sobota, 24 maja 2014

Rozdział 96

Rozdział 96.

Gdy weszłam do domu, moją uwagę zwrócił cichy, przytłumiony głos dobiegający z kuchni.
- ...i on nie żyje. Nie wiem co powinienem zrobić. Muszę pilnować Angie, obiecałem mu, ale German sądzi, że lepiej mi będzie u wujka Ramallo. - Javier rozmawiał z kimś przez telefon. - Wiem! Ale ich tu nie ma, a ja... Nie chcę nikogo zranić, Miquel.
Na chwilę zapadła cisza.
- Masz rację. Dziękuję. Dobranoc.
Odczekałam kilka minut i weszłam do pomieszczenia.
- Cześć, rycerzyku. - Powiedziałam, powstrzymując wzruszenie, które mnie ogarnęło.
- Angie! Gdzie się podziewałaś? - Zawołał maluch.
- Byłam...w kościele. I potem na plebani.
Javier wyglądał przez chwilę jakby chciał się uśmiechnąć, ale zaraz dał sobie spokój.
- Dziękuję, że mnie wspierasz. - Wyrzuciłam z siebie. - Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła.
Młody nie odpowiedział. Po prostu się do mnie przytulił. Odwzajemniłam uśmiech, a następnie podeszłam do pianina. Usiadłam przy nim i wzięłam Javiera na kolana. Dopiero w tej chwili uświadomiłam sobie, jaki jest malutki. Miał osiem lat... A zachowywał się dojrzalej niż nie jeden dorosły. Często dojrzalej niż ja.
Zaczęłam uderzać w klawisze.
- Where is the moment we needed the most. You kick up the leaves and the magic is lost... - zaśpiewałam.
- They tell me your blue skies fade to grey. They tell me your passion's gone away. And I don't need no carryin' on... - dołączył Javier.
- Cause you had a bad day. You're taking one down. You sing a sad song just to turn it around. You say you don't know. You tell me don't lie. You work at a smile and you go for a ride. You had a bad day,
you had a bad day...
Uśmiechnęłam się do chłopca, gdy skończyliśmy. Nasza wersja wydawała się być nieco smutniejsza niż oryginał...
- A teraz chodźmy spać. Jest już bardzo późno, a musimy wstać wcześnie - powiedziałam.
- Angie... - zaczął malec.
- Tak?
- Mogę dzisiaj spać z tobą? - spytał. Miał takie smutne oczy... A może tylko mi się zdawało. Wszędzie widziałam smutek.
- Oczywiście, że możesz - uśmiechnęłam się do niego.

Następnego ranka obudziłam się, tuląc do siebie Javiera. Uśmiechnęłam się smutno. Wciąż nie potrafiłam zapomnieć o ostatnich wydarzeniach. Obudziłam chłopca i zabrałam się za przygotowanie śniadania. Nie byłam najlepszą kucharką, więc postawiłam na kanapki z serem i warzywami. Nie były tak dobre jak te, które robił Julio, ale chłopiec nie narzekał. Byłam mu za to wdzięczna. Bardzo mi pomagał. Nie wiem, co zrobiłabym bez niego. Po skończonym śniadaniu odprowadziłam go do szkoły. Zerknęłam na zegarek, który wskazywał dziesięć po dziewiątej. Postanowiłam udać się na mszę świętą. Chciałam zobaczyć się z księdzem Robertem. Potrzebowałam kogoś, z kim mogłabym porozmawiać. Kogoś, komu mogłabym się wyżalić.

Około dziesiątej dotarłam do kościoła św. Marcina. Niewielki, biały budynek wypełniony był wiernymi, przybyłymi na nabożeństwo. Usiadłam w ostatniej ławce i spokojnie czekałam na rozpoczęcie mszy. Wreszcie ludzie rozpoczęli śpiewy i z zakrystii wyszedł ksiądz Robert. Jako osoba wciąż niepewna własnej wiary i przekonań, czułam się nieco niezręcznie, słuchając czytań i śpiewając podniosłe pieśni. Wtedy zaczęło się kazanie. Nigdy wcześniej nie widziałam, aby jakikolwiek ksiądz tak pouczał wiernych, mówił z taką pasją czy z taką pewnością w oczach. Słowa, będące jedynie luźnym nawiązaniem do Ewangelii, były jak płatki śniegu. Wirowały, tańczyły, przecinały niebo z lekkością i łatwością. A co najważniejsze, dotykały każdego, będącego w zasięgu ich mocy. Opowieść o nieustannej walce dobra ze złem brzmiała tak nierealnie i tak prawdziwie zarazem... Poczułam niemal bolesną potrzebę, aby stać się dobrym człowiekiem, aby zacząć regularnie chodzić do kościoła, aby po prostu wierzyć. Nawet nie zauważyłam, kiedy homilia się skończyła. Zbyt pochłonęła mnie obserwacja Roberta.
- Oto ofiara spełniona - padło w końcu.
Odczekałam aż tłum wyjdzie ze świątyni i weszłam do zakrystii.
- Niech będzie pochwalony - powiedziałam.
- Na wieki, wieków... - odparł Oscuro, uśmiechając się.
Był już przebrany. Nie miał na sobie sutanny, tylko czarną koszulę z koloratką.
- Piękne kazanie - wymamrotałam w końcu, zdając sobie sprawę, że od ponad minuty stoimy w ciszy.
- Dziękuję. Cieszę się, że przyszłaś. To co, herbatka czy idziemy na cmentarz?
Niemal się uśmiechnęłam.
- Chciałabym pójść na cmentarz, jeśli to nie kłopot. - Zdecydowałam.
- To w drogę - rzekł mężczyzna i ruszył do drzwi, postukując laską.
Znów zaskoczyła mnie jego szybkość ruchów. Ilu jest kulejących pięćdziesięciolatków, którzy się tak szybko poruszają?
W kilka minut dotarliśmy na cmentarz koło kościoła św. Jakuba. Kątem oka zauważyłam, że tan sam ksiądz, który chował Julio, prowadził inny pogrzeb. I robił to z dokładnie takim samym zaangażowaniem. Przeszliśmy przez kilka alejek. W końcu rozpoznałam grób z ciemnego kamienia. Mimowolnie wyobraziłam sobie martwe ciało Julio, zamknięte w skrzyni...
- ...wieczny odpoczynek... - dobiegł mnie cichy szept Roberta.
Kucnęłam i z namaszczeniem pogłaskałam kamień. Zauważyłam też, że na grobie prawie nie ma kwiatów i zniczy.
- Dlaczego on umarł? - zapytałam nagle.
Ksiądz przykucnął koło mnie.
- Jesteśmy tylko mrówką w labiryncie. Wierzą, że Bóg przygląda nam się z góry. Może uznał, że lepiej mu będzie tam, na górze... A może jego śmierć miała pomóc ci żyć?
Robert patrzał na wszystko z taką wiarą i ufnością. To było zaskakujące.
- Twoja wiara mnie zadziwia. Zawsze taki byłeś? - zapytałam, wciąż gładząc kamienny grobowiec.
Mężczyzna zawahał się.
- Nie, nie zawsze. Ale trzeba w coś wierzyć. To pozwala mi być szczęśliwym. W miarę.
- W miarę?
- Nie istnieje coś takiego jak pełnia szczęścia. Zawsze trzeba coś utracić. Szczęście zawsze ma swoją cenę - nagle zamilkł, jakby nie był pewny, czy coś powiedzieć - może życie Julio to była twoja?
- Może - odrzekłam tylko. - Pójdę kupić kwiaty w tym sklepie koło bramy.
- Zaczekam.
Wstałam i ruszyłam między alejkami. Mała kwiaciarnia wręcz tonęła w kwieciu. Zakupiłam pospiesznie bukiecik tulipanów, takich samych, jakie dostałam kiedyś od Julio. Te nie były tak piękne jak tamte. Nie były wystarczająco żółte, wystarczająco dorodne... Powoli mijałam kolejne groby. Tysiące osób ukrytych dwa metry pod ziemią... Sama myśl napawała mnie nieracjonalnym przerażeniem. Wtem dostrzegłam znajomą postać. Ksiądz Robert stał koło szarego pomnika z imieniem i nazwiskiem jakiejś kobiety. Dłonie miał zaciśnięte na lasce, a oczy przymknięte. Zdziwiło mnie to. Owszem, wspominał, że kogoś stracił, ale... Według wypisanych informacji zmarła ona ponad piętnaście lat temu.
- Robert? - szepnęłam.
Odwrócił się gwałtownie.
- Ja tylko... podziwiałem te pomniki i...
- Myślałem, że wiara zabrania ci kłamać - przerwałam mu.
- Kobieta, którą kiedyś straciłem - powiedział w końcu - spoczywa tutaj.
Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji.
- Jak to się stało? Miała tylko trzydzieści lat... - zapytałam.
Nie odpowiedział od razu.
- Nie chcesz tego słyszeć.
- Ależ chcę - zaprotestowałam.
- Nie, nie chcesz! Proszę, nie pytaj o to.
Zamilkłam. Znów to samo. Użył jednego, zwykłego słowa, a ja już byłam marionetką w jego rękach.
Mężczyzna oddychał głęboko, drżały mu nozdrza, a jego źrenice były tak rozszerzone, że niemal całkiem zakryły tęczówki. Pomimo to, jego twarz wciąż była pozbawiona wyrazu.
- Dlaczego? Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć? Ty wiesz o mnie wszystko! - wyrzuciłam z siebie.
Wtedy coś się stało. Robert wypuścił z rąk laskę i sięgnął do kieszeni koszuli. Wyjął stamtąd nieduże opakowanie leków. Drżącymi dłońmi szarpał się z pojemniczkiem. Niespodziewanie wieczko odskoczyło, a cała zawartość znalazła się w wazonie z kwiatami stojącym na sąsiednim grobie. To wszystko nie trwało nawet sekundy. Ksiądz rzucił się na kolana i zaczął przeczesywać ziemie pomiędzy pomnikami, szukając choć jednej pigułki.
- Nie, nie, nie... - powtarzał. - Ja muszę... Muszę...
Po chwili popatrzał na mnie. W jego oczach błyszczały ból, gniew i coś czego nie byłam w stanie rozpoznać.
- Spokojnie... - wymamrotałam.
- Oni tu są. Mówią. Chcą, abym ich słuchał... Mówią, że chcesz mnie zabić. Ty... Ty! Uciekaj! Ja muszę... Muszę iść do lekarza. On z nimi porozmawia...
Zbliżyłam się do mężczyzny. Klęcząc i trzymając się kurczowo za głowę wyglądał naprawdę jak szaleniec.
- Robercie... Nie mogę cię tu zostawić.
- Uciekaj! Lekarz jest kilka ulic stąd... Oni nie każą mi iść, ale ja muszę... Moje tabletki! Nie! One nie były zatrute! Idź, zanim ci coś zrobię... Uciekaj!
Cofnęłam się powoli. Ksiądz jeszcze raz kazał mi odejść. Nie byłam pewna, czy mogę go zostawić, ale posłusznie ruszyłam biegiem w stronę bramy wyjściowej.

Zwolniłam kroku dopiero koło domu. Oddychając szybko, zaczęłam zastanawiać się, co to było. Dlaczego ksiądz nagle zaczął zachowywać się jak szaleniec? Tysiące myśli galopowały w mojej głowie. Kwiaty, które upuściłam w biegu, wiatr rozrzucał teraz po całym Buenos Aires. Powoli weszłam do kamienicy, w której mieszkałam. Weszłam po schodach niemal bezgłośnie. Lepiej nie drażnić Benedicta... Odruchowo nacisnęłam klamkę, tak jak robiłam to, gdy mieszkałam z Julio. O dziwo, drzwi ustąpiły. Zmarszczyłam brwi, zacisnęłam dłonie w pięści i weszłam do środka. Jeśli wewnątrz czyhał jakiś morderca, to lepiej mieć to już za sobą. Ale osoba, która siedziała na kanapie z pewnością nie była żadnym zbrodniarzem.
- Javier! Co ty tu robisz? I dlaczego nie jesteś w szkole? - zawołałam.
- O, cześć. Ja tylko... W sumie miałem dzisiaj mało lekcji i...
Spojrzałam na plan lekcji wiszący na tablicy korkowej.
- Miałeś dzisiaj zajęcia do czternastej. Jest przed dwunastą - powiedziałam. - Poszedłeś na wagary, prawda?
Chłopiec popatrzył na mnie przerażony.
- Angie, ja naprawdę... Tak, ale... Przepraszam! Nie mogłem iść dzisiaj do szkoły... - wyszeptał.
Przytuliłam malucha.
- Rozumiem cię. Ja też za nim tęsknię. Ale musimy żyć dalej.
- Wiem... Po prostu... Masz rację. Muszę być silny. On by tego chciał.
Uśmiechnęłam się do dzieciaka.
- Idę zrobić naleśniki. Skusisz się? - zapytałam, starając się brzmieć optymistycznie.
Prawie mi się udało.
- Jasne! - ucieszył się chłopiec. - Ale ja ci pomogę. Widziałem jak gotujesz...
Oboje skrzywiliśmy się, wspominając wczorajszą kolację, która... No cóż, nie wyszła mi za dobrze.
Po chwili zabraliśmy się za przygotowanie naleśników. Pozwoliłam Javierowi nawet użyć miksera, jednak był to błąd, gdyż postanowił włączyć maksymalne obroty, przez co już po chwili cała kuchnia upaćkana ciastem na naleśniki.
Po przeszło godzinie ciężkiej pracy, przypalonej patelni i zbitych dwóch jajkach, naleśniki wreszcie były gotowe. Z dżemem truskawkowym smakowały całkiem nieźle. Niewiele rozmawialiśmy, konsumując je. Gdy pozmywaliśmy naczynia i posprzątaliśmy kuchnię po posiłku, odezwała się moja komórka. Dzwoniła Violetta.
- Cześć, Violu. - Powiedziałam.
- Hej, Angie! Co u ciebie? - Zapytała, a ja poczułam, że za tym pytaniem kryje się coś więcej.
- Pomijając śmierć mojego chłopaka, nie najgorzej. Ale przecież nie o to chciałaś spytać, prawda?
- Angie, ja... tęsknię za tobą. Nie ma cię w szkole, w domu... Tata też za tobą tęskni.
- Szczerzę wątpię. - Wymamrotałam. - Przepraszam, Violu, wiem, że nie byłam najlepszą ciocią, zaniedbywałam cię, ale nie mogę wiecznie z wami mieszkać.
- Ale nie miałam cię przez dwanaście lat! Teraz znowu chcesz mnie porzucić?
- Dobrze wiesz, że ani cię nie porzuciłam, ani nie porzucam. Po prostu czas, aby iść dalej.
- Angie, proszę... Wróć do domu.
- Nie mogę.
- Jasne! Przez to, że chodziłaś z tatą, wszystko się zniszczyło! Teraz się nie znosicie, a ja ciebie nie mam!
- Nie możesz być tak samolubna, Violu... - Starałam się jej przerwać.
- To ty tu jesteś egoistką! - Warknęła dziewczyna i rzuciła słuchawką.
Zabrakło mi tylko słów "foch forever z przytupem i melodyjką". Odłożyłam komórkę na stół z głuchym trzaskiem.
- Javier, proszę, idź odrób lekcje - wykrztusiłam przez zaciśnięte zęby.
- Przecież nie byłem dzisiaj w szkole...
- To poczytaj książkę - przerwałam mu.
- Książkę, Angie, co ty...
- Zejdź mi z oczu - warknęłam, jednak zaraz pożałowałam tych słów.
Spojrzałam na Javiera, który spuścił głowę. Widziałam, że jego oczka się zeszkliły. Chciałam go przeprosić, ale nie zdążyłam. Malec zniknął. Usłyszałam tylko głuche trzaśnięcie drzwiami do łazienki. Byłam na siebie wściekła. Jak mogłam wydzierać się na Bogu ducha winne dziecko... Na jedyną osobę, która nie opuszczała mnie mimo tego wszystkiego, co robiłam.
Zgarnęłam szybko torebkę, narzuciłam na siebie kurtkę i wyszłam z mieszkania. Bardzo potrzebowałam teraz porady księdza Roberta. Chciałam też sprawdzić, czy wszystko u niego w porządku i czy otrząsnął się po ostatnim... zdarzeniu.
Na plebani znalazłam się jakieś pół godzin później. Zadzwoniłam dzwonkiem i po chwili w drzwiach stanęła tęga kobieta ubrana w czarną sutannę. Spojrzała na mnie z ciekawością. Wyglądała na dość sympatyczną, jednak niezbyt kontaktową. To dziwne, że widziałam ją pierwszy raz w życiu i tak łatwo oceniłam, jaka jest po samym wyglądzie i pierwszym wrażeniu...
- Niech będzie pochwalony... Chciałam zapytać, czy zastałam księdza Roberta? - wykrztusiłam.
- Na wieki wieków... Przykro mi, ale ksiądz Robert jest obecnie... niedysponowany, że tak powiem.
- Jak to? A czy mogę z nim porozmawiać?
- Niestety nie. Ksiądz zamknął się w swoim pokoju i nie życzy sobie towarzystwa. A jeżeli nie podzielił się z panią szczegółami, to niestety nie mogę pomóc.
- Taa... Rozumiem - mruknęłam.
- Naprawdę mi przykro.
- Nie ma sprawy. Szczęść Boże - ucięłam i już po chwili zniknęłam, zostawiając zakonnicę w lekkim osłupieniu.

Nie wiedziałam, gdzie się podziać. Krążyłam w kółko ulicami Buenos Aires, próbując, bezskutecznie niestety, uwolnić się od ponurych myśli. Postanowiłam wejść do ponurego budynku na rogu. Była to niewielka czytelnia. A może biblioteka? Panowały tam niezwykłe pustki, tylko pod jedynym oświetlającym salkę oknem siedziała jakaś dziewczyna o płomiennorudych włosach, zaplecionych w dwa gęste warkocze. (ANIA Z ZIELONEGO WZGÓRZA XDD) Zaczytana, nie zwróciła nawet uwagi na to, że weszłam do pomieszczenia. Panująca w nim cisza i zakurzone regały wprowadzały jakiś dziwny mrok... Wzięłam z półki pierwszą książkę, jaka wpadła mi w ręce. Wypożyczyłam ją i postanowiłam udać się w jakieś bardziej cywilizowane miejsce. Park odpadał. Ostatnimi czasy widok szczęśliwych zakochanych przyprawiał mnie o dreszcze.
Powędrowałam więc do pobliskiego baru. Na miejscu usiadłam przy jednym z dwuosobowych stolików w rogu i zerknęłam na okładkę książki. Był to "Alchemik" Paulo Coelho. Zdaje się, że czytałam ją już kiedyś, jednak nie miałam przy sobie nic innego, dlatego też zabrałam się do lektury. Nawet nie zauważyłam, kiedy zaczął nastawać wieczór. Książka ogromnie mnie wciągnęła. Co rusz pojawiały się jakieś sentencje dotyczące ludzkiej egzystencji. W normalnych okolicznościach mogłyby mnie nieco drażnić, jednak zważywszy na mój refleksyjny nastrój, odpowiadał mi ten klimat.
"To możliwość spełnienia marzeń spra­wia, że życie jest tak fascynujące" - przeczytałam szeptem.
- A wiedziałaś, że od książek gnije mózg? - usłyszałam głos przed sobą.
Opuściwszy książkę, po przeciwnej stronie zobaczyłam jakiegoś mężczyznę. Miał na oko czterdzieści lat, jasnobrązowe włosy, diaboliczny uśmiech i błękitne oczy, których spojrzenie zdawało się przenikać mnie na wylot. Czuć było od niego nutkę jakiegoś mocnego alkoholu.
- Udowodniono to naukowo... - ciągnął, bawiąc się słomką.
- Znamy się? - zaczynałam robić się niecierpliwa.
- Jeszcze nie. Ale chyba nie zaszkodzi się poznać, co? Jestem Ciro - widząc, że nie zamierzam się przestawić, mężczyzna zrobił to za mnie. - A do Ciebie pasuje... Gracia.
Prychnęłam, usiłując go w ten sposób spławić, jednak nie dawał za wygraną.
- To postawić ci drinka? - wypalił nagle.
- Nie.
- Hej, kelner! Dwa razy Zatokę Diabła!
Nie wiem, dlaczego po prostu sobie nie poszłam, acz zostałam. Wypiłam nawet kilka drinków, jednak nie miałam szczególnej ochoty na rozmowę z ich fundatorem. Z jakiegoś powodu nie budził mojego zaufania... A może to ja nie potrafiłam już nikomu zaufać?
Nie pamiętam, co działo się później. Świadomość wróciła mi dopiero, gdy zaczynało świtać. Obudziłam się i odkryłam, że leżałam z głową na stoliku, w barze, nad książką i opróżnionymi już kieliszkami po drinkach. Kolejnym odkryciem, jakiego dokonałam było to, że Ciro wciąż siedział na swoim dawnym miejscu i obserwował mnie z podbródkiem opartym na dłoniach. Opróżniłam jeszcze jeden kieliszek, a następnie wyszłam z baru. Mężczyzna szedł za mną jak cień. Gdy zataczając się, dotarłam pod kamienicę, w której mieszkałam, odkryłam, że nie mam kluczy. Pozostało mi czekać aż Javier obudzi się i mi otworzy.
Po chwili, zachęcona przez Ciro i wciąż nieco odurzona alkoholem, zaczęłam śpiewać. Z początku cicho, jednak już po chwili krzyczałam na całe gardło, wyrzucając w ten sposób z siebie cały ból. Nie interesowało mnie, że ktoś wyglądał przez okno i groził mi policją. Nie obchodziło mnie też to, że słowa piosenek traciły swój sens, zamieniając się opisy moich problemów, lęki, paranoje...
Nagle rozległ się dźwięk syreny policyjnej. Otworzyłam oczy, nie przestając jednak śpiewać.
- Co pani tu robi? - poszedł do mnie jeden z funkcjonariuszy.
- No entiendo lo que pasa en mi corazóóóón - zaśpiewałam w odpowiedzi.
- Dobrze się pani czuje?
- No se lo que busco ni a donde vooooooy - zawyłam ochrypłym już głosem.
- Dostaliśmy skargę, że zakłóca pani spokój mieszkańcom osiedla.
- Aha, więc zadzwonił do was ten... ten Brytyjczyk spod piątki. Co za typ.
- Angie? - w przebłysku świadomości odwróciłam się, słysząc głos Javiera, który właśnie wyszedł z kamienicy.
- Javier? - wtem moich uszu dobiegł głos kogoś innego...
- German? - tym razem to ja się odezwałam.
Rozejrzałam się. Ciro gdzieś się ulotnił... Zaczęłam się zastanawiać, czy nie był on tylko wytworem mojej wyobraźni... Mój wzrok skupił się na Germanie... Skąd ten idiota się tam wziął?
- To pani dziecko?
- Nie, bo ja...
- Ma je pani pod opieką?
- Tak, ale ja...
- Zdaje pani sobie sprawę, jak nieodpowiedzialnie się pani zachowuje? - warknął policjant.
- Angie, mogłem się po tobie wiele spodziewać, ale nie sądziłem, że zostawisz małego samego na noc! Javier, zbieraj się, zabieram cię do normalnego domu!
- Jeszcze tego brakuje, żebyś to ty prawił mi kazania! - krzyknęłam w stronę szwagra.
- Nigdzie nie idę - zaparł się dzieciak. Poczułam nagły przypływ ciepła na sercu. - Wolę zostać tutaj z Angie. Ona jedna mnie kocha i rozumie. I choć nie zawsze wszystko idzie po jej myśli, wolę żyć z nią niż mieszkać w domu, gdzie nikogo nie obchodzę!
- Bez gadania! - warknął German, chwycił go w pasie i zaciągnął do samochodu.
Dzieciak próbował się wyrwać, jednak na darmo. Zdołał jedynie pokazać mi przez szybę auta swój mały palec. Mogłoby wydawać się, że to nic takiego, jednak wiedziałam, że oznacza to, iż jest ze mną, dodaje mi otuchy i mówi mi "nie daj się". A jednak, Germanowi się udało. Odebrał mi jedyną osobę, na której mi zależało.
Wysłuchałam w spokoju kazania, jakie sprawił mi policjant, a następnie zataczając się weszłam do mieszkania. Na miejscu zamknęłam się na cztery spusty i od razu ruszyłam do sypialni. Położyłam się do łóżka i prawie natychmiast zasnęłam.

Nazajutrz obudził mnie paskudny ból głowy. Postanowiłam, że muszę wstać, przecież trzeba wyszykować Javiera do szkoły... I w tamtej chwili uderzyła mnie brutalność rzeczywistości. Zabrali mi go. Zabrali mi mojego małego Javiera. Po moim policzku spłynęła pojedyncza łza. Wszyscy, których kochałam mnie opuszczali. Nie widziałam sensu w tym, aby wstawać.

Minęło kilka dni. Niewiele jadłam. Moim pożywieniem była rockowa muzyka, która całymi dniami rozbrzmiewała z odtwarzacza. Czasami przysłuchiwałam się rozmowom sąsiadów, które słychać było zza cienkich ścian. Dowiedziałam się, że Juan zdradził Hanę, Cristina ma problemy finansowe, a państwo Geld kupili nowy tapczan do pokoju, o którego kolor i miejsce ustawienia długo się kłócili.
Rzadko wychodziłam z sypialni, nie mówiąc już o opuszczaniu mieszkania - tego nie zrobiłam ani razu od czasu odebrania mi Javiera. Kończyły mi się pieniądze. Nie miałam pracy, nie miałam się z czego utrzymać. Zaczynało brakować mi na jedzenie, nie wspominając o czynszu. Ale prawdę mówiąc, niewiele mnie to w tamtej chwili obchodziło. Jedyne, czego pragnęłam to zostać już na zawsze w łóżku i słuchać muzyki, która tak boleśnie przypominała mi zmarłym złodziejaszku. O tych cudownych chwilach, które spędziliśmy we trójkę - ja, on i Javier. Tego już nie było. To już nigdy nie miało wrócić. Wyłączyłam moją komórkę. Nie miałam ochoty na kontakt ze światem zewnętrznym. Nie chciałam iść na przód.

Aż któregoś dnia stało się to, czego od jakiegoś czasu się obawiałam - ktoś zadzwonił do drzwi. Z początku nie miałam zamiaru otwierać, jednak przybysz najwyraźniej nie zamierzał dać za wygraną. Po kilku minutach wstałam w końcu z łóżka i ledwie słaniając się na nogach, doszłam w końcu do drzwi, unikając przy tym zatrzymywania się przy lustrach. Bałam się tego, jak mogłabym wyglądać.
W momencie, gdy otworzyłam drzwi spełniło się kolejne z moich najczarniejszych przypuszczeń. W drzwiach stanął pan Carlos Ricachón - właściciel budynku. Był to mężczyzna w średnim wieku o ogromnej tuszy, pozbawiony szyi i znacznej ilości włosów na okrągłej głowie. Wiedziałam, po co przyszedł. Zalegałam z opłatami za mieszkanie. Prawdę mówiąc, nie miałam już z czego zapłacić.
- Nie będę owijał w bawełnę, sprawa wygląda tak: płacisz albo spadasz - warknął.
Wyciągnął w moją stronę ogromną dłoń. Nie miałam wyboru, musiałam się wynieść.
- Nie mam - szepnęłam.
- W takim razie musisz opuścić moją kamienicę. Masz czas do osiemnastej, żeby pozbierać swoje manatki i spadać. Żegnam.
Zatrzasnął mi przed nosem drzwi mieszkania i zniknął, stawiając ciężkie, niczym rozeźlony słoń, kroki.
___________________________________________
Ta dam XD 96 poszła :D
Żeby nie było wątpliwości - nie przywiązujcie się do Ciro, póki co nie zamierzamy go powtórnie wykorzystywać przy upijaniu Angeles :D
Czo jest nie tak z księdzem?
Gdzie zamieszka Angie?
I czemu wciąż wrzucamy nowych bohaterów?
Piosenkę mam nadzieję, że poznaliście.

Que la fuerza esté con vosotros. ♥
J & B

środa, 21 maja 2014

Rozdział 95

Rozdział 95.

- Angie! - zawołał zdumiony German. - Przecież sama wysłałaś mi SMS, że mam Cię odebrać z baru.
Przycisnęłam mocniej słuchawkę do ucha, pewna, że coś źle usłyszałam.
- Jak to wysłałam ci...
- No przecież mówię. A jednak w barze cię nie było, więc objechałem sąsiednie ulice i znalazłem cię w parku. Stałaś pośród jakichś pijanych gości i śpiewałaś na całe gardło hymn narodowy. Zawiozłem cię do domu, zostawiłem ci śniadanie i aspirynę. Rano jeszcze spałaś, więc pojechałem na spotkanie z Ramallo. Violi nic nie mówiłem, pewnie jest teraz w szkole.
- Czekaj, jak to w parku?! A co ja tam robiłam?!
- Śpiewałaś.
Zamilkłam na chwilę.
- Poczekaj, a gdzie są Brunhilda i Olga? - zapytałam.
- Olga jest na zakupach, jak co czwartek rano. A babcia... Pewnie gdzieś wyszła z tym starszym panem. Masz jeszcze jakieś pytania czy mogę wrócić do pracy?
- To wszystko... Dziękuję. To ja już pójdę do siebie - wymamrotałam zawstydzona.
- Tak chyba będzie najlepiej - odparł tylko mężczyzna i rozłączył się.
Zmarszczyłam brwi, powoli kojarząc fakty. Wciąż nie wiedziałam, gdzie jest moja torebka ani co robiłam pomiędzy wyjściem z klubu a spotkaniem Germana. To wszystko było niedorzeczne. Nagle coś sobie uświadomiłam - skoro SMS-a dostał mój szwagier, to Julio nie ma pojęcia, gdzie jestem. Zaklęłam pod nosem i popędziłam ku wyjściu.

Zapukałam delikatnie do drzwi mojego mieszkania. Klucze wsiąkły wraz z torebką. Błagałam w myślach, aby drzwi nie otworzył Javier. Na szczęście ten zaszczyt przypadł mojemu ukochanemu.
- Angie! - zawołał Julio na mój widok i uściskał mnie.
Ton, jakim to powiedział był tak różny od tego, którego używał German...
- Przepraszam, że nie zadzwoniłam. Napisałam ci SMS-a, ale wysłałam go pod zły numer. Byłam w barze, potem urwał mi się film, zgubiłam torebkę, ale wiadomość dostał ojciec Violetty i znalazł mnie w parku, obudziłam się rano w domu Castillo, w mojej starej sypialni, i tam była aspiryna, i... - mężczyzna ukrócił moje cierpienie i przerwał mi, po prostu mnie całując.
- Angeles... Bałem się o ciebie. Wiesz, że ze względu na mój... fach, nie powinnaś się sama włóczyć po imprezach.
Pierwszy raz odkąd otworzył mi drzwi, spojrzałam na jego twarz. Nie wyrażała gniewu. Wydawał się tylko zmartwiony i nieco... przerażony.
- Przepraszam - szepnęłam jeszcze raz i przytuliłam się do niego.
- No już, chodź. Zaczyna się nasza telenowela - odmruknął i zachichotał.
Uśmiechnęłam się i poszłam doprowadzić się do porządku.

- Cholera! Co ty sobie wyobrażasz?! Ona poszła do spowiedzi, żeby ksiądz, który jest przyrodnim bratem Ignacio, nie mógł powiedzieć ci o jej romansie z Horaciem! Jak możesz oskarżać Abelarda... Przecież on jest księdzem! - dobiegły mnie wrzaski z salonu, gdy tylko wyszłam z łazienki.
Rozbawiona weszłam do pokoju, gdzie zastałam przekomiczny widok. Mój ukochany wymachując pilotem groził jakiemuś facetowi w telewizorze, który wołał coś do ubranej dość prowokacyjnie kobiety.
- Ciszej, proszę - mruknęłam, wyłączając odbiornik. - Tu się ma kaca.
- Ej, no! - pisnął zawiedziony Julio. - Chcę w takim razie całusa na pocieszenie.
Przewróciłam oczami i pocałowałam go delikatnie. On zaraz wykorzystał okazję i pociągnął mnie koło siebie na kanapę. Właściwie, pociągnął mnie na siebie. Spojrzał na mnie przy tym wyzywająco. A więc to gra, tak? Uśmiechnęłam się kusząco i zaczęłam dobierać się do guzików jego koszuli. Mężczyzna przeczesał mi włosy dłonią, ale nie pocałował mnie. Teraz mój ruch. Niemalże zdarłam z niego koszulę i delikatnie musnęłam palcami jego nagą klatkę piersiową. Zbliżyłam jednocześnie swoją twarz do jego. Złodziejaszek wcale się tym nie przejął i bezczelnie pozbawił mnie swetra. Co za człowiek... Położyłam wyzywająco dłoń na jego brzuchu i uśmiechnęłam się niemal tak prowokacyjnie, jak ta kobieta w telenoweli. Mężczyzna zaśmiał się i pozbawił mnie bluzki.
- Kiedyś nie chciałaś mnie nawet przytulić, a teraz sama mnie rozbierasz, Angeles.
- Może kiedyś nie byłeś taki seksowny... - powiedziałam i parsknęłam ochrypłym, bezwstydnym śmiechem godnym samej Scarlett O'Hary.
Julio uniósł brwi i z westchnieniem mnie pocałował. Wygrałam tę bitwę. Rozchyliłam wargi, pozwalając, by nasze języki się zetknęły w romantycznym tańcu. Nagle mężczyzna przycisnął mnie do siebie energicznie, jakby cała jego siła woli gdzieś umknęła.
- W końcu się rozumiemy, Julio... - wyszeptałam.
Poczułam jak jego usta wyginają się w uśmiechu.
Przygryzłam lekko jego wargę, pozwalając, by kierowały mną emocje. Ilekroć całowałam się z Germanem, zawsze ktoś nam przeszkadzał. Tym razem nikt tego nie zrobi. Jesteśmy sami i to my wyznaczamy granice. Poczułam dłonie, które błądziły gdzieś w okolicach moich ramion. Nie wiem jak to się stało, ale pozbawiłam właściciela tych dłoni kolejnego elementu garderoby. Nasze pocałunki zdawały się trwać wiecznie.

Niespodziewanie przeszkodził nam dźwięk dzwonka do drzwi.
- Cholera - zaklął Julio i zaczął się pospiesznie ubierać.
Zorientowałam się, że mam na sobie tylko dżinsy. Ucieszyłam się, bo ostał się choć jeden element ubioru. Mój ukochany był w samych bokserkach, tak dla odmiany. Poczułam jak moje policzki oblewa czerwień. Ubrałam się szybko i pobiegłam otworzyć drzwi.
- Cześć, Angie. Zostawiłaś torebkę w moim samocho... - German urwał wpół słowa.
Rzuciłam szybko okiem na lustro w korytarzu. Miałam potargane włosy, koszulkę Julia założoną tył na przód i rozmazaną szminkę.
- Dziękuję - mruknęłam, odbierając swoją własność.
- Kto przyszedł, Angeles? - zawołał mój współlokator, wchodząc do korytarza.
On też nie wyglądał najlepiej. Jego włosy wyglądały jakby znalazły się w pobliżu oka cyklonu, a twarz zdobiły karmazynowe ślady pocałunków. Na szyi lśniła różowa malinka. Jakby tego było mało, był bez koszuli, w nie całkiem zapiętych spodniach.
- Ty musisz być German! - złodziejaszek wydawał się być wcale nie skrępowany tym, jak wyglądamy.
Wyciągnął dłoń w stronę mojego szwagra, a ten spojrzał na nią z niekrytym obrzydzeniem.
- Wieczorem Ramallo przyjedzie po Javiera - powiedział tylko i wyszedł.
Westchnęłam.
- Ci twoi znajomi są jacyś dziwni, nie zauważyłaś? - Julio zachichotał i zamknął drzwi.
- Dlaczego mu się pokazałeś? Wiedziałeś, że to on... - szepnęłam z wyrzutem.
- Bo jestem zazdrosny o ciebie, Angeles. I nie mogę patrzeć jak się do ciebie mizdrzą ci wszyscy goście.
Szturchnęłam go i usiadłam na kanapie. Mężczyzna usiadł obok i objął mnie delikatnie.
- Myślisz, że on zabierze...?
- Nie wiem, ale mam pomysł. Zadzwonisz potem do opiekunów Javiera i wszystko z nimi uzgodnisz. On nie może tak po prostu nam go zabrać. Nigdy na to nie pozwolę - szepnął, spoglądając mi w oczy. - A teraz, Angeles, co mogę zrobić, aby cię rozweselić?
- Opowiedz mi coś - poprosiłam.
- Co na przykład?
- Dlaczego jesteś złodziejem? - wypaliłam.
To pytanie chodziło mi po głowie od dłuższego czasu. Motocyklista zmarszczył brwi, ale po chwili zaczął mówić.
- To nie jest wesoła historia, Angeles. Czy naprawdę chcesz jej wysłuchać?
- Chcę!
- Widzisz, niektórzy dzielą innych na dobrych i złych. Różnych niczym czerń i biel. Nie zgadzam się z nimi. Każdy człowiek jest innym kolorem. Ty wydajesz się być złota... A może błękitna? W każdym razie, żył sobie kiedyś mężczyzna, którego można przyrównać do granatu. Nie był zły. Kradł, zabijał... Ale nie był... do końca zły. Miał syna i żonę. Kochał ich całym sercem. Owszem, czasem, kiedy przyszedł do domu pijany bił żonę, ale... Jego syn był do niego taki podobny... Kiedy chłopiec miał dziesięć lat, Hugon, bo tak miał na imię, nauczył go otwierać zamki. Maluch myślał, że to tylko zabawa. W wieku piętnastu lat Hugon zaprowadził go do swojego szefa. Prosił, aby przyjął go w ich szeregi. Kiedy młody o tym usłyszał, zbuntował się. Wściekły odepchnął ojca i uciekł. Nie wiedział, że jego tata uderzy głową jakąś zardzewiałą beczkę i... Wrócił do domu. Po kilku dniach on i jego matka dowiedzieli się, że Hugon umarł. Chłopak był w rozpaczy. Minęły jednak dwa lata - Julio zaczął gwałtownie oddychać. Już wiedziałam, że to on był tym piętnastolatkiem. - Śpiewałem w chórze, miałem dziewczynę... Pierwszy raz byłem naprawdę szczęśliwy. I wtedy... Szedłem ulicą po zmroku razem z Aurorą. Zaatakowali nas koło starej fabryki. Było ich kilkunastu. Dwóch mnie pochwyciło. Pozostali... Zgwałcili ją. Kilka razy. A potem po prostu zabili. Strzał między oczy. Mnie zaprowadzili do szefa. To był ten sam, dla którego pracował mój ojciec. Grożąc mi i mojej matce śmiercią, zmusił mnie do wstąpienia w ich szeregi. Kradłem dla nich auta. Czasami przypadkowo uruchomiłem alarm, albo... Zawsze obrywałem za to srogie baty - powiedziawszy to, mężczyzna odwrócił się do mnie plecami. Na jego nagiej skórze wyraźnie odcinały się szramy i blizny. Niektóre miejsca wyglądały, jakby ktoś pociął je czymś zardzewiałym. - Moja matka nie wiedziała, co się dzieje. Znikałem na całe dnie, nieraz i noce. Kiedyś nie wróciłem. Nie pozwolili mi. Dowiedziałem się potem, że oszalała z rozpaczy i wylądowała w zakładzie zamkniętym. Chciałem ją odwiedzić, ale było już za późno. Gang ją "sprzątnął". Za dużo wiedziała. Potem wszystko zaczęło się układać. Nie mieli mi już czym zagrozić. Przestałem kraść. I wtedy... Zobaczyłem cię z daleka na cmentarzu. Byłaś z Germanem na grobie siostry. Pokochałem cię od pierwszego wejrzenia. Szef to odkrył. Grożąc życiem twoim i twoich bliskich, kazali mi wrócić do kradzieży. I wtedy... Szłaś ulicą. Widywałem cię czasami i wiedziałem, jaka jesteś. Wiedziałem, że jeśli zacznę kraść na twoich oczach... A tam akurat stało to Porsche... Uderzyłem cię wtedy celowo. Zauważyłem, że obserwuje mnie jeden z... jeden z nich. Gdybym tego nie zrobił... Tak, uwierzyli na jakiś czas, że mi nie zależy na tobie. A potem... Sama wiesz. Przepraszam - szepnął na koniec i wyszedł z pokoju.
Siedziałam oniemiała. A więc to wszystko... Każdy cios znosił dla mnie. Dotknęłam policzka i odkryłam, że jest mokry od łez. Czułam się okropnie.

Minęło kilka minut zanim ochłonęłam. Gdy doszłam do siebie, wstałam i ruszyłam do kuchni. Julio siedział przy stole. Twarz miał schowaną w dłoniach. Delikatnie pogłaskałam go po głowie. Zadrżał.
- Zrozumiem, jeśli każesz mi się wynieść.
Usiadłam na krześle obok.
- Naprawdę myślisz, że ta historia jakoś zmieni nasze relacje?
- Angeles! Właśnie usłyszałaś, że jestem mordercą, ściga mnie mafia, która zabiła moją poprzednią dziewczynę, a ty... Czekaj, wszystko z tobą w porządku? Zaczynasz przypominać jakąś masochistkę rodem ze "Zmierzchu".
Zachichotałam.
- To nie ty byłeś temu wszystkiemu winny.
- Ale to ja cię narażam. Obarczam cię moimi kłopotami.
- "The world is too heavy, too big for my shoulders. Come take the weight off me now..." - zaśpiewałam cicho.
-  "Thousands of answers to one simple question. Come take the weight off me now..." - zamruczał w odpowiedzi.
Roześmiałam się cicho. Znał tą piosenkę.
- "Oh, I'm like a kid who just won't let it go. Twisting and turning the colours in rows. I'm so intent to find out what it is.  This is my rubik's cube. I know I can figure it out..." - nasze głosy brzmiały tak harmonijnie, gdy zakończyliśmy śpiewnie refrenu.
Ta chwila była jedną z najlepszych w moim życiu. Robiłam to, co kocham z mężczyzną, którego kocham.
- Muszę już iść, Angeles - powiedział złodziejaszek, gdy skończyliśmy.
- Chyba nie do... pracy?
- Tak - odpowiedział i uściskał mnie.
- Wrócisz? - spytałam opierając dłoń w okolicach jego brzucha.
- Oczywiście, że tak. Będę w domu za jakieś trzy godziny.
Cmoknęłam go delikatnie w usta. Julio uśmiechnął się i wyszedł.

Telefon zadzwonił cicho. Wyświetlacz informował, że dzwoni Ramallo. Zaklęłam w myślach i odebrałam.
- Cześć, Ramallo.
- Witaj, Angie. Pewnie się domyślasz, że rozmawiałem z Germanem...
- Zabieracie Javiera? - przerwałam mu.
- Angie... panienko... Widzisz, ojciec Violetty to, jak wiesz, nie tylko mój pracodawca. To także mój przyjaciel. Odebrał on chłopca po szkole i przywiózł do domu. Opowiedział mi wszystko.
Poczułam, że oczy mnie pieką. Ale nie zamierzałam płakać.
- Macie mnie teraz pewnie za kogoś wstrętnego... - szepnęłam, wyobrażając sobie obraz, który z pewnością nakreślił im mój szwagier.
- Cóż, pani Brunhilda... Tak. Ale ani ja, ani Olga nie zamierzamy cię osądzać. Dziecko... Skoro zdecydowałaś się na...eee... życie z kimś, to... To nie może być zły człowiek. Ale wiesz, że... German wychowując Violę, popełnił wiele błędów. Nie chce, abyśmy je powtórzyli. To wszystko go przytłacza. On za tobą tęskni.
- Więc wyżywa się, odbierając chłopcu radość, tak?!
- To nie tak. On nie lubi nie mieć kontroli. A teraz nagle... Pozwól mu na jakiś czas... Gdy dojdzie do siebie, Javier do ciebie wróci.
Zamilkłam.
- Masz rację. Chłopcu dobrze zrobi pobyt z tobą i Olgą. To w końcu wy jesteście jego opiekunami - westchnęłam.
- Ale ty zastąpiłaś mu matkę, Angeles. Nie martw się. Wszystko będzie dobrze. Ale... Porozmawiaj czasem z Violettą. Ona cierpi.
- Dziękuję. Obiecuję, że wkrótce się z nią zobaczę. Do zobaczenia.
Rozłączyłam się, wzdychając. Pomagam Germanowi odzyskać kontrolę. Julio ma rację. Coś jest ze mną nie tak. Właśnie, Julio. Spojrzałam na zegarek. Od jakiś dwóch godzin powinien być w domu. Zmarszczyłam brwi, starając się nie martwić.

Siedziałam na kanapie i wpatrywałam się w zegar na ścianie. Trwałam tak od ponad godziny. Dziwne, że to biedne urządzenie nie spadło jeszcze zawstydzone ze ściany. Było już po północy. A jego wciąż nie było. Dzwoniłam, ale nikt nie odbierał. Wszystko się sypało. Teraz, gdy już byłam szczęśliwa... Zacisnęłam dłonie. Paznokcie wbiły mi się w skórę, ale przyniosło mi to niespodziewaną ulgę.
- Boże, jeżeli istniejesz... Boże, proszę. Zwróć mi go... - powtarzałam to jak mantrę.
Nie wiedziałam do kogo kieruję tą dziwną modlitwę. Do Allaha, Buddy, Jahwe czy do Latającego Potwora Spaghetti? Ale czy to ważne? To nie była zbyt dobra chwila na rozważania religijne. Dzwonek do drzwi zabrzmiał niemal jak wystrzał w głuchej ciszy nocnej. Rzuciłam się, by otworzyć.
- Julio, gdzie ty by...
Słowa zamarły mi na ustach. Za drzwiami nie stał mój ukochany złodziej. Byli to dwaj policjanci.
- Angeles Saramego? - zapytał ciemnowłosy.
- Tak...
- Chodzi o pana Julio Ladróna.
Serce mi zamarło. Znałam już dalszy przebieg tej rozmowy. Maria. Gdy umarła było tak samo. Przyszli we dwóch.
- Co się stało?
- Został postrzelony. Zmarł w szpitalu. Zanim stracił przytomność prosił, aby panią poinformować - odpowiedział policjant.
Jego kolega spojrzał na mnie pocieszycielsko.
- Przykro nam - mruknął. - Czy wie pani o jakiejś jego rodzinie? Kimś, kogo należałoby jeszcze powiadomić?
- On... on był sam... - głos mi się załamał.
Mężczyźni powiedzieli coś jeszcze i wyszli. Nie zrozumiałam z tego ani słowa. Nogi ugięły się pode mną. Opadłam na krzesło. Nie chciałam w to wierzyć. To nie mogła być prawda. Nie on. Nie teraz. 
Julio. Przecież tak wiele przeżył. Wyszedł z tylu obsesji. Nie potrafiłam wyobrazić sobie, że jedna kula mogła tak po prostu... pozbawić go życia. Ukryłam twarz w dłoniach i poczułam, jak do moich oczu zaczynają napływać łzy. To była moja wina. Przecież mogłam to przewidzieć. Nie powinnam pozwolać mu wyjść. Byłam wściekła sama na siebie. Wściekłość łączyła się z bólem, tworząc wybuchową wręcz mieszankę. Siedziałam, nie potrafiąc zebrać myśli. To zwyczajnie do mnie nie docierało. Jeszcze niewiele ponad godzinę temu miałam go przy sobie. Całowaliśmy się, śpiewaliśmy. Nie potrafiłam dopuścić do siebie myśli, że odszedł i już... nie wróci. Że opuścił mnie już na zawsze. Akurat teraz, gdy tak bardzo go potrzebowałam. Jego melodyjny głos, jego ciepłe ramiona, jego czułe pocałunki. Jego miłość, jego radość, jego zrozumienie, jego poczucie humoru, jego cierpliwość. Nie zasługiwałam na wszystko, co mi dawał. Los mi go odebrał. Nie wierzyłam w to. Znów czułam się jak po śmierci siostry. Znów dręczyło mnie poczucie, że to ja powinnam zginąć. Łzy przeciekały mi przez palce i z głuchym stukotem spadały na podłogę. Nikt ich nie otarł z moich policzków. Nikt mnie nie pocieszył. Nikt mnie nie rozbawił. Jedyna osoba, która to robiła... była martwa.

Około czwartej nad ranem do bólu i wściekłości dołączył strach. Z przerażeniem rozglądałam się pokoju, wyszukując postaci w cieniu. Miałam wrażenie, iż oni mnie otaczają. Zmarli. Najcichszy dźwięk sprawiał, że podskakiwałam. Tonąc we łzach, skuliłam się na kanapie i zacisnęłam szczękę, by nie zacząć krzyczeć. Niemal czułam macki śmierci na swoim gardle.
- Czyżbyś się bała, Angeles? - rozległ się drwiący głos.
Z cienia wynurzył się Piotruś Pan. Jak zwykle ubrany w zielony strój, jak zwykle bezczelnie uśmiechnięty...
- Czego chcesz?! - zawołałam dziwnie wysokim głosem.
- Angeles. Tak do ciebie mówił, prawda? Szkoda, że nie żyje. Lubiłem go. Miał w sobie coś z dziecka.
W jego diabelskich oczach błysnęły ogniki.
- Odejdź, proszę... - wyszeptałam.
On zamiast potulnie zniknąć, usiadł koło mnie po turecku.
- Nie wiem czy wiesz, ale kiedy umrze dziecko, to ja przeprowadzam je na drugą stronę. Żeby się nie bało.
- Nie bało? Ciebie? No tak, kto by się ciebie bał - zakpiłam.
- Angeles, proszę... Jestem tu, aby ci pomóc.
- TY?! A niby dlaczego? Do tej pory zadbałeś jedynie, abym pozostała bez pracy.
- Dbam o to, aby wciąż było w tobie dziecko. Kiedy Julio żył... Nie pojawiałem się. On dbał o to za mnie. Teraz znów ja muszę się tym zajmować, Angeles - powiedział powoli, uśmiechając się szeroko.
Zamknęłam oczy.
- Odejdź.
- Zniknę, owszem. Ale wiesz, że wrócę.
Gdy uchyliłam powieki, jego już nie było. Westchnęłam. Mój świat się walił. Był jak domek z kart podczas wichury. Wtuliłam twarz w poduszkę. Była przesiąknięta zapachem mojego złodziejaszka. Wciągnęłam powietrze i łkając usnęłam.

Obudziły mnie nikłe promienie słońca, wdzierające się do pokoju i padające na moją udręczoną twarz. "Już się nie mogę doczekać tostów w wykonaniu Julia" - pomyślałam. Po chwili uświadomiłam sobie, co się wczoraj zdarzyło. Zniechęcona wstałam i sięgnęłam po telefon. Urządzenie poinformowało mnie, że nie odebrałam kilku połączeń. Dostałam też SMS-a z zakładu pogrzebowego "Martwiak i spółka" z informacją o pogrzebie, który miał się odbyć wieczorem. Nagle uświadomiłam sobie, że muszę poinformować Javiera. Z ciężkim sercem wzięłam prysznic, ubrałam się i wyszłam z domu. Pomimo, że od wczorajszego popołudnia nic nie jadłam, nie czułam głodu. Mijałam kolorowe ulice miasta, tłumy szczęśliwych ludzi... Miałam wrażenie, że nigdy nie dotrę do celu. W końcu stanęłam przed okazałą willą Germana. Z determinacją nacisnęłam dzwonek. Nigdy wcześniej nie dzwoniłam, zawsze po prostu wchodziłam. Poczekałam spokojnie aż Olga wpuści mnie do środka.
- Angie, kochanie! Dawno cię nie było! Wyglądasz jak kupka nieszczęścia! - zawołała, gdy weszłam.
- Ach, Olgita! - wykrztusiłam i przytuliłam się do kobiety.
Nie wiem co spowodowało tą nieoczekiwaną potrzebę bliskości. Przecież całą drogę obiecywałam sobie, że będę twarda, zimna.
- Pamiętasz tego mężczyznę, którego spotkałyśmy kiedyś przed sklepem? Miał na imię Julio... - zaczęłam.
- A, tego przystojnego człowieka! On ci coś zrobił? I jak to "miał" na imię... Czy on...? Och, skarbie!
Nie odpowiedziałam. Zacisnęłam powieki, starając się nie rozpłakać.
- Panienka Angie! Czy coś się stało? - do pokoju wszedł Ramallo.
- Gdzie jest Javier? Muszę mu powiedzieć coś bardzo ważnego - powiedziałam szybko.
- W kuchni...
Nie traciłam czasu na puste słowa. Rzuciłam mężczyźnie smutne spojrzenie i weszłam do wskazanego pomieszczenia.
- Angie! - zawołał chłopiec na mój widok.
- Muszę ci coś powiedzieć, młody - zaczęłam nieporadnie.
- Czy coś się stało? - Javier spojrzał na mnie z lękiem.
Oczy dziecka, w których błyszczy strach. Czy istnieje coś smutniejszego?
- Chodzi o Julia. Widzisz, on... Nie żyje - powiedziałam prosto z mostu.
Ach, tak. Istnieje. Oczy dziecka, w których lśnią łzy. Nie mogłam tego wytrzymać. Rozpłakałam się. Przycisnęłam chłopca do piersi. Tylko z nim mogłam dzielić ten ból.
- Ja- jak to się stało? - wyjąkał maluch, łkając.
- To nieważne. On... był bohaterem... i zginął... jak bohater - szlochałam.
Nasze łzy mieszały się. Ktoś wszedł do kuchni, ktoś próbował coś powiedzieć... Ale nie obchodziło mnie to. Ból, który oboje odczuwaliśmy był straszniejszy.
- Pogrzeb... Odbędzie się o dziewiętnastej. Na cmentarzu koło... koło kościoła pod wezwaniem św. Jakuba... - wykrztusiłam.
Chłopiec zacisnął palce na mojej koszuli. Delikatnie się odsunęłam.
- Co tu się dzieje? - zapytał German, który dosłownie zmaterializował się koło nas.
Nie odpowiedziałam. Nie zasługiwał na to. Pogłaskałam malucha po głowie, ucałowałam jego wilgotne od łez policzki i wyszłam.

Ludzie w parku przyglądali mi się. No tak, byłam cała we łzach, które zmyły makijaż, miałam na sobie pomiętą bluzkę... Usiadłam na ławce i schowałam twarz w dłoniach. Czułam się jak Atlas, dźwigający na barkach cały ciężki świat. Wtem przypomniałam sobie, że jest ktoś, kto może mi pomóc. Złapałam pośpiesznie telefon i wybrałam numer do poradni doktora Fidela.
- Poradnia psychologiczna, doktor Conrado Fidel, słucham? - wyburczała recepcjonistka.
"Jak zawsze miła" - pomyślałam sarkastycznie.
- Dzień dobry, Angeles Saramego z tej strony. Czy mogłabym się umówić na wizytę?
- Doktora nie ma. Wyjechał na tydzień - oznajmiła sucho kobieta.
- Rozumiem, dziękuję - odpowiedziałam i rozłączyłam się.
Nie ma go. Moja jedyna deska ratunku jest nieobecna. Poczułam zbierającą się we mnie agresję.
- Cholera! Cholera, cholera, cholera! - zaczęłam wołać.
Każdemu słowu towarzyszyło kopnięcie w ławkę. Jakieś bawiące się obok dziecko spojrzało na mnie przestraszone. Westchnęłam. Jakby tego było mało, w oddali dostrzegłam Blasa i Jackie wtulonych w siebie tak, że przypominali bliźnięta syjamskie. Na szczęście mnie nie zauważyli. Szybko wstałam i ruszyłam w stronę domu.

Kościół pod wezwaniem św. Jakuba był olbrzymią świątynią ze strzelistymi wieżami. W środku nie było wielu gości. Przyszłam ja, Javier z Olgą i Ramallem, Brunhilda i Benedict Cromwell (a jakże) oraz dwóch obcych mężczyzn. Pozostali ludzie, których zaprosiłam, wymówili się pracą. Chłód panujący w budynku sprawił, że dostałam gęsiej skórki. Od śmierci Julia minęła ledwie doba. Policja dokonała już sekcji zwłok i wydała pozwolenie, ale... To wszystko działo się tak szybko. Wczoraj rano byliśmy jeszcze razem, a dziś wieczór go chowam...
Moje rozmyślania przerwała smętna muzyka, która dochodziła z organów. Wzięłam głęboki oddech i odwróciłam się. Stałam przed trumną Julia. Była otwarta. Miał zamknięte oczy, ubrany w ciemny garnitur wyglądał jakby spał... Brakowało tylko jego zawadiackiego uśmiechu. Pragnęłam, aby dokonał się cud. Aby Julio zbudził się, przytulił mnie do siebie i... powiedział, że już zawsze będzie ze mną. Nigdy nie dałabym mu odejść. Wciąż błagałam w myślach Boga, aby wrócił go do mnie. Dotknęłam jego dłoni. Była taka zimna. Martwa. Straciłam wszelką nadzieję. Już nic nie mogło przywrócić go na ten świat. Pojedyncza łza kapnęła na jego ramię. Tak gorąca w porównaniu z chłodem bijącym od jego nieruchomego ciała.
Nie docierało do mnie żadne z "wielce podniosłych" słów, które wypowiadał ksiądz nad jego trumną. Jedyne, co czułam to żal. Żal i bezsilność. Nie mogłam nic zrobić.
- Nieznane są wyroki boskie - zakończył kapłan znudzonym tonem.
Nagle coś do mnie dotarło - jego to nie obchodziło. Był to jeden z setek, a może tysięcy pogrzebów, jakie musiał w życiu odprawić. Nie miał pojęcia, co czułam. Nie miał pojęcia, co czuli ci wszyscy ludzie, którzy żegnali swych bliskich.
Trumna została zamknięta. Czterech mężczyzn uniosło ją na barkach w górę. Przed nimi szedł ksiądz, a za nimi niedługi pochód. Łzy strumieniami ciekły po mojej twarzy, chociaż obiecywałam sobie, że będę silna. W pewnym momencie poczułam czyjąś dłoń na ramieniu. Nie odwróciłam się, lecz przyspieszyłam kroku.
Po chwili znaleźliśmy się w miejscu, gdzie pochowany miał być mój ukochany. Ogromny dół, w którym miała znaleźć się trumna był przerażający. Julio miał spocząć pod ziemią, w jej ciemnej, odległej głębi...
Nikt nie wygłosił przemowy. Powinnam zrobić to ja, ale po prostu nie byłam w stanie. Żadne słowa nie opiszą tego, jakim był człowiekiem. Żadne słowa nie wyrażą tego, jak mocno go kochałam i jak bardzo będę za nim tęskniła.
Gdy zasypywano dół ziemią rozległy się pojedyncze szlochy. Po chwili jednak cmentarz wypełnił przeraźliwy, pełen żalu płacz. Należał... do mnie. Płakałam i nie potrafiłam przestać. Łzy strumieniami ciekły po moich policzkach, kapały na ziemię, moczyły mój czarny strój. Tak bardzo nie chciałam oddawać go niebu. Tak bardzo chciałam mieć go przy sobie. Wciąż nie docierało do mnie, że odchodzi. Że nie zobaczę go już nigdy.
Uciekłam. Zbiegłam z pogrzebu zapłakana, nie bacząc na to, że jeszcze się nie skończył. Gdy w końcu się zatrzymałam, byłam w parku. Opadłam na ławkę i płakałam wniebogłosy. 
- Angie - usłyszałam nagle czyjś głos, ale przekonana, że mi się wydawało, nie zwróciłam na to uwagi. Po chwili zawołanie powtórzyło się. 
Poczułam na ramieniu czyjąś dłoń. To był Javier. Próbowałam się uspokoić i wykrztusić cokolwiek, jednak kolejne łzy uniemożliwiały mi to.
- Angie, Angie, proszę nie płacz już. Wiem, jak się czujesz... ja czuję to samo! Ale nie możesz płakać. Zapomniałaś? Duże dzieci nie płaczą, tak?
Widząc, że nie mogę przestać szlochać, Javier kontynuował.
- No już, Angie. Przestań płakać. Przecież jeżeli ty będziesz się rozklejała, to co ze mną? Kto ma być dla mnie wzorem do naśladowania, no kto? Wiesz, że mi też go brakuje. Ale musimy być silni. Oboje. 
Spojrzałam na Javiera i próbując obetrzeć dłonią łzy z twarzy, przytuliłam go do siebie. Chłopiec odwzajemnił uścisk. Po chwili podał mi chusteczkę.
- Javier, jesteś takim dzielnym, małym rycerzykiem. Tak bardzo jestem z ciebie dumna. I wiem, że Julio... on też byłby. I masz rację, muszę się uspokoić - wykrztusiłam po chwili. Ale.. potrzebuję teraz... pobyć przez chwilę sama. Idź do domu, proszę - powiedziałam, ocierając łzy chusteczką i podając mu klucze do mieszkania.
Sama, pokrzepiona nieco słowami malca postanowiłam udać się gdzieś, gdzie mogłabym odreagować.

Kilka minut później byłam już w kościele pod wezwaniem św. Marcina. Kościół to pierwsze miejsce, jakie w tych okolicznościach przyszło mi do głowy. Wybrałam jednak inny niż ten, który zorganizował pogrzeb Julia. Nie chciałam więcej natknąć się na tamto wnętrze czy tamtego melancholijnego księdza... To wszystko tak boleśnie przypominałoby mi o moim złodziejaszku... 
Czarna jak smoła tarcza zegara wskazywała godzinę dziewiętnastą trzydzieści. O tej porze nie odbywają się już zwykle żadne msze. W budynku panowała grobowa cisza, którą przerywało jedynie tykanie zegara i słyszane co jakiś czas szepty jakiejś staruszki, pogrążonej w modlitwie. Zaczęłam się przez chwilę zastanawiać, czy się uciec, jednak nie poddałam się. Wiedziałam, co muszę zrobić. Podeszłam do jednego z konfesjonałów, uklęknęłam i powziąwszy głęboki oddech, odezwałam się. 
- Niech będzie pochwalony...
Mój głos drżał nieco. Spowiedź zawsze budziła we mnie swego rodzaju przerażenie. Coś jak wizyta u psychologa. Całkiem obcemu człowiekowi miałam powierzyć wszystkie moje tajemnice, nie ukrywając niczego. Nigdy nie przywiązywałam szczególnej wagi do tych wszystkich kościelnych formułek, więc postanowiłam mówić bez ogródek. Chciałam też maksymalnie oddalić sakralną formę tej spowiedzi. Potrzebowałam po prostu z kimś porozmawiać. 
- Ja... Nawet nie wiem od czego zacząć - poczułam jak do moich oczu znów cisną się zły, jednak nie chciałam po raz kolejny się rozpłakać. - Nie wiem, czym... zgrzeszyłam... czym zasłużyłam sobie na to wszystko, co mnie spotyka. Najpierw mój poprzedni związek... nieudany związek z moim... szwagrem - poczułam nieprzyjemne uczucie w brzuchu. Czy to aby na pewno nie był grzech? - Ja... To były mąż mojej siostry, lecz ja... kochałam go. Ale skończyłam z tym - dodałam szybko. - Wiem, co sobie teraz myślisz... co ojciec sobie teraz myśli... jakim człowiekiem mogę się nazywać? Jaki człowiek odbiera męża własnej siostrze... Problem w tym, że ja... nie odebrałam go jej. Ona... odeszła. Zmarła wiele lat temu. A ja po prostu się zakochałam. Zakochałam się bez pamięci. Ale... mówiłam chyba o czymś innym. Otóż... po zerwaniu z Germanem. Tak ma na imię. On. Mój szwagier... Po zerwaniu z nim nie byłam długo sama. Znalazłam sobie kogoś innego. A może to on znalazł mnie. Miał na imię Julio. Miał. Dziwnie mówić o nim w czasie przeszłym, ale on... nie żyje. Został postrzelony. Wczoraj. Był... złodziejem samochodów. Ale to nie tak! Był dobrym człowiekiem. Bardzo mnie kochał tak samo jak ja jego. Nie mogę pogodzić się z tym, że więcej go nie zobaczę. Tak strasznie tęsknię. Na dodatek mam dziecko pod opieką. Nie jest moje, to... siostrzeniec mojej... znajomej. Dużo by mówić. Nie wiem, czy jestem w stanie zapewnić mu takie warunki życia, na jakie zasługuje. Nie wiem, czy po tym wszystkim będę potrafiła darzyć jeszcze kogoś miłością. Co ojciec o tym wszystkim myśli? Czy jest szansa, że... Bóg znajdzie dla mnie przebaczenie?
Spuściłam głowę i czekałam. Nie wiem, dlaczego szukałam wytłumaczenia moich problemów w kościele, w wierze, której czasami sama przestawałam ufać... Prawda jest taka, że zrobiłabym wszystko, aby móc być znów z Juliem. A że nie mogłam... Wiedziałam, że muszę najzwyczajniej zrobić wszystko, aby o nim zapomnieć. 
Nie usłyszawszy odpowiedzi, zaczęłam się bać. Co jeżeli nie zasługuję nawet na to, żeby kapłan się do mnie odezwał? Może aż tak zatkało go moje postępowanie? A może oni zawsze tak długo się namyślają, zanim coś powiedzą? Chcą dobrze przemyśleć swoje słowa... Albo Bóg... ... może czekają na połączenie z nim? Ma słabe WIFI.
Po kilku minutach ciszy, zrobiłam się nerwowa. W końcu nie wytrzymałam i zajrzałam przez okienko do wnętrza konfesjonału. Czerwony fotel wyglądał na wygodny, jednak nikt na nim nie siedział. Zaklęłam pod nosem, jednak zaraz skarciłam się za to. Przed chwilą byłam u spowiedzi... Albo i nie.
Zirytowana wstałam od pustego konfesjonału i skierowałam się do wyjścia, gdy nagle usłyszałam kroki.
- Niech będzie pochwalony...
Odwróciłam się gwałtownie. Spomiędzy tylnych ławek szedł w moją stronę ksiądz. Westchnęłam i przyjrzałam mu się. Nie był młody, musiał mieć około pięćdziesięciu lat. Ciemne włosy opadały mu na kark, twarz porastał kilkudniowy, siwy zarost. Nie należał do najprzystojniejszych - ani wychudzona twarz, ani niski wzrost nie przydawały mu uroku. W prawej dłoni trzymał laskę, w lewej zaś Pismo Święte.
- Dzień do... Szczęść Boże - poprawiłam się w porę.
Kąciki ust mężczyzny zadrgały, a zmarszczki lekko się pogłębiły.
- Co cię sprowadza? - zapytał wesoło.
Mówił z lekkim akcentem.
- Przyszłam... Chodzi o to, że... Nie mam się do kogo zwrócić. Chciałam z kimś porozmawiać - wydusiłam w końcu.
- Wobec tego chodźmy na plebanię, proszę. Zrobię herbatkę - odpowiedział ksiądz, unosząc lekko brwi.
Następnie z zadziwiającą jak na kulejącego mężczyznę energią odwrócił się i ruszył naprzód. Nie pozostało mi nic innego, jak pójść za nim.

Plebania mieściła się niedaleko kościoła. Niewielki budynek z czerwonej cegły, niemalże całkowicie tonący w objęciach bluszczu, wyglądał na całkiem zadbany. Wnętrze nie było jednak zbyt interesujące. Zielone ściany i drewniane podłogi zdawały się być tylko dodatkiem do wszechobecnych obrazów sakralnych. Minęliśmy kuchnię, w której jakaś kobieta coś zawzięcie kroiła. Mimowolnie przełknęłam ślinę, starając się powstrzymać napływające do oczu łzy. Ten obraz tak bardzo przypominał mi Julia... W końcu dotarliśmy do małego pomieszczenia o błękitnych ścianach. Stały tu dwa eleganckie fotele, stolik do kawy, biurko oraz olbrzymi regał z książkami. Nad stolikiem wisiał obraz przedstawiający Matkę Boską z małym Jezusem na rękach.
- Rozgość się - powiedział ksiądz, wskazując mi fotel. - Ja tymczasem pójdę po herbatę.
Zdumiona zachowaniem mężczyzny, usiadłam posłusznie we wskazanym miejscu. Po chwili gospodarz wrócił, dzierżąc w rękach tacę.
- Wybacz, ale filiżanki są nieco wyszczerbione. Porcelana jest dość krucha, a kiedy ktoś ją co rusz upuszcza... Zawsze jakaś wypada komuś z ręki na spotkaniu koła różańcowego. Niektóre dyskusje są naprawdę emocjonujące... Ale proszę, nalej sobie i opowiadaj. Możesz zacząć od tego, jak się nazywasz. To nieco ułatwi nam rozmowę.
- Angeles Saramego, ojcze - powiedziałam szybko, przypominając sobie o dobrych manierach.
- Mów mi po imieniu, proszę. Z tego co wiem, nie jestem niczyim ojcem - mruknął, uśmiechając się szeroko. -  Jestem ksiądz Robert Oscuro.
- Bardzo mi miło - odparłam i pociągnęłam łyk herbaty z wyszczerbionej filiżanki.
- Przejdźmy jednak do rzeczy. Opowiadaj, proszę.
Niemal zupełnie czarne oczy Roberta zdawały się przewiercać mnie na wylot. Kolejny raz moją uwagę zwróciła moc, jaką wywierało na mnie użyte przez niego słowo "proszę". Sprawiało, iż robiłam to, o co prosił zupełnie bez sprzeciwu. Powoli opowiedziałam księdzu całą historię, zaczynając od pierwszego spotkania Julia, kończąc na mojej ucieczce z pogrzebu. Podczas opowieści łzy płynęły mi z oczu gęstymi strumieniami. Gospodarz raz po raz podsuwał mi pudełko chusteczek. Kiedy skończyłam, Robert zamknął oczy i milczał. Siedzieliśmy tak w ciszy przez dłuższą chwilę. Już zaczynałam sądzić, że przysnął, kiedy nagle zaczął mówić.
- Jak myślisz, czy twój ukochany trafił do piekła, czy do nieba?
- Nie wiem - wymamrotałam zdumiona. 
Oscuro pokręcił głową.
- Tu nie chodzi o to, że nie wiesz. Ty nie wierzysz. I nie mówię tu o twojej religijności. Ty nie wierzysz w szczęście. Gdy byliście razem nieustannie myślałaś o swoim związku, analizowałaś go, myślałaś czy się uda. Nie potrafiłaś tak po prostu uwierzyć. A szczęście i wiara są nierozłączne. Żeby być szczęśliwą, musisz uwierzyć, że taka będziesz.
- Przepraszam, ale jaki to ma związek z niebem i piekłem? - przerwałam mu.
Ksiądz uśmiechnął się.
- Ogromny i żaden jednocześnie.
Zaczynałam powoli odnosić wrażenie, że Robert po prostu ze mnie kpi.
- Nie wiem w sumie po co tu przychodziłam. Co ksiądz może wiedzieć o stracie ukochanego... - warknęłam.
Zaraz jednak pożałowałam tych słow. Twarz Oscuro zbladła, a jego oczy zaczęły niezdrowo błyszczeć. Zgiął się, jak człowiek, który otrzymał silny cios w brzuch. Nozdrza gwałtownie mu się rozszerzyły, a dłoń zacisnęła się na lasce.
- Przepraszam - wyszeptałam.
- Nic się nie stało - odparł, oddychając ciężko.
- Ty też masz smutną historię. Czy... czy ty też kogoś straciłeś?
- Tak, utraciłem ją. Ale nie mówmy już o tym. Nie dzisiaj, proszę - znów uderzyłam mnie siła, którą miało słowo "proszę" w jego wypowiedzi.
Pokiwałam żałośnie głową.
- Proszę, doradź mi co teraz powinnam zrobić.
Mężczyzna uśmiechnął się. Byłam pod wrażeniem, jak szybko potrafił zmieniać wyraz twarzy.
- Powinnaś iść do domu i się położyć, bo jest już dziesiąta. Jutro rano możesz znowu przyjść, wspólnie pójdziemy na grób Julio. Lub wypijemy herbatę, jak wolisz. Możesz też przyjść na poranną mszę, która jest jutro o dziewiątej. Chyba, że nie chcesz przychodzić.
- Masz rację, przepraszam, zasiedziałam się. Na mnie już pora - powiedziałam. - Przyjdę jutro, jeśli to nie będzie kłopot.
- Ależ skąd. Ta rozmowa była bardzo interesująca. Niech Bóg ma cię w opiece - dodał mężczyzna odprowadzając mnie do drzwi.
- Dziękuję - powiedziałam tylko i wyszłam.

Ulice miast pogrążone były w ciemnościach. Ale ja nie bałam się. Wciąż czułam ciężar bólu, który niemalżmnie przygniatał. Rozmowa z Robertem przyniosła mi częściowe ukojenie, choć ekscentryczny ksiądz wciąż pozostawał dla mnie zagadką. Julio na pewno by go polubił. On wprost uwielbiał takich otwartych ludzi. Uwielbiał. Tak. Zdecydowanie, dziwnie mówić o nim w czasie przeszłym... 
Wciąż nie docierało do mnie, że odszedł.
_______________________________________
Pozostajemy w żałobie po śmierci naszego złodziejaszka. Tak przykro.
Nowa postać - ksiądz Robert w akcji. XD
Dziękujemy serdecznie za przeczytanie. 
Czekamy na groźby. ;D


R.I.P Julio Lardón.




















Besitos para todos. ♥
J & B

poniedziałek, 12 maja 2014

Rozdział 94

Rozdział 94.

- Gołąbeczki, sam sobie z tymi zakupami nie dam rady - warknął Javier z kuchni.

Oderwałam się powoli od Julia, szepcąc "dziękuję ci". Mężczyzna posłał mi uśmiech. Ruszyliśmy do kuchni, gdzie siostrzeniec Olgi wkładał właśnie do lodówki karton z mlekiem. Pomogliśmy mu w rozłożeniu pakunków, a następnie zabraliśmy się za przygotowanie kolacji. Javier dzielnie pomagał w krojeniu warzyw, ale rolę głównego kucharza pełnił Julio, jako że moje kulinarne zdolności były dość marne. Mężczyzna pogwizdywał wesoło, pilnując jednocześnie, aby palce malucha pozostały całe, a sos, który przygotowywałam był wystarczająco ostry. Melodia, która spływała z jego warg, wydawała mi się znajoma, ale nie mogłam jej sobie przypomnieć.
- Jak wy się w ogóle poznaliście? - zapytał niespodziewanie Javier, siekając zawzięcie pomidora.
Uśmiechnęłam się pod nosem. Nasza znajomość nie była zbyt... poprawna. Na szczęście Julio przejął na siebie obowiązek udzielenia odpowiedzi.
- Zdzieliłem kiedyś naszą drogą Angie łomem, gdy próbowała mnie pobić.
Młody zachichotał.
- Naprawdę? To było wtedy, gdy chodziłaś potem z turbanem na głowie? Dlaczego go chciałaś pobić?
Każdemu pytaniu towarzyszyło wbicie noża w to, co zostało z pomidora.
- Spokojnie, chłopie - szef kuchni zaśmiał się głośno. - Tak, to było wtedy. Powiedzmy, że robiłem coś... niekoniecznie legalnego. I chciała mnie powstrzymać. Potem znowu się spotkaliśmy. I znów nie zachowałem się właściwie. Jakiś czas później uratowała mi życie, więc musiałem się odwdzięczyć. I tu dochodzimy do teraźniejszości.
- Ale super historia! Julio, ładnie pokroiłem? - mówiąc to, wskazał na czerwoną ciapkę, która została z warzywa.
- Świetnie, ale na drugi raz... Rób to spokojniej, okej? - mężczyzna potargał chłopcu włosy.
Byłam pod wrażeniem. I nie chodziło o zdolności kulinarne Javiera. Byłam zdumiona tym, jak moi dwaj współlokatorzy świetnie się dogadują.
- Dobrze, moi drodzy. A teraz zostawcie mnie samego. Muszę użyć moich tajnych składników - oznajmił w pewnym momencie Julio.
Nie protestowaliśmy. Wiedziałam, że kolacja będzie tego warta.

- Angie, mogę włączyć muzykę? - zawołał do mnie chłopiec.
- Jasne, młody. Ale weź jedną z płyt Julia. Sąsiada nie ma - mruknęłam, puszczając do Javiera oko.
Po chwili ryknęła muzyka. Posadzka zadrżała. Dźwięki gitary popłynęły ogłuszającą falą.
- "But I found my place and it’s alright. We’re all searching for our better way" - dobiegło nas z kuchni podśpiewywanie.
Nigdy wcześniej nie słyszałam jak Julio śpiewa. A szkoda. Miał naprawdę niewiarygodny głos. Męski, niski, a przy tym idealnie trafiał w każdy dźwięk. W tym momencie śpiewak wszedł do salonu. W ręka dzierżył miotłę i udawał, że gra. Roześmiałam się. Javier złapał za widelce i zaczął uderzać w stół, jakby był on perkusją. Ja zaś pisnęłam i zaczęłam udawać fankę na koncercie. Tańczyłam i śmiałam się, wyciągając ręce stronę "muzyków".
- "Sometimes you find yourself having to put all your faith in no faith..." - głos "gitarzysty" wydawał się być wręcz hipnotyzujący.
Byliśmy jak w transie. Pierwszy raz od dłuższego czasu czułam się naprawdę szczęśliwa. Wyciągnęłam ręce w górę i tańczyłam. Mogłabym się tak bawić i bawić...

Nagle rozległo się stukanie do drzwi. Był to sam Benedict Cromwell. Dałam chłopcom znak, aby wyłączyli muzykę.
- CO TU SIĘ WYRABIA?! - ryknął od progu. - JA NIE JESTEM JUŻ TAKI MŁODY! POTRZEBUJĘ S-P-O-K-O-J-U!
- Tylko się bawili... - zaczęłam.
- Właśnie widzę! Wracam sobie spokojnie z teatru, gdzie byłem z panią Brunhildą, tą dobrze wychowaną kobietą - wypowiedział to tonem, który sugerował, iż mnie do owych dobrze wychowanych bynajmniej nie zalicza - a tu już na ulicy słyszę to obrzydliwe dudnienie!
- W ogóle się pan nie zna! Pan to pewnie słucha tylko w kółko tego... Szampona czy jak mu tam! - krzyknął Javier, pokazując mężczyźnie język.
- Chopina, ty bezczelny, mały draniu! - odwarknął. - Jeżeli zaraz tego nie wyłączycie, dzwonię na policję!
Po tych słowach opuścił mieszkanie, trzaskając drzwiami, które uderzyły w futrynę z głuchym trzaskiem. Podeszłam do odtwarzacza i znacznie zmniejszyłam głośność muzyki, nie wyłączając jej jednak całkowicie.
- To może zjemy kolację? Czy jest już gotowa, szefie? - spytałam, kierując moje słowa w stronę Julia.
- Myślę, że możemy już jeść, ma cherie. Niech monsieur Javier pomoże ci nakryć do stołu.
Chwilę później siedzieliśmy już, pałaszując naprawdę wyśmienitą kolację. Sałatka z pomidorami była równie pyszna jak pieczeń, nie mówiąc już o cudownej zupie owocowej. Julio uśmiechał się do mnie z naprzeciwka stołu. Mój wzrok spoczął na moment na Javierze, który z zadowoleniem pałaszował kolację. Wydawał się szczęśliwy. Przyglądałam mu się w milczeniu lekkim uśmiechem. Nie zastanawiałam się w tamtej chwili nad przyszłością. Liczyło się tylko to, że byliśmy szczęśliwi. Przeniosłam spojrzenie na Julio, który, jak się okazało, także na mnie patrzył. Uniósł lekko prawy kącik ust. Uśmiechnęłam się, a następnie wlepiłam wzrok w talerz, rumieniąc się.

Po kolacji powędrowałam do łazienki, aby wziąć prysznic. Gdy wróciłam, w salonie zastałam dość komiczne widowisko. Julio leżał na podłodze, a nad nim stał Javier, okładający go poduszką. Po chwili motocyklista podniósł się i teraz to on atakował. Chłopiec zaczął uciekać, skacząc przed kanapę. Wtem podbiegł do mnie i zdzielił mnie "bronią" w okolicę kolan. Upadłam na kanapę, jednak nie poddałam się. I ja sięgnęłam po poduszkę. Po chwili ganiałam już za Javierem i Juliem po pokoju, usiłując zadać któremuś z nich cios. Wkrótce jednak, gdy cała nasza trójka padła wykończona, zarządziłam, iż już pora spać.

Następnego dnia obudziłam się dość późno. Gdy wstałam w domu czekały mnie pustki. Na blacie kuchennym zobaczyłam karteczkę, na której Julio napisał, że zaprowadzi Javiera do szkoły.
"Ten facet to skarb" - pomyślałam., śmiejąc się po nosem i poszłam się ubrać, a następnie zjadłam śniadanie.
Wkrótce do domu wrócił mój nowy ukochany. Chyba mogę tak go nazywać... Oznajmił, że młody jest już w szkole. Następnie klapnął na kanapę, ciągnąc mnie za sobą. Zaśmiałam się i wtuliłam w jego ramiona. Lenistwo w środku dnia zawsze spoko. Mężczyzna pogłaskał mnie po włosach i sięgnął po pilota. Uruchomił odtwarzacz nim muzyki, która wypełniła pokój. Wciąż pamiętając o ostatniej awanturze z sąsiadem, włączyliśmy ją dość cicho. Było całkiem miło. Julio, tuląc mnie do piersi, głaskał moją twarz. Jak na złodzieja samochodów, potrafił być niezwykle czuły. Nieświadoma tego, co robię, zaczęłam powoli bawić się guzikami jego koszuli, które odpinały się po dotykiem moich palców. Po chwili mogłam oprzeć dłonie na jego już całkiem nagim, umięśnionym torsie. Jego ręka znalazła się na moim podbródku i po chwili jego usta napotkały moje. Pocałował mnie. Powoli, z delikatnością równą dotknięciu rusałki, oddałam pocałunek, zatracając się w magii tej chwili... Nagle rozległ się dzwonek do drzwi. Lekko wystraszona, otworzyłam oczy i zobaczyłam, że Julio zrobił to samo.
- Zaraz dokończymy, pójdę otworzyć - szepnął.
- Może lepiej ja to zrobię, w końcu to moje mieszkanie... - powiedziałam, wydostając się z jego objęć.
Poprawiając nerwowo włosy, wstałam z kanapy, podeszłam do drzwi i lekko je uchyliłam. Ujrzałam osobę, której ani przez chwilę nie spodziewałam się zobaczyć tu i w tej chwili.
- Pablo? - spytałam, przecierając oczy. - Co tu robisz?
- Wróciłem. Nie cieszysz się?
Wpatrywałam się w niego z lekko otwartymi ustami. Nie dowierzałam, że widzę go w drzwiach mojego mieszkania. W tamtej chwili wydawał mi się tylko wspomnieniem. Jakby... przybyszem z przeszłego życia. Ze świata, w którym pracowałam w studio. W którym miałam narzeczonego i siostrzenicę. Z jakiegoś niewyjaśnionego powodu przed oczami przeleciała mi fala wspomnień.
- Tyle czasu... Angie? Nie cieszysz się, że mnie widzisz?
- Ja... Skąd wiedziałeś, że tu jestem? - spytałam, nie mogąc zdobyć się na nic więcej.
- Violetta mi powiedziała.
W tej chwili zjawił się Julio.
- Kochanie, kto przy... - zaczął, jednak urwał na widok Pabla. Podszedł do mnie i objął mnie ramieniem. Wciąż miał odpiętą koszulę. Poczułam, że płoną mi policzki.
- Więc to twój nowy... ukochany? - spytał mój przyjaciel, patrząc z pogardą na motocyklistę. Dobrze, że nie wiedział, czym się trudni...
- No, coś w tym stylu - odpowiedział za mnie. - Jestem Julio.
- Pablo - odparł chłodno. Uśmiech znikł z jego twarzy. - Lepiej już pójdę.
- Nie zostaniesz na herbatkę, przyjacielu?
Pablo tylko zmierzył go obejmującego mnie mężczyznę wzrokiem i po chwili zniknął.
- Dziwny facet - mruknął Julio.
Następnie zamknął drzwi i ułożywszy ręce na mojej talii, pocałował mnie. Zaskoczył mnie tym gestem, jednak nie mogę powiedzieć, że mi się to nie spodobało. Zaczęłam się śmiać, mimo iż trwaliśmy w pocałunku. Oparłam dłonie na jego ramionach.
- A nie musisz iść przypadkiem do pracy? - spytałam odsuwając się od niego na chwilę.
- Dzisiaj nic nie muszę - uśmiechnął się do mnie szeroko i zaniósł mnie do salonu.
Tam z powrotem położyliśmy się na kanapie, jednak tym razem zamiast muzyki wybraliśmy telewizję. Akurat na pulsie (XD) leciała telenowela, którą ostatnio oglądałam. Główni bohaterowie byli właśnie w trakcie kłótni.
- Och, nie - jęknął Julio. - Nie cierpię oper mydlanych.
- To nie jest żadna opera mydlana. To "Ognisko miłości" - zaśmiałam się. - Nie jest takie złe.
- Błagam cię, przełącz to.
- Nie ma mowy.
Ścisnęłam w dłoniach pilota. Julio zaczął mnie łaskotać, usiłując odebrać mi urządzenie. Zaczęłam się śmiać, wciąż nie dając za wygraną. Po chwili rzuciłam pilota w odległy koniec pokoju i wybuchnęłam triumfalnym śmiechem.

Po kilkunastu minutach bohaterowie telenoweli zaprzestali kłótni i w tym momencie zaczęli darzyć się miłosnymi wyznaniami. Ich twarze zaczęły się zbliżać ku sobie.
- Na co czekasz?! CAŁUJ! - krzyknął nagle Julio w stronę telewizora. Przestraszyłam się.
Jednak kobieta na ekranie odsunęła się od swojego kochanka i uciekła. Odcinek dobiegł końca.
- Och, co za beznadzieja - jęknął Julio.
- Uroki telenoweli, skarbie.
Uśmiechnęłam się do niego i leciutko pocałowałam go w usta, jednak zaraz przestałam.
- No dobra, dosyć tego dobrego. Teraz rusz się. Trzeba zrobić obiad, zanim młody wróci ze szkoły - pokazałam mu język.
- O nie, kochanie, tak dobrze to nie ma. Pomożesz mi - powiedział i pociągnął mnie za sobą do kuchni.

Gdy kroiłam ogórka, drzwi otworzyły się gwałtownie i do środka wpadł Javier. Zmarszczyłam brwi.
- Jeśli dobrze pamiętam, nie wolno ci wracać samemu - powiedziałam.
- No tak, ale miałem dzisiaj krócej lekcje. Ta gruba historyczka się rozchorowała i nie miał jej kto zastąpić - mruknął, nieprzejęty. - Zresztą to nie tak daleko.
- Pół godziny drogi - podeszłam do niego i schyliłam się. - Cieszę się, że tu jesteś, ale są zasady, których musisz przestrzegać. Wiesz, że nie wybaczyłabym sobie, gdyby coś ci się stało.
- Przepraszam - maluch zawstydził się. - Więcej tak nie zrobię.
- To dobrze. A teraz leć pomóc Julio.
Chłopiec pobiegł zapytać mężczyzny, a ja mimowolnie zaczęłam się przyglądać kuchmistrzowi. Motocyklista stał pochylony, nacierając pieczeń jakąś tajemniczą substancją. Brązowe włosy opadały mu na czoło, ciemne oczy wyrażały wyjątkowe skupienie. Biała koszula idealnie układała się na szerokiej klatce piersiowej, a poplamione sosem spodnie dodawały mu jakiegoś dziwnego uroku. Tak mógłby wyglądać model, a nie złodziejaszek. Poczułam jak serce zaczyna mi walić w rytm jakiejś skocznej melodii. Nagle zrozumiałam. Jak ja mogłam być tak zaślepiona Germanem! To jest facet, którego kocham. To on się o mnie cały czas troszczył, to on nigdy nie okazał zazdrości, to on znosił moje humory i walczył o nasz związek. Na dodatek świetnie śpiewa i ma w sobie nieziemski urok. To ja stwarzałam problemy, zamiast się poddać uczuciu. Ale koniec z tym.
- Angie, długo zamierzasz tak stać z ogórkiem w dłoni? - zapytał Julio, śmiejąc się. - Wiem, że jestem przystojny, ale nie musisz się tak gapić.
Zarumieniłam się.
- Przepraszam, zamyśliłam się - wybąkałam.

Po skończonym obiedzie oznajmiłam, że wychodzę. Nie musiałam długo namawiać Julia, żeby został z Javierem. Powiedzieli, że zrobią sobie "męski wieczór". Postanowiłam udać się do parku. Jak zamierzyłam, tak też zrobiłam. Na miejscu spacerowałam alejkami, między kołyszącymi się pod wpływem delikatnego wiatru drzewami. Rozglądałam się na wszystkie strony, przypatrując się ludziom. Niektórzy biegali, gdzieś się spiesząc, inni zaś, jak ja, delektowali się tą chwilą, przemierzając park powoli.
Udałam się do budki, w której sprzedawane były najróżniejsze przekąski. Moją uwagę przykuły jabłka w karmelu... Takie, jakie zawsze kupowałam z siostrą, wiele lat temu. Dokładnie takie same, jak te, które całkiem niedawno - a jednocześnie szmat czasu temu - jadłam z Germanem. Przywoławszy to wspomnienie natychmiast przeszła mi chwilowa ochota na ten smakołyk. Poprosiłam więc tylko o butelkę wody.
Przy fontannie zobaczyłam dwie znajome twarze. Jackie i doktor Blas Gancho właśnie coś przy niej robili. Podszedłszy bliżej zorientowałam się, że wyciągają wrzucone tam przez przechodniów i turystów monety. W innych okolicznościach pomyślałabym, że próbują się w ten sposób wzbogacić, jednak znając tę dwójkę ich zamiary były zupełnie inne. Próbowali zniszczyć marzenia ludzi, którzy wierzyli, że przyniosą im one szczęście. Chcieli najzwyczajniej, aby ich życzenia się nie spełniły. Szczyt chamstwa. Przyglądając się im i nie patrząc przed siebie wpadłam na kogoś. Po chwili zorientowałam się, że to nikt inny, jak mój były narzeczony.
- Przepraszam - powiedział cicho German.
Nie odpowiedziałam. Już chciałam odejść, jednak mężczyzna zatrzymał mnie, chwytając moje ramię.
- Co... - zaczęłam.
- Upadła ci woda - rzekł, podając mi butelkę i wpatrując się w moje oczy.
Chwyciłam ją i spojrzałam w inną stronę. Po raz drugi spróbowałam odejść, jednak znów zostałam zatrzymana.
- Angie... Posłuchaj, chciałem cię przeprosić - zaczął.
- Możesz sobie darować.
- Angie, ja... Żałuję tego, co powiedziałem..
- Mam to gdzieś - zrobiłam się niecierpliwa.
- Tęsknię za tobą. Za nami..
- German, zostaw mnie. Nie ma już żadnych nas. Nie rozumiesz, że nie chcę mieć już z tobą nic wspólnego?
- Angie, błagam nie odchodź...
Ignorując jego prośby, wyrwałam się z uścisku i uciekłam. Szybkim marszem coraz bardziej się od niego oddalałam. Byłam wściekła. Jeszcze przez chwilę za mną krzyczał, jednak po chwili chyba dał sobie spokój, bo więcej niczego nie usłyszałam.

Oddalając się, czułam przyśpieszone bicie mojego serca. Ból, który starannie ukryłam w obecności mojego szwagra, teraz zdawał się atakować każdą komórkę mojego ciała. Ale ja nie byłam smutna. Co to, to nie. Ten smutek zdawał się dawać mi siłę. I tak jak narkoman potrzebuje heroiny, tak ja potrzebowałam teraz bólu. Wściekłość, którą czułam oraz ból były moimi narkotykami. Okrywały mnie skorupą pozbawioną uczuć i pozwalały się schronić. Pomyślałam o Germanie i nieomal się roześmiałam. Żałosny człowiek. Nie potrafił zrozumieć, że ja jestem już kimś innym. To, co powiedział jakiś czas temu, te bolesne słowa, zadziałały jak trucizna. Wypaliły tę zakochaną w nim Angie, pozostawiając tylko zgliszcza. Owszem, kochałam go. Kiedyś. Skręciłam w boczną uliczkę. Słońce rzucało ostatnie promienie na ceglane ściany domów. Mój telefon wydał cichy dźwięk, oznajmiający przyjście SMS-a. 
"Tercja wielka" - pomyślałam odruchowo i wyjęłam komórkę z torebki. 


Hej, kotku.
Kolacja będzie za pół godziny,
ale nie musisz się spieszyć.
 Zrobię Ci coś, kiedy przyjdziesz.
Jak coś - zadzwoń.
Kocham Cię. Julio.

Julio. Troszczył się o mnie. To miłe. Nie pytał, nie marudził. Po prostu był przy mnie, gdy go potrzebowałam. Nagle moją uwagę przykuł neon, informujący, że "Casablanca" jest czynna. Z własnego doświadczenia wiedziałam, że alkohol niczego nie załatwia. Dawna Angie minęłaby ten klub bez zainteresowania. Ale ja byłam już kimś innym.
                
Wnętrze lokalu wyglądem nawiązywało do starych filmów. Drewniane wykończenia, zielone obicia... W kącie stał stół bilardowy, a koło drzwi - szafa grająca. Barman z namaszczeniem wycierał szklankę, a jakiś mężczyzna grał w darta. Siedząca przy jednym ze stolików kobieta, rzucała wyzywające spojrzenie wszystkim obecnym i z lubością piła coś, co z pewnością nie było wodą. Podeszłam powoli do baru.
- Gin z tonikiem, proszę - rzuciłam od niechcenia.
Barman, ubrany w koszulkę z napisem "Masz problemy i smutki? To napij się wódki", obrzucił mnie znudzonym spojrzeniem i olbrzymią ręką podał mi drinka. Szybko opróżniłam kieliszek i zamówiłam inny napój. "Tajemniczy ogród" okazał się zielonym sokiem zmieszanym z jakimś mocnym alkoholem. Jego też pochłonęłam dość szybko. Wysłałam SMS-a do Julia, w którym poprosiłam go, aby odebrał mnie stąd za dwie godziny i z uśmiechem zamówiłam następną kolejkę. Zauważyłam też, że zmieniła się atmosfera. Przywędrowało więcej gości, na parkiecie pojawiali się pierwsi tancerze, a z szafy grającej płynął raz za razem jakiś wesoły utwór. Kilka drinków później, dołączyłam do tańczących. Uniosłam ręce w górę i z radością podskakiwałam w rytm piosenki. Nagle jakaś gruba kobieta włączyła utwór "Papa don't preach" Madonny.
- O, znam to! - zawołałam i zaczęłam śpiewać razem z głosem z płyty. - "Papa don't preach, I'm in trouble deep. Papa don't preach, I've been losing sleep."
Na początku ludzie się dziwnie patrzyli. Potem śpiewali ze mną. Pamiętam jeszcze, że weszłam na stół bilardowy, aby, zgodnie z życzeniem publiczności, odśpiewać jeszcze "Bad Reputation". Potem urwał mi się film.

Obudził mnie potworny ból głowy. Kolejny raz obiecałam sobie, że nigdy więcej nie wejdę do baru i powoli otworzyłam oczy. Światło mnie oślepiło. Mrużąc powieki, dostrzegłam, że jestem w swojej sypialni. W swojej starej sypialni, dokładnie mówiąc. Podniosłam się powoli. Na stoliku znalazłam dwie aspiryny i szklankę z wodą. Połknęłam tabletki i łapczywie opróżniłam szklankę. Ignorując tępe łupanie w tyle głowy, zaczęłam zbierać myśli. "Co się wczoraj działo?" - brzmiała pierwsza. Zaraz jednak przyćmiło ją pytanie, co robię u Germana. Właśnie. Jakim cudem trafiłam do domu jego domu? Rozejrzałam się w poszukiwaniu torebki, ale jej nie znalazłam. Powoli wstałam i zbliżyłam się do drzwi. Cisza, która panowała wokół mnie była aż nienaturalna. Otworzyłam drzwi, ale wbrew oczekiwaniom, nie znalazłam tam karteczki z wyjaśnieniem ani niczego podobnego. Zdumiona zeszłam na dół. Nikogo tu jednak nie zastałam.
- Przepraszam, jest tu ktoś? - Zawołałam i zaraz ugięłam się, czując porażający ból.
Nie doczekałam się odpowiedzi. Poszłam do łazienki, umyłam się i wróciłam do poszukiwań jakiejś żywej duszy. W kuchni znalazłam przygotowane śniadanie. Czułam się głupio, gdyż pewnie było przygotowane dla Violi lub Germana, ale pomimo to, zjadłam je. Ponieważ wciąż nikogo nie znalazłam, zdecydowałam się na naprawdę desperacki krok - zapukałam do pokoju Brunhildy. Uchyliłam lekko drzwi od jej sypialni, ale ona też była pusta. Jeszcze raz pomacałam kieszenie, licząc, iż nagle pojawi się w którejś moja komórka. Na nic. Pytania mnożyły się w zastraszającym tempie. Nagle mnie olśniło. Weszłam do gabinetu szwagra, gdzie znalazłam telefon stacjonarny. Wybrałam szybko numer.
- Halo? - rozległ się głos w słuchawce.
- Możesz mi, do cholery, powiedzieć, co robię w twoim domu, German?!
____________________________________________
Babababam, dramatyczne zakończenie!
Pijana Angie zawsze spoko. :D
Dziękujemy za przeczytanie.
Dzisiaj obchodzimy urodziny jednej z nas, a mianowicie Skailes, Skai, Joanny, Asi, Julii jak kto woli po prostu "J". 
Z góry dziękuję za wszystkie życzenia. XD
Muchos besitos. ♥
J & B