam wzrok, nie chcąc patrzeć mu w oczy, starając się ignorować jego słowa. Przez chwilę nawet mi się to udawało. Nie docierał do mnie sens tego, co mówił. Po chwili jednak German postanowił zmienić słowa na czyny. Poczułam, jak powoli dotyka mojego ramienia, sunie wzdłuż jego ku dłoni, powoli ją ujmuje. Starałam się to ignorować, jednak zadanie to poczęło mnie przerastać. Bijące od mężczyzny ciepło rozlewało się po moim chłodnym ciele. Serce tłukło mi się w piersi jak młotem. Bałam się, że mężczyzna usłyszy jego uderzenia. Nie chciałam poddać się temu uczuciu. Pragnęłam pozostać zimna jak lód, nie pozwolić mu dotrzeć do serca twardego jak kamień. 
German nie dawał za wygraną. Jego rozgrzane dłonie przesunęły się w okolice mojej talii. Powoli zaczął przytulać mnie do siebie. Jednak w tej chwili powiedziałam sobie "dość". Nie mogłam już dłużej. W jednej chwili wyrwałam się z jego objęć. Puściłam się biegiem w stronę wyjścia z ogrodu. Chciałam uciec jak najdalej stamtąd. Ponownie ogarnął mnie chłód, mimo panującego na dworze ciepła pogodnego wieczoru. Biegłam przed siebie i nieomal krzyczałam z bólu rozdzierającego moją łydkę. Do oczu cisnęły mi się łzy, jednak ani myślałam się zatrzymać. Miałam wrażenie, że German biegł za mną. Traciłam powoli oddech... Po chwili przebiegawszy przez ulicę potknęłam się o krawężnik, a następnie padłam na twardy chodnik z głuchym, bolesnym uderzeniem ciała o twardą powierzchnię. Upadłszy, poczęłam krzyczeć. Z moich oczu popłynęły łzy. Nie miałam siły wstać. Zamknęłam oczy i zapragnęłam odejść. 
Wtem zjawił się German. Był nieco zdyszany. Widać było, że gonił mnie przez całą moją ucieczkę. Obserwowałam go ledwie uchylonymi oczami. Zatrzymał się i rozejrzał. Po chwili jego oczy zalśniły w ciemności. Wiedziałam, że dostrzegł mnie już na chodniku. Chciałam stamtąd uciec natychmiast, lecz nie miałam na to siły. Pochylił się nade mną, powoli pozbierał mnie z chodnika i chwycił mnie w swoje ramiona. Nie wytrzymałam. Zaczęłam wierzgać kończynami na wszystkie strony. Pragnęłam się wyrwać i uciec jak najdalej. German nie dawał za wygraną. Szepcząc moje imię, usiłował mnie uspokoić, jednak ja wierciłam się coraz bardziej. Wziął mnie na ręce i ruszył przed siebie. Okładałam go pięściami i krzyczałam jak nawiedzona. Nieliczni przechodnie spacerujący pod osłoną nocy przyglądali się nam ze zdumieniem, jednak nikt nie zareagował. Po chwili German zatrzymał się. Znajdowaliśmy się tuż przed willą Castillo. Postawił mnie na na ziemi i mocno objął moje ramiona swoimi dłońmi, patrząc mi w oczy. Tym razem nie spuściłam wzroku, lecz patrzyłam wprost na niego nienawistnie. 
- Angie... - zaczął.
- NIE! - warknęłam. - Nie, nie i nie!
- Dlaczego?
- Nie chcę, German. Po prostu nie chcę. Nie chcę cię znać. Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego. Puść mnie!
- Nie - wyszeptał. - Na pewno nie pozwolę ci odejść.
Nie omieszkałam spróbować ucieczki, jednak German spojrzał na mnie chłodno i z powrotem wziął na ręce. Weszliśmy do środka.
- Nie krzycz teraz zbyt głośno, kochanie. Nie chcemy obudzić Violetty.
Prychnęłam oburzona i po raz kolejny uderzyłam go pięścią w pierś. Zdawał się tego nie poczuć. Naprawdę byłam taka słaba? A może zdążył się już przyzwyczaić? Jak śmiał? Nie byłam już jego kochaniem. Nigdy nie będę. Wyrwałam mu się i uciekłam na górę.

 Gdy zamknęłam się w swoim pokoju, poczęłam ulgę. Tak jak aktor, który schodzi ze sceny po długim przedstawieniu. Usiadłam na łóżku, wzdychając. Byłam wściekła na Germana za to, że... Za to, że wciąż mnie kochał. A co najgorsze, moje ciało wciąż gwałtownie reagowało na jego bliskość. Dlaczego nie mogłam być zimna niczym lody na dnie zamrażarki w sklepie? Sfrustrowana wstałam i kopnęłam walizkę. Czemu moje życie nie może być proste? Pytań było coraz więcej. Podeszłam do okna. Srebrny księżyc przypominał dziś uśmiech kota. Może było to dziwne porównanie, ale zaskakująco trafne. Spojrzałam na zegarek. Było już około pierwszej w nocy. Mimo to, nie byłam ani trochę śpiąca. Właściwie tylko lekko głodna. Zbliżyłam się do drzwi i przez chwilę nasłuchiwałam. German chodził przez chwilę po swojej sypialni, następnie skrzypienie sprężyn jego łóżka oznajmiło, że się położył. Droga wolna. Zeszłam na dół i podreptałam do kuchni. Najciszej jak potrafiłam otworzyłam lodówkę i analizując zawartość, zaczęłam się zastanawiać, co zjeść. Zdecydowałam się na naleśniki. Nie były zbyt skomplikowane, więc raczej nie mogłam ich całkiem skopać, a miałam okropną ochotę na coś słodkiego. Wyjęłam mleko, mąkę, dżem truskawkowy, jajka i inne produkty potrzebne do stworzenia tego kulinarnego cuda. Z porażającą precyzją odmierzałam składniki i mieszałam ciasto. Teraz wystarczyło je usmażyć. Wylałam masę na rozgrzaną patelnie i z namaszczeniem pilnowałam, aby się nie przypalił. Mimowolnie wróciłam myślami do wszystkiego, co mnie dzisiaj spotkało. Nagle coś sobie uświadomiłam. Podczas naszego spotkania, ksiądz Robert wspomniał, że idzie gdzieś potem idzie. Miał na sobie elegancki garnitur, a nie koloratkę i sutannę jak zazwyczaj. I wziął różę... Zmarszczyłam brwi. Nie, przecież to niemożliwe. Jest księdzem. Moje rozważanie dotyczące celibatu Roberta przerwał zapach, który poczułam. Spojrzałam na naleśnika i zorientowałam się, że jest już czarny, a olej płonął.
- Kurczę pieczone! - zawołałam.
Złapawszy jakąś ścierkę, zaczęłam gasić ogień. Niestety, materiał także zajął się płomieniami. Rzuciłam ją na podłogę i szybko podeptałam. Znalazłam pokrywkę i wróciłam do patelni w celu zduszenia ognia, ale nie miało to już sensu - płonęły już firanki. Chwyciłam wiadro i popędziłam do łazienki. Napełniłam je wodą i oblałam nią szafki, które szły już w ślady zasłon. Pożar rozprzestrzeniał się dość szybko. 
- Angie! Co tu się...? - ryknęła Olga, wpadając niczym torpeda do pomieszczenia. 
Przerażona wskazałam na kuchnie, wydając z gardła jakieś nieartykułowane dźwięki. 
- POŻAR! POŻAR! - zaczęła krzyczeć kobieta.
Jej okrzyki sprowadziły Germana i Ramallo. Właściciel domu popatrzał na mnie, płomienie i jeszcze raz na mnie, a następnie skojarzywszy fakty, zaklął. Jedynie jego przyjaciel zachował zimną krew, wyciągnął z kieszeni piżamy telefon i zadzwonił po straż pożarną. W głowie miałam tylko jedną myśl, tak jakby inne się ulotniły. "Kto nosi komórkę w piżamie?" 

Około godziny trzeciej w nocy stałam na trawniku przed domem i trzęsąc się z zimna, wpatrywałam się w strażaków, zwijających sprzęt. Jako jedyna byłam normalnie ubrana. German stał w granatowej, flanelowej piżamie, podobnie Ramallo, Olga miała na sobie różowiutką koszulę nocną i wałki we włosach, Violetta koszulkę z do kolan jednorożcem, a Javier stary, wyciągnięty dres. Najdziwniej wyglądała jednak Brunhilda. Miała na sobie ciemną, wełnianą koszulę nocną, ukochane, czarne kapcie i czepek na głowie. W innej sytuacji jej wygląd pewnie by mnie rozbawił, ale nie teraz. Dowódca strażaków zbliżył się do nas i z niewiarygodnym spokojem powiedział:

- Udało nam się ugasić pożar, nim doszło do jakiś poważniejszych strat. Ucierpiała tylko kuchnia. Na przyszłość nie radzę robić naleśników w środku nocy. Do widzenia.
Następnie zasalutował, wsiadł do lśniącego wozu strażackiego i odjechał. 
- Jak można tak się zachowywać i wyrywać ludzi ze snu w środku nocy! Za moich czasów było to nie do pomyślenia! - poinformowała mnie Brunhilda i zamaszystym krokiem weszła do domu.
Violetta wzruszyła ramionami i podążyła za nią. Javier uśmiechnął się do mnie i zrobił to samo. Ramallo poklepał mnie po ramieniu i razem z Olgą podreptali za chłopcem. Przed domem zostałam tylko ja i German. Popatrzyłam na mężczyznę, ale on odwrócił głowę. Starałam się zachować niewzruszoną minę, ale poczułam się jakby ktoś uderzył mnie w brzuch. Wbiegłam szybko do środka, pokonałam schody i wpadłam do sypialni. Zamknęłam drzwi, trzaskając i rzuciłam się na łóżko. Z mojej rannej nogi znów płynęła krew - nie powinnam biegać. Ignorując krew płynącą obficie na śnieżnobiałą pościel, ukryłam twarz w poduszce. Dopiero teraz zaczęłam cicho łkać. Płakałam, dopóki nie zmorzył mnie sen.

Nazajutrz obudziłam się wyjątkowo wcześnie. Posprzątałam bałagan, który wczoraj narobiłam, zabandażowałam sobie nogę i ubrałam się w moje ukochane dzwony i białą bluzkę. Włosy związałam w kucyk. Tak wystrojona zeszłam na dół. Pozostali domownicy jeszcze spali, więc wzięłam z lodówki, jedynego przedmiotu ocalałego z pożaru, jogurt i zjadłam go szybko lekko powyginaną łyżeczką. Teraz, gdy nie miałam pracy ani żadnych obowiązków, niezbyt wiedziałam co ze sobą zrobić. Było zbyt wcześnie by dzwonić do kogokolwiek czy grać na pianinie. Zrezygnowana usiadłam w salonie i włączyłam telewizor. Trafiłam na tą samą telenowelę, którą oglądałam z Juliem. Główny bohater w końcu zrobił tą, co kazał mu kiedyś mój złodziejaszek - wziął ukochaną w ramiona i pocałował ją. Z jakiegoś powodu poczułam się przygnębiona. Szybko zmieniłam kanał. Znowu jakiś serial, który kiedyś z nim oglądałam. 
- I love you, papa - rzekł mężczyzna w kręconych włosach do postaci przypominającej księdza Roberta i umarł. 
Świetnie. Po prostu cudownie. Czy dzisiaj nie ma już zwykłych, idiotycznych programów? Znów przełączyłam na inny kanał - tym razem muzyczny. Wokalista z masą żelu w rzadkich włosach śpiewał jakąś energiczną piosenkę. Odetchnęłam z ulgą. Nagle utwór skończył się i na ekranie pojawiła się jakaś wyjątkowo chuda brunetka o ponurym wyrazie twarzy. Zaczęła śpiewać jakąś rzewną pieśń o nieszczęśliwej miłości i śmierci. Zirytowana wyłączyłam telewizor i popatrzałam na zegarek. Kto normalny puszcza takie smutne rzeczy o szóstej rano?! Podeszłam do regału, wzięłam pierwszą z brzegu książkę i zaczęłam czytać. "Wszystko co się dzieje zostało zapisane w górze" - powtarzał nieustannie bohater. Popatrzałam na okładkę i zaklęłam, co zaczynało być moim stałym zwyczajem. Ale jak inaczej miałam zareagować, gdy spostrzegłam, że książka, którą czytam, to "Kubuś Fatalista i jego pan"? Czy nie mogłam trafić lektury, w której postacie mówią, iż należy wziąć życie we własne ręce i samemu decydować o swoim losie? Popatrzałam na swoje odbicie w szklanej gablocie i uderzyła mnie niespodziewanie pewna myśl. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że mam prawie dwadzieścia dziewięć lat. Inne kobiety w moim wieku zakładały rodziny, a moje życie było jedno wielką ruiną. Wściekła odwróciłam się, na jakimś papierku zostawiłam domownikom wiadomość, że idę na spacer i wyszłam z domu.

Ulice Buenos Aires tonęły w lekko pomarańczowym blasku wschodzącego słońca. Po jezdni przetoczył się powoli wielki samochód dostawczy. Przeszłam koło Studio On Beat nawet się nie zatrzymując, minęłam supermarket, skręciłam w lewo i przeszłam przez park. Dotarłam w ten sposób przed jakże dobrze mi znaną bramę cmentarną. Chwyciłam za żeliwną klamkę, ale zaraz odskoczyłam, jakby mnie oparzyła. Nie mogłam... Musiałam iść dalej. Ruszyłam szybko jakąś boczną uliczką, nawet się nie obracając. Przeszłam obok kilku wieżowców i usiadłam na ławce, bo noga już dawała o sobie znać. Przyglądałam się ludziom, którzy śpieszyli do pracy i zastanawiałam się, jakby wyglądało moje życie, gdybym się wtedy nie pokłóciła z Germanem. Zaraz jednak odrzuciłam tę myśl i wróciłam do rozważań na temat księdza Roberta. Z jakiegoś powodu ta sprawa nie dawała mi spokoju. 
- Hej, Angie! - rozległ się nagle czyiś głos.
No tak, najwyraźniej nie jest mi dana samotność.
- Cześć, Leon - rzuciłam.
Młodzieniec niewiele się zmienił. Miał trochę krótsze włosy i zamiast koszuli, którą zwykle nosił, ubrał się w zwykły, zielony t-shirt. 
- Co u ciebie? Dawno cię nie widziałem - zaczął grzecznie.
Byłam pewna, że Violetta co najmniej trzy razy streściła mu już moją historię, więc uśmiechnęłam się lekko, słysząc to pytanie.
- Cóż, miałam ostatnio trochę problemów, ale na szczęście już po wszystkim.
- Czyli znów będziesz nas uczyć?
Nie zastanawiałam się nad tym, toteż pytanie chłopaka zdziwiło mnie.
- Nie wiem, póki co staram się wyleczyć nogę, potem... Zobaczymy - powiedziałam spokojnie. - A teraz leć, z tego co pamiętam, zaraz zaczynasz zajęcia...
- A, tak. To do zobaczenia.
- Do widzenia - pożegnałam się.
Westchnęłam. Poczułam gwałtowną tęsknotę za Studiem, za uczniami, za nauczycielami... Nawet za przytykami Gregoria. Wzruszyłam ramionami, wstałam i ruszyłam dalej.

Zegarek w telefonie wskazywał 7:30. Wciąż miałam sporo czasu i mało pomysłów jak go spożytkować. Przeszłam przez jezdnię i zaczęłam spacerować wzdłuż malowniczych kamieniczek we wschodniej dzielnicy. Piękne, kolorowe domy zdawały się być tu zupełnie odcięte od reszty miasta. Nagle drzwi jednej z nich, tej właśnie przeze mnie mijanej, otworzyły się gwałtownie i stanął w nich sam ksiądz Robert Oscuro. Miał na sobie wciąż ten sam, wczorajszy garnitur i wpatrywał się we mnie z nie mniejszym zdumieniem niż ja w niego. 
- O, cholera! - wyrwało mi się. - Co ty tu robisz?
- Angeles - powiedział ściszonym głosem. 
Wydawał się być zaskoczony, że widzi mnie w tej części miasta. Zmarszczyłam brwi.
- Robercie, coś się stało?
- Nie, nie, nic. Ale... wyjaśnię ci to innym razem. Idź już. Proszę - ostatnią część wypowiedzi powiedział szeptem. Wciąż nie nauczyłam się opierać czarowi, jaki miało w sobie wypowiadane przez niego słowo "proszę". Spojrzałam na niego ostatni raz i oddaliłam się z powrotem w stronę willi Castillo.
___________________________________________
Co robił ksiądz Robert? O.O
Czy Germangie ma jeszcze jakąś szansę?
Co dalej, co dalej. Tyle emocji, haha.
Dziękujemy za przeczytanie. :)
Un beso muy grande y un abrazo fuerte. ♥
J & B

niedziela, 15 czerwca 2014

Jednorazówka: "We found love in a hopeless place"

Niewielkie, zakratowane, przypominające kratkę wentylacyjną okno, sterylnie białe ściany i podłoga, metalowe, "bezpieczne" łóżko. I ciężkie, stalowe drzwi. To był jej świat. Nie pamiętała innego życia. Była tu odkąd pamiętała. Czasem do pomieszczenia wchodziła kobieta w białym fartuchu i podawała jej posiłek oraz tabletki. Zawsze te same - białe z rowkiem. Dwa razy przyszedł mężczyzna, który badał ją i marszczył brwi. Dni zdawały się być jednym ciągiem, noce były wybawieniem. Na kilka godzin jej umysł wyrywał się z klatki i odlatywał w przestworza. Ale wracał. Dlatego nienawidziła poranków. Nie mogła znieść duszącej jej niewoli. Ale nie mogła też nic poradzić.

Ogromna ciemna bryła rysująca się na tle zachodzącego słońca - szpital psychiatryczny. Widział ten obiekt z okna sypialni. Nigdy nie interesował się nim. Ot, kolejny element widziany z okna jego olbrzymiej willi. Nic specjalnego. Ignorował go. A przynajmniej do wczoraj. Co takiego sprawiło, iż młody milioner zamiast brać udział w bankietach i balach, interesuje się takim miejscem? Prace społeczne, na które został skazany za jazdę pod wpływem alkoholu. Próbował wpłacić kaucję, dać łapówkę, ale sędzia był nieugięty. Ponad pięćset godzin, podczas których miał pracować jako konserwator powierzchni poziomych, jak ładnie określił jego nowy przełożony. Cudownie. German Castillo opróżnił jednym łykiem szklankę whiskey i klnąc w stronę ciemnego budynku, zapadł w głęboki sen.

Dyrektor szpitala, niski i bardzo otyły człowiek, wręczył młodemu Castillo kartkę z obowiązkami. Należało do nich sprzątanie oddziału zamkniętego, umieszczonego w podziemiach budynku. Wśród wszystkich wskazówek udzielonych przez dyrektora, najważniejsza mówiła: Podczas porządkowania izolatek, konserwatorowi musi towarzyszyć wyznaczony do tego lekarz lub pielęgniarka. Nakaz ten niezbyt przeszkadzał Germanowi, gdyż osobą tą miał być niejaki dr Bastien Chapelier, Francuz, osobnik niewiele od niego starszy. Po dostarczeniu wszystkich informacji, nadszedł czas, aby rozpocząć pracę.

Większość pomieszczeń nie była trudna do uprzątnięcia. O ile ignorowało się pacjentów, plamy moczu na podłodze oraz ślady krwi na dywanie w pomieszczeniu zwanym przez lekarzy "bawialnią". Milioner nieźle się napocił biegając z mopem i szczotką. Najtrudniejszymi były zdaniem dyrektora izolatki, których sprzątanie German zostawił na koniec. Wreszcie,  gdy wszystkie inne miejsca lśniły czystością, nadeszła i na nie pora. W piwnicy już czekał na niego Chapelier. Był on mężczyzną w wieku około trzydziestu lat, ubranym w biały fartuch, z włosami zaczesanymi do góry i dołkiem w brodzie. Oprócz tego posiadał jeszcze twarz narkomana i podkrążone oczy.
- Bonjour! Ty musisz być konserwatorem, prawda? - Zawołał na widok Germana.
Młodzieniec skrzywił się, ale przytaknął.
- Super! Chodźmy więc, nie ma co stać. - Powiedział lekarz ze śmiesznym akcentem. - Nie będzie tak źle.
Zapewnienia te okazały się prawdziwe. Większość chorych była po zażyciu silnych leków, toteż spali lub wpatrywali się z apatią w ścianą. Wyjątkiem był tylko jeden mężczyzna, który próbował uciec przez otwarte drzwi oraz dziewczyna w ostatnim pokoju.

Kiedy drzwi się otworzyły, Angeles nawet nie drgnęła. Przypuszczała, że to znów pielęgniarka przyszła podać jej leki. Jakie było jej zdumienie, kiedy w drzwiach ujrzała dwóch mężczyzn, w tym jednego nieznajomego.
- Przyszliśmy tu posprzątać - poinformował ją ten znajomy.
Ona jednak nie zwróciła uwagi na jego słowa, zbyt skupiona na młodzieńcu dzierżącym w ręce mopa. Był wysoki, miał ciemne włosy, oczy oraz dołeczki, kiedy się uśmiechał. Tylko tyle była w stanie stwierdzić.
- Cześć - powiedział, gdy zauważył, że go obserwuje.
Angie spłonęła rumieńcem, ale milczała. Pomachała do niego ręką, co wyglądało osobliwie, gdyż stali może metr od siebie.
- Ona nie mówi, w sumie nie wiem dlaczego - rzucił Chapelier, podchodząc do Angeles. - Wyciągnij ręce, proszę.
Kontrola. Znowu. Posłusznie pokazała wewnętrzną stronę kończyn górnych. Była pełna blizn.
- Cięłaś się? - wyrwało się Germanowi.
Dziewczyna zadrżała i odwróciła wzrok.
- Angeles, może porozmawiasz z tym młodym człowiekiem lub ze mną? - rzekł nagle doktor.
- Mogę z nią rozmawiać? - zdziwił się konserwator, a raczej jego nędzna namiastka.
- Oficjalnie nie - lekarz uśmiechnął się i usiadł na podłodze. - Ale to moja pacjentka i ja decyduję o przebiegu jej leczenia.
Angie zrobiła to samo. Castillo zaklął w myślach, żałując, że założył prawdziwe, sprane Levi'sy i dołączył do nich.
- Więc...eee... Angeles... Od dawna tu jesteś? - zapytał, zanim ugryzł się w język.
Blondynka wzruszyła ramionami.
- Co ci się dzisiaj śniło? - wsparł go doktor.
Dziewczyna nie zareagowała od razu. Po chwili wyciągnęła ręce w górę i pomachała nimi tak, jakby malowała coś całymi dłońmi. Następnie zrobiła minę jak dziecko, które udaje potwora.
- Czy to był zły sen? - kontynuował specjalista.
Tym razem Angie po prostu objęła kolana rękami i skuliła się. Bastien wstał.
- Dziękuję - rzekł do blondynki i zwrócił się do konserwatora. - Posprzątałeś już resztę?
German, zbyt zdziwiony sceną, która się przed chwilą rozegrała, pokiwał tylko głową.
- To już wszystko. Możesz iść - rzucił lekarz wychodząc z celi.
Castillo podążył za nim, patrząc ostatni raz na dziewczynę.

Kolejny dzień minął podobnie. Gdy młody milioner skończył szorowanie podłóg, spotkał psychiatrę, z którym udał się do izolatek. Tym razem obyło się nawet bez rzucających się pacjentów. Wreszcie został tylko ostatni pokój do uporządkowania. German mimowolnie oczekiwał na tą chwilę. Chapelier otworzył drzwi i wszedł do środka, a młodzieniec za nim.
- Przyszliśmy posprzątać - wymamrotał standardową formułkę lekarz.
- Cześć, Angeles! - wyrwało się sprzątaczowi.
Dziewczyna siedziała na łóżku i wpatrywała się w nędzną namiastkę okna. Na widok gości pomachała im, uśmiechając się delikatnie. Następnie wskazała palcem na Castillo i przekrzywiła głowę. Lekarz uderzył się w czoło.
- Zapomniałem cię przedstawić! - zawołał. - Angie, to jest German Castillo. Pracuje tu jako konserwator powierzchni poziomych.
Młodzieniec ukłonił się lekko, co wywołało śmiech nieznajomej. Cóż, zwykle ludzie reagowali inaczej. Zazwyczaj rzucali się, aby go komplementować lub robili coś podobnego... Nikt nigdy nie wybuchnął śmiechem, a już zwłaszcza tak niesamowitym. Blondynka bowiem roześmiała się tak serdecznie i szczerze, że przypominała niemal dziecko.
- Czym ją tak rozbawiłem? - zdziwił się mężczyzna.
- Całokształtem... - odparł psychiatra i zachichotał.
Dziewczyna tymczasem nakazała Germanowi gestem, aby podszedł bliżej. Gdy to zrobił, wskazała na okno. Przez wąskie paski wpuszczające światło, młodzieniec dostrzegł fragment swojej willi.
- Chciałabyś tam kiedyś pójść? - zapytał odruchowo.
Angie pokiwała energicznie głową.
- Zabiorę cię tam - szepnął.
Twarz blondynki pojaśniała, a na policzkach zakwitły rumieńce. Nagle German zdał sobie sprawę, że niemożliwe będzie spełnienie tej obietnicy.
- Musimy już iść, a ty jeszcze nie zacząłeś sprzątać... - wtrącił się Bastien, szturchając młodzieńca w bok.
- A, jasne - zreflektował się konserwator i błyskawicznie wypolerował i tak czystą podłogę.
- Świetnie. To możemy iść - zakomenderował psychiatra i wyszedł, machając ręką do Angie.
- Do widzenia... - wyszeptał Castillo i podążył za lekarzem.

Na korytarzu Chapelier złapał Germana za ramię.
- Posłuchaj, rozumiem cię, też chciałbym jej powiedzieć, że stąd wyjdzie i... Ale nie możemy. Zrozumieliśmy się?
- Tak, oczywiście - wymamrotał młodzieniec. - Tylko nie rozumiem... Dlaczego ona... tutaj trafiła? Zdaje się być normalna.
Lekarz westchnął.
- Nie powinienem mówić. Obowiązuje mnie tajemnica lekarska, ale... Opowiem ci to jako moją rodzinną historię - powiedział powoli. - Bo musisz wiedzieć, że my jesteśmy spokrewnieni. Taka piąta woda po kisielu, ale jednak. Jej rodzice... Jej matka była niemal dwa razy młodsza od ojca. Przez to wielu ludzi było przeciwnych ich związku. Ale oni się kochali! Byli dla siebie stworzeni, jak Piękna dla Bestii... Ojciec Angie nie był zbyt... miłym człowiekiem. Dopóki nie spotkał jej swojej przyszłej żony. Ona go zmieniła. Pobrali się, urodziło im się dziecko... cierpiące na autyzm. Pomimo to, byli szczęśliwi. Aż do momentu, gdy zginęła matka Angeles. Została postrzelona. Ojciec dziewczynki bardzo to przeżył. Zamknął się w sobie i nie radząc sobie z chorym dzieckiem, oddał je tutaj. Można powiedzieć, że tutaj Angeles się wychowała. Jej stan znacznie się poprawił, ale nadal nie potrafi mówić i ma problem z relacjami z innymi. Przez pierwsze kilka lat żyła w "normalnej" części szpitala. Niestety, zachowywała się agresywnie, cięła się i pojawiły się objawy schizofrenii. Dlatego przeniesiono ją tu dziesięć lat temu. Obecnie ma siedemnaście lat, praktycznie nie zna swojego ojca i świat widzi jedynie przez to okienko. Dyrekcja nie wyraża zgody na przeniesienie jej, a żeby się stąd wynieść, musi skończyć osiemnaście lat. Chyba, iż jej ojciec wróci po nią.
- To... smutne - powiedział powoli German.
- Owszem. A teraz przepraszam, ale muszę już iść. Córka na mnie czeka.
Mężczyźni rozstali się w milczeniu.

Kolejne dni upływały w taki sam sposób. Angeles stała się naprawdę zżyta z milionerem. Po pewnym czasie Bastien zaczął łamać najważniejszą zasadę szpitala - przestał towarzyszyć konserwatorowi podczas sprzątania izolatek. Młody Castillo, który szczerze pokochał tą szczerą istotkę, w wolnych chwilach spędzał czas poszukując pana Roberta Saramego, jej ojca i jedynej osoby, która mogłaby pomóc jej wrócić do normalnego życia, a pomagał mu w tym doktor Chapelier. Niestety, poszukiwania były bezskuteczne, a nadszedł ostatni dzień pracy Germana w szpitalu.

Angeles oczekiwała. Tak, wreszcie jej życie znalazło sens, wreszcie miała na co czekać. Kiedy promienie słoneczne wpadające przez okienko padną na czwartą płytkę od lewej, wtedy drzwi się otworzą. I tak też było. Stalowe wrota otwarły się, a do środka wszedł młody Castillo. Angie pomachała do niego.
- Cześć, piękna - powiedział smutno.
Dziewczynę zdziwił jego ton. Podobnie zresztą jak nazwanie piękną. Zmarszczyła lekko brwi.
- Muszę ci coś powiedzieć. To... ostatni dzień mojej pracy tutaj - rzekł German. - Pytałem dyrektora, ale nie mogę tu dłużej sprzątać.
Smutek wyraźnie odbił się na twarzy blondynki. Z jej oczu popłynęły pierwsze łzy. Mężczyzna zbliżył się do niej i delikatnie ujął jej dłoń.
- Nie martw się, na pewno się jeszcze zobaczymy... Może już za rok - szepnął. - Ale teraz, zanim odejdę, chciałbym ci powiedzieć, że... No, zakochałem się. W tobie. Ja... Kocham cię, Angeles.
Dziewczyna popatrzała w jego brązowe tęczówki. Po chwili wskazała Germana i położyła dłoń na sercu. On zrozumiał. Ujął jej twarz w swoje ciepłe dłonie i pocałował ją. Na początku była zdziwiona. Nigdy wcześniej nie doznała czegoś równie silnego jak emocje, które teraz w niej buzowały. Jego ciało było tak blisko jej ciała. Czuła bijące od niego ciepło.
- Angie! - rozległ się nagle czyiś głos.
Młodzi odskoczyli od siebie. W drzwiach stał Bastien i jakiś obcy mężczyzna. Był niewysoki, przygarbiony i dość chudy. Siwe włosy opadały mu na kark, a brązowe oczy prześwietlały Germana niczym promienie rentgenowskie. W prawej dłoni trzymał laskę.
- Znalazłem go... - wyjaśnił psychiatra. - ...To właśnie Robert.
Blondynka popatrzała po twarzach stojących koło niej ludzi, nic nie rozumiejąc.
- Angie... ja... Jestem twoim ojcem - rzekł powoli pan Saramego.
Dziewczyna rozejrzała się, nie wiedząc jak się zachować. Uściskać go? Wściec się? Zdecydowała się na trzecią opcję i po prostu zemdlała.

Widział ją. Przypominała to maleństwo, które zostawił tu przed wielu laty. Jej jasne włosy były potargane, a koszula szpitalna - pomięta. I jeszcze te blizny na rękach... A przecież wydawała się normalna. Wbrew temu, co mówił mu dyrektor szpitala, nie "rzucała się na ludzi w pobliżu" ani nic w tym stylu. Nim Robert zdążył się nad tym dłużej zastanowić, ten młodzieniec, który najbezczelniej w świecie całował przed chwilą jego córkę, teraz rzucił się na niego i przycisnął go do ściany.
- To twoja wina! - wrzeszczał. - Jak mogłeś ją tu zostawić?!
Saramego odepchnął go. 
- Dyrektor mówił, że ona jest całkowicie niepoczytalna! Skąd mogłem wiedzieć...?!
- Zaraz, jak to "dyrektor mówił"? - wtrącił się do rozmowy psychiatra.
- Co miesiąc pytam dyrektora czy mogę ją zabrać do domu i co miesiąc otrzymuję odpowiedź odmowną.
- Ale ja jestem jej lekarzem prowadzącym i mówiłem mu, że ona nie ma już większych problemów i potrzebuje jedynie pobytu z ludźmi...
- Dlatego jest w izolatce?! - zirytował się ojciec Angie.
- Dyrektor nie pozwala jej przenieść... 
German nie wytrzymał i przerwał tą bezsensowną wymianę zdań.
- Czyli krótko mówiąc, ona tkwi tu przez dyrektora, tak? Więc może lepiej będzie jeśli po prostu do niego pójdziemy i zażądamy wyjaśnień? 
Saramego pomyślał, że ten młodzian akurat nie ma żadnego prawa do żądania wyjaśnień, ale nie oponował.
- Ja tu zostanę i się nią zajmę -powiedział Bastien.
Decyzja została więc podjęta. Castillo i ojciec Angeles ruszyli w stronę gabinetu dyrektora.

Pan Cerdo siedział właśnie na ogromnym fotelu i poprawiał swoją aksamitną, zieloną muszkę, gdy nagle drzwi otworzyły się z hukiem. Do pomieszczenia wpadli dwaj rozwścieczeni mężczyźni. O ile młody milioner wyglądał jedynie idiotycznie, o tyle Saramego sprawiał wrażenie naprawdę niebezpiecznego. 
- Dzień dobry... - rzucił niepewnie dyrektor.
- Zaraz nie będzie taki dobry, kochaniutki. Możesz mi wyjaśnić, dlaczego moja córka jest w izolatce i dlaczego nie pozwalasz na jej odebranie? Rozmawiałem przed chwilą z doktorem Chapelierem.
Pot zrosił czoło otyłego mężczyzny.
- Eee... Chodzi o Angeles, tak? 
- Nie udawaj, że nie wiesz, kochaniutki - powiedział powoli Robert i złapał oburącz laskę. - Nowe zasady. Jest pytanie, ty odpowiedz, jeśli nie...
- Dobrze! Dobrze... Ja tylko... Ty masz pieniądze, szpital upada i...
- Im dłużej ona tym jest, tym więcej płacisz na szpital - rzekł German z odrazą.
- A więc ten sukinsyn zniszczył życie mojej córce, bo chciał aby ta placówka miała pieniądze?! - ryknął Saramego. 
Następnie zamachnął się i uderzył dyrektora laską w nos. Krew popłynęła natychmiast. Kolejny cios. I jeszcze jeden.
- Dość! - krzyknął Castillo, łapiąc mężczyznę za rękę i powstrzymując go. - Pozwiemy go do sądu. Jeśli go zabijesz, trafisz do więzienia i więcej nie zobaczysz Angie.
Saramego zachwiał się, wypuścił laskę z rąk i posłusznie się cofnął.
- Masz rację...

Jakiś czas później

W salonie w domu Castillo jasno płonął kominek, oświetlając twarze obecnych. Najbliżej ognia siedziała Angeles. Blond włosy związała w niedbały warkocz, a zielone niczym łodygi selera oczy skierowała ku płomieniom. Wciąż ją fascynowały. Nieco dalej siedział właściciel domu - German. On całą uwagę poświęcał swojej ukochanej. Koło choinki bawiła się swoim prezentem, piękną porcelanową lalką, Grace. Pięciolatka była wyjątkowo bystra i co rusz pytała o coś tatę. Bastien odpowiadał cierpliwie na każde pytanie, popijając gorącą czekoladę i prowadząc równie gorącą dyskusję na temat alkoholizmu wśród młodzieży z Robertem Saramego, który siedział na kanapie, ubrany jak zawsze w elegancki garnitur i zerkał na Angie, jakby bał się, że za chwilę zniknie. Przy stole siedziała pani Chapelier i z miną męczennicy wysłuchiwała wykładu babci Germana na temat okropnych zwyczajów Francuzów. Państwo Castillo, którzy w porę się ulotnili od starszej pani, zachwycali się narzeczoną syna, obserwując młodych z końca pokoju. Towarzyszył im nowy stażysta, wysoki trzydziestolatek w okularach, niejaki Ramallo. Pomimo późnej pory, wszyscy byli ożywieni i świetnie się bawili. Nagle młody Castillo wpadł na pomysł:
- Angie, chodź, pokaże ci coś - szepnął na ucho dziewczyny.
Ona pokiwała głową i wspólnie podeszli do stojącego w rogu pokoju fortepianu. German usiadł przed instrumentem i lekkością zaczął grać "Dla Elizy". Może nie był to specjalnie trudny utwór, ale Angeles i tak była zachwycona. Następnie mężczyzna poprosił narzeczoną, by usiadła na jego miejscu i sama spróbowała. Kiedy tylko delikatne palce panny Saramego dotknęły klawiszy, poczuła, że musi zagrać. Zmarszczyła brwi i bezbłędnie powtórzyła melodię, zagraną chwilę wcześniej. W pokoju zapadła nagle cisza. Ojciec Angeles wypuścił z rąk laskę, a Bastien oblał się czekoladą. Nawet babcia przerwała swój wykład.
- Czy zrobiłam coś złego? - szepnęła Angie.
Były to pierwsze słowa jakie wypowiedziała w życiu. Oszołomiony German złapał ją za rękę i padł na kolana.
- Nie, kochanie, nie zrobiłaś nic złego - odparł. 
W tym momencie Robert wstał, przemierzył cały pokój bez laski i po prostu uściskał córkę. Żona Bastiena zaczęła płakać. 
________________________________________________________
Witajcie. 
Cóż, rozdział się pisze (jesteśmy na dobrej drodze), więc póki co, jednorazówka musi wystarczyć.
Oczywiście fani OUAT od razu zauważą, że wzorowałam ten tekst na mojej ukochanej parze. 
Dodam jeszcze tylko, że po prostu nie mogłam zakończyć w innym momencie. 
Taa, krótki, nic nie wnoszący tekst :D
Pozdrawiam, B.