poniedziałek, 14 lipca 2014

Rozdział 102

Rozdział 102.

Ten rozdział napisany zostanie nieco inaczej niż zwykle. 
Uwaga: PATOLOGIA. Czytasz na własną odpowiedzialność.

Violetta powoli otworzyła oczy. Dźwięk telefonu wyrwał dziewczynę z wyjątkowo romantycznego snu, w którym leciała balonem ze swoim chłopakiem. Sięgnęła po leżącą na szafce nocnej komórkę i spojrzała w ekran, poprawiając nieco zmierzwione snem włosy. To Leon. Zaprosił ją na randkę. Uśmiechnęła się pod nosem i ziewając, wstała z łóżka.


German chrapał głośno, z głową ukrytą w białej, puchowej poduszce, zmęczony po długiej nocy, jakże intensywnie spędzonej z Angeles. Wciąż czuł jej zapach, dotyk jej delikatnych dłoni na swoim ciele, smak jej ust na swoich. Przeciągnął się, czując, że jest sam. W pewnym sensie przeczuwał, iż po przebudzeniu właśnie tak zastanie sprawę. Czuł, że skorzysta z okazji, aby tym razem zwiać pierwsza. Poczęły ogarniać go wyrzuty sumienia. Dlaczego godził się na wszystko, czego chciała Angie? Z jakiegoś irracjonalnego powodu czuł, że to on ją wykorzystuje. Wiedział jedno. Kochał ją nad życie i nie mógł pozwolić jej odejść. Sposób, w jaki próbował utrzymać ją przy sobie nie był raczej godnym pochwały, ale cóż innego mógł w owej sytuacji począć? Był w niej ślepo zakochany.


Angeles w dobrym nastroju przechadzała się uliczkami miasta. Jako iż wstała z łóżka, nim zdążył zrobić to ktoś inny z domowników, mogła opuścić dom bez konieczności tłumaczenia się komukolwiek czy też konfrontacji ze szwagrem, kochankiem czy... cóż, Germanem. Zatrzymała się przed jakąś kawiarenką, gdzie poprosiła o filiżankę mlecznej kawy oraz jagodziankę. Usiadła przy stoliku i zjadła śniadanie bez pośpiechu. 


Następnie ruszyła w stronę miasta. Gdy przechodziła obok budynku opery, rzuciła jej się w oczy znajoma twarz. Podeszła bliżej i tak, jak przypuszczała, ujrzała Beto. Mężczyzna siedział na murku i grał na gitarze. Pod jego nogami stał otwarty futerał, a w środku leżało kilka monet. Na nosie miał czarne okulary słoneczne, a obok niego prócz futerału do gitary stało jeszcze kilka instrumentów, w tym trąbka i akordeon.

- Cześć, Angie! - krzyknął na widok kobiety i niebezpiecznie zachwiał się na murku, prawie z niego spadając.
- Hej, Beto - odparła i podeszła do mężczyzny. Wrzuciła kilka peso do otwartego futerału, po czym tylko uśmiechnęła się i ruszyła dalej. 
Jak widać były nauczyciel muzyki w studio, gdzie niegdyś pracowała, tak jak Pablo został bez pracy. Westchnęła i postanowiła udać się do parku, jak było to w jej zwyczaju. Usiadła na jednej z ławek, poprawiła kurtkę i położyła nogę na nodze, rozkoszując się przyjemnie ciepłym powietrzem. W oddali ujrzała niezbyt lubianych przez siebie znajomych, a mianowicie Jackie i doktora Blasa Gancho. Uśmiechnęła się na myśl, że w tej chwili i Jackie była bezrobotna. Chociaż z Blasem jako narzeczonym, który pracował jako lekarz, na pewno nie głodowała. Odwróciła wzrok od pary. Do jej uszu dobrnęła znajoma melodia, grana przez kogoś na gitarze akustycznej. 
- Quiero mirarte, quiero sonarte, vivir contigo cada instante... - zanuciła pod nosem. 
Kiedy udało jej się zlokalizować źródło dźwięku, okazało się, że Jackie i Gancho nie byli jedynymi jej znajomymi, jacy spędzali słoneczne popołudnie w parku. 
Na ławce pod wielkim dębem siedział nie kto inny jak Leon wraz z siostrzenicą Angie. Violetta ubrana była w ładną, różową sukienkę. Na jej twarzy dostrzec można było uśmiech. Całą uwagę poświęciła swojemu chłopakowi, który wciąż grał dla niej na gitarze. Angeles znów przeniosła wzrok dalej. Bardziej na lewo od jej siostrzenicy z chłopakiem siedziała jakaś staruszka. Natomiast jedną z przecinających park alejek kroczył Pablo wraz z kobietą, którą Angie widziała już poprzedniego dnia u jego boku. Jednak dopiero teraz zdołała lepiej jej się przyjrzeć. Nie była wysoka, wręcz przeciwnie, drobna, szczupła i pomimo wysokich, czarnych szpilek wciąż niższa od swojego towarzysza. Sukienka w panterkę leżała na niej idealnie, a całości dopełniały czarne włosy, które spięła w wysoką kitkę, sięgającą jej do połowy pleców. 

Przez chwilę Angie miała ochotę podejść do przyjaciela i poprosić go, aby mu ją przedstawił, jednak zaraz się rozmyśliła. Dokładnie wiedziała, jaki przebieg będzie miała ta rozmowa. Wymieni sztuczny uśmiech z towarzyszką Pablo, który następnie poprosi ją na stronę. Z pewnością spyta, czy wróciła do Germana, ona natomiast, spłonąwszy rumieńcem wyjąka, iż to skomplikowane. Nie był to zbyt kuszący obrót spraw, tak więc postawiła na coś o wiele bezpieczniejszego. Założyła na nos okulary słoneczne, włosy związała w kitkę i ukryła pod czarnym kapturem skórzanej kurtki. Tak wystrojona zaczęłam skradać się tuż za nimi, starając się pozostać niezauważona. Pokrótce usiedli na jednej z ławek. Obserwowała ich zza drzewa. Pablo objął kobietę ręką, ona zaś oparła się o nią i założyła nogę na nogę.
- Jeszcze raz dziękuję ci za twoją pomoc, Anabel. Nie wiem, co zrobiłbym bez tej pracy, naprawdę...
- Nie musisz mi dziękować, Pablito. Zresztą mój ojciec jest z ciebie bardzo zadowolony - odparła rozmarzonym i nieco wyniosłym tonem, smagając palcem nos mężczyzny.
- Naprawdę jest ze mnie zadowolony? Bo ja sam nie wiem, nigdy jakoś nie ciągnęło mnie do pracy w biurze.
- Pokochasz ten zawód, Pablito! Musisz tylko się przyzwyczaić.
W tym momencie pochyliła się, aby go pocałować, lecz tego Angeles nie miała już ochoty oglądać. Usiadła z powrotem na jednej z ławek, zdjęła z głowy kaptur i westchnęła. Oznaczałoby to, że Pablo znalazł sobie pracę. Albo raczej ona mu ją znalazła. Zatrudniła go u swojego ojca? Pablo za biurkiem? No nieźle. Swoją drogą najwidoczniej to jego nowa dziewczyna. Fajnie.

Tymczasem w domu Castillo coraz wyraźniej dało się czuć woń pieczonego kurczaka, którego właśnie przyrządzała Olga. Smakowite zapachy zwabiły do kuchni asystenta pana domu, Ramallo. Mężczyzna, jak zwykle, ubrany był w nienaganny, ciemnoszary garnitur, spodnie i białą koszulę. Pod szyją zawiązał krawat koloru marynarki. 

- Przyrządzasz pieczonego kurczaka, dzióbku? - spytał. Dziwnie brzmiały z jego ust pieszczotliwe słowa kierowane w stronę gosposi, ale w końcu byli małżeństwem.
- Tak, zaraz będzie gotowy. Nie widziałeś może tego uroczego chłopaczka, Ernesto?
- Chodzi ci o tego młodzieńca, który niedawno się tu wprowadził? Chyba widziałem, jak wychodził do ogrodu. 
- Jest jeszcze coś, Ramallo - Olga zniżyła głos do szeptu. - Co z Angie i panem Germanem?
- Nie mam pojęcia.
- Ostatnio dziwnie się zachowują. Te ich spojrzenia. Poza tym panienka Angeles ostatnimi czasy często znika...
- Wiesz, chyba wciąż się nie pogodzili.
- Cóż, to tylko kwestia czasu! - zawołała gosposia, wbijając palec wskazujący w pierś męża.
- Pewnie masz rację... Kiedy będzie obiad?
- Za chwilę. Już wystawiam kurczaka! Zawołaj bliźniaków.

Angie wróciła do domu blisko godzinę później. W willi Castillo wciąż unosił się subtelny zapach pieczonego kurczaka, jednak domownicy skończyli już jeść obiad. Na stole w jadalni została tylko jedna porcja kurczaka i szklanka mleka. Kobieta upiła trochę ze szklanki, jednak nie była głodna, więc nawet nie ruszyła mięsa. Przez chwilę zastanawiała się, co ze sobą zrobić, aż nagle, całkiem znikąd, zjawił się przy niej syn księdza Roberta. 

- Co ty tu robisz, Ernesto? - spytała.
- Ciebie też miło widzieć, Angie - mruknął z sarkazmem.
Zgodnie z jego wcześniejszymi zaleceniami rozluźniła mięśnie twarzy i lekko przechyliła głowę, milcząc.
- Widziałeś się już z Germanem? - zapytała spokojnie.
- Masz na myśli tego nieco sztywnego pana domu? Tak, rozmawiałem z nim. 
- Jak zareagował na wieść, że będziesz tu mieszkał?
- Wiesz, to nie było nic trudnego - odparł swoim zwykłym, niefrasobliwym tonem. - Prawie jadł mi z ręki. Jest zachwycony, że tu mieszkam. Nie jest zbyt trudnym orzechem do zgryzienia, ten twój ukochany.
- To nie jest żaden mój ukochany! - zaparła się natychmiast.
- Nie jestem ślepy, Angeles.
- Ty naprawdę manipulujesz ludźmi!
- Czasami jest to bardzo przydatne - przyznał Ernesto, wzruszając ramionami.

Ksiądz Oscuro kończył właśnie mszę świętą. To zajęcie nigdy nie sprawiało mu większego problemu, właściwie lubił wygłaszać kazania, którymi zawsze zachwycali się wierni. Delektował się myślą, iż to właśnie prowadzone przez niego msze przyciągają do kościoła największe tłumy. Ale w końcu chodzi tu tylko o adorowanie Boga, czyż nie?  

Tego dnia był jednak wyjątkowo rozproszony. Raz czy dwa zdarzyło mu się przejęzyczyć, przez co kazanie straciło nieco na uroku. Parafianie powoli zaczęli rozchodzić w swoje strony. Kościół pustoszał. Robert wciąż stał jednak przy ołtarzu i z uporem maniaka wpatrywał się w rysę na jednej ze ścian świątyni. Nie mógł przestać myśleć o swoim synu. Nie miał pieniędzy, mieszkania, a w czym on, jako ksiądz, mógłby mu pomóc? Przecież nie zamieszka z synem razem na plebanii. Całe szczęście, że Angie była tak dobra i zaoferowała mu mieszkanie u tego swojego szwagra. Co teraz czuł? Czy obeszło go to, że jednak ma ojca? Ojca schizofrenika, który na dodatek jest księdzem. Gdyby był jakiś konkurs na najgorszego ojca roku, spokojnie mógłby wziąć udział i mieć nadzieję na wysokie miejsce. 
- Cholera - zaklął pod nosem i cisnął kielichem, który stał na ołtarzu. Zaraz jednak go podniósł, starając się opanować emocje. - Muszę coś końcu zrobić!
Udał się na plebanię, gdzie ignorując wszystkich, przebrał się w bardziej cywilne ubranie, a następnie żwawym krokiem podążył w stronę miejsca zamieszkania Angie.
Zadzwonił dzwonkiem i uderzając palcami wskazującymi obu dłoni o siebie, czekał aż ktoś raczy mu otworzyć. Po chwili w drzwiach pojawiła się niezbyt drobnej postury kobieta o kręconych, czarnych włosach, ubrana w różowy fartuch.
- Dzień dobry - rzekła lekko. - Co sprowadza tutaj... księdza? - spytała, zerkając ukradkiem na koloratkę pod szyją mężczyzny.
- Dzień dobry. Przyszedłem, ponieważ chciałbym zobaczyć się z... - zaczął, jednak nie było dane mu dokończyć, bo w drzwiach obok kobiety stanął Ernesto. Za chwilę pojawiła się również Angie.
- Robercie! A co ty tu robisz? - odezwała się.
- Olgo, zostaw nas, proszę, samych z tym miłym panem, dobrze? - powiedział grzecznym tonem najmłodszy z towarzystwa.
Kobieta tylko uśmiechnęła się zachwycona, po czym zasalutowała i już jej nie było.
- Co cię sprowadza, tatku? - spytał Ernesto nieco prześmiewczym tonem, opierając się beztrosko o drewnianą framugę drzwi. Angeles uważnie śledziła każdy jego ruch.
- Przyszedłem zobaczyć się z synem - odparł Robert, najwyraźniej starając się brzmieć spokojnie, jednak w jego głosie dało się wyczuć lekkie drżenie. - Czy mogę liczyć na to, że dasz mi się zaprosić na spacer, może herbatę? Proszę...
Angie przekonana, iż Ernesto natychmiast spełni prośbę ojca, zdziwiła się, kiedy ten nawet się nie ruszył, wciąż lustrując go wzrokiem.
- Zapomniałeś, ojczulku mój drogi, że na mnie nie działają twoje sztuczki?
- Jakie znowu sztuczki? - głos Oscuro wciąż lekko drżał.
- I ty, i ja dobrze wiemy, o czym mówię - odparł spokojnie. - Ale nie martw się i tak nie mam obecnie nic ciekawszego do roboty, więc chętnie się z tobą przejdę. O ile tylko Angeles mi na to pozwoli.
Przeniósł wzrok na kobietę. Ta, zdziwiła się nieco, przekonana do tej pory, iż dwaj mężczyźni zapomnieli zupełnie o jej obecności. Przez chwilę nawet miała zamiar zwyczajnie się wycofać, jednak słowa młodzieńca zbiły ją z tropu.
- Nie no pewnie, idź, jak chcesz... - wymamrotała.
- Dziękuję - zaśmiał się Ernesto i przekroczył próg domu. Angie przez chwilę jeszcze patrzyła jak oddala się wraz z ojcem, po czym zamknęła za nimi drzwi.

Kolacja w willi Castillo tego wieczoru przebiegła w zaskakująco miłej atmosferze. Za namową córki pan domu zgodził się nawet na włączenie do posiłku muzyki. Z odtwarzacza dobiegały właśnie dźwięki jakiejś piosenki zespołu Coldplay, który uwielbiała zarówno dziewczyna jak i jej ciocia. Przy stole pozostały dwa wolne miejsca. Ernesto wciąż nie wrócił ze swojego spotkania z ojcem. Z jakiegoś powodu brakowało też Brunhildy, co nikogo z domowników jakoś szczególnie nie udręczało. Angie co jakiś czas łapała się na tym, że jej wzrok ucieka w stronę Germana. Najgorsze było jednak to, iż mężczyzna prawie zawsze odwzajemniał jej spojrzenia, uśmiechając się nieziemsko. Chociaż nie miał tak wyszukanych zdolności do manipulacji ludźmi jak Oscuro czy jego syn, na nią działał dość podobnie, co wcale jej się nie podobało. Tego wieczoru po raz pierwszy od jakiegoś czasu poczuła się prawdziwie głodna. Z zapałem pałaszowała przyrządzoną przez gosposię pieczeń, starając się zwracać uwagę na nią, zamiast na szwagra.
- Wiecie jaki jutro mamy dzień? - odezwał się nagle Miguel.
- Jutro są nasze urodziny! - zawołał wyraźnie uradowany Javier, nie czekając aż któryś z domowników pokusi się o to, aby odpowiedzieć.
- Na śmierć o tym zapomniałam, chłopcy! Kończycie dziewięć lat, mam rację? - odezwała się Olga. -
- Jak ten czas szybko leci, doprawdy... - dodał Ramallo. - Może chcielibyście wybrać się jutro do zoo?
- Tak! - ucieszył się Javier. - Będzie zabawa, zawsze chciałem zobaczyć słonia na żywo! Albo boa dusiciela...
- Z tego, co czytałem, w zoo w Buenos Aires jest mnóstwo gatunków węży. Kobry, grzechotniki tajpany pustynne...
Angie nie słuchała dalszego wykładu nieco przemądrzałego dzieciaka. Całą jej uwagę pochłonęły czekoladowe oczy szwagra, który siedział po przeciwnej stronie stołu. Nie odrywali od siebie wzroku, nie zwracając uwagi na pozostałych. Angeles poczuła nagłą ochotę, aby go do siebie przytulić, pocałować. Nie obchodziła ją już ich umowa, czuła, że jego fizyczna bliskość już jej nie wystarczy. W tej chwili pragnęła tylko, żeby szwagier znów ją pokochał i pozwolił jej pokochać jego. Gdy reszta domowników rozeszła się do siebie, ona, jak gdyby nigdy nic, ruszyła w stronę jego gabinetu. Mężczyzna natychmiast poderwał się od stołu i ruszył za nią. Od progu złapał ją w talii i przyciągnął mocno do siebie. Zamek w drzwiach szczęknął, a on wpił się swoimi ustami w jej. Wciąż mocno trzymając ją w talii, usadził kobietę na biurku. Na chwilę odkleili się od siebie, aby zaczerpnąć powietrza. German zdjął gumkę z jej włosów, sprawiając, że blond loki Angie rozsypały się po jej plecach. Lekko potrząsnęła głową, strząsając je na plecy. Pogłaskał ją po włosach, drugą dłonią zaś przejechał po udzie kobiety. Dotknął jej twarzy, spoglądając głęboko w oczy. Dopiero wtedy dostrzegł, że czaił się w nich smutek. Uśmiech spełzł z jej twarzy, ustępując wyjątkowo smutnej minie. Powoli zsunęła się z biurka stając przed szwagrem i wciąż patrząc jej w oczy. Ponownie dotknął jej twarzy, tym razem obydwoma dłońmi. Serce Angie tłukło się w jej piersi jak oszalałe. Nie chciała, aby to usłyszał, aby poznał po niej, że okazała słabość. Wyrwała się z jego uścisku i zapinając byle jak nieco odpiętą przez niego sukienkę, wybiegła z gabinetu, nie pozwalając, aby ją zatrzymał. German jeszcze przez chwilę stał, wpatrując się w drzwi, za którymi zniknęła, zatrzaskując mu je tuż przed nosem. Przejechał sobie dłonią po włosach i westchnął. Znów poczuł się okropnie, gorzej niż zwyrodnialec. Nie mógł znieść myśli o tym, że jego ukochana kobieta cierpi przez niego, a on dodatkowo łamie jej serce. Nie powinien pozwolić jej odejść. Opadł na krzesło i zamknął oczy.

Angie z początku chciała najzwyczajniej w świecie uciec na górę i zamknąć się w swojej sypialni. Jednak po chwili namysłu zdecydowała się udać do pokoju na strychu. Łzy cisnęły jej się do oczu, jednak nie pozwoliła im popłynąć. Przekroczyła drewniane drzwi, schody i po chwili znajdowała się już przed dawnym pokojem gościnnym. Miała więcej szczęścia, niż mogła się spodziewać. Ktoś zostawił klucz w drzwiach. Przekręciła go, weszła i zamknęła za sobą drzwi, chowając kluczyk w kieszeni. Wyszła na dach. Zaskoczył ją lodowaty podmuch wiatru. Mimo zimna, które doskwierało jej w cienkiej, letniej sukience, podeszła do murku i rozejrzała się. Ani śladu gwiazd na spowitym grubą warstwą chmur nocnym niebie. Szykuje się deszczowy dzień, pomyślała. Jednak nim krople wody, jakie niedługo spaść miały z nieba, zdążyły ją zmoczyć, zrobiły to łzy, uwolnione z jej od dawna zeszklonych już oczu. Uniosła wzrok, mając nadzieję dostrzec chodź jedną gwiazdę, jednak niebo było ciemne, nieprzeniknione. Pociągnęła głośno nosem, spuszczając głowę. Ukryła twarz w dłoniach i odwróciwszy się tyłem do murku, oparła się o niego i pozwoliła sobie na płacz. Było jej po prostu przykro. Czuła się zrezygnowana i pozbawiona nadziei. Stała tak jeszcze przez chwilę, aż w końcu wróciła do małego pokoju, położyła się do łóżka i usnęła.

Rankiem obudziła się, ziewając ciężko. Jej zaspane oczy przytłaczały ciężkie powieki i resztki niezmytego makijażu, który rozpłynął się razem z łzami. Z trudem dźwignęła się z łóżka i schodząc na dół, weszła do łazienki. Gdy już zdołała doprowadzić się do porządku, zgarnęła torebkę i ruszyła do sklepu, aby kupić coś bliźniakom na urodziny. W centrum handlowym wybrała nową piłkę do nogi dla Javiera, wykonaną na wzór tych, jakie używali piłkarze podczas mundialu i książkę p.t. "Technologia chemiczna - przemysł nieograniczony" dla Miguela. Zapłaciła za zakupy i pospiesznie wróciła do domu, chcąc zdążyć zanim chłopcy wstaną. Na szczęście gdy przekroczyła próg willi, nie słychać było jeszcze ich śmiechów ani zwykłego porannego rozgardiaszu, jaki zwykli powodować.

Miguel obudził się pierwszy. Zanim wstał, sięgnął, jak było to w jego zwyczaju, po leżącą w rogu piętrowego łóżka książkę. Mały naukowiec sypiał na górnym piętrze. Gdy skończył wertować rozdział, który zaczął zeszłego wieczoru, podniósł się, zszedł po drabinie na dół i potrząsnął bratem, chrapiącym w najlepsze, wśród opakowań po słodyczach. Bałagan był czymś normalnym, zwykle panował wokół pełnego życia łobuziaka. 
- Wstawaj, mamy urodziny, chyba nie chcesz przespać całego dnia! - krzyknął Miguel, ożywiony jak nigdy, na samą myśl o tym, że z pewnością przyjdzie mu dziś dostać kolejne ciekawe książki. Gdy upewnił się, że zdołał dobudzić brata, pomaszerował do łazienki.
Javier wstał z łóżka, ziewając przeciągle. Podrapał się po głowie, po czym zdjąwszy piżamę, wciągnął dresy i błękitny T-shirt. Wszedł do łazienki zaraz po bracie. Ten natomiast zbiegł już na dół, aby tym razem móc zjeść jedną z bułeczek, jakie zwykle piekła rano Olga, zanim Javier go w tym ubiegnie. Zgarnął jedną z nich i usiadł przy stole, dziękując gosposi za życzenia. Po chwili dołączył do niego Javier, który zjechał po poręczy i wziął aż trzy bułki. Odgryzł wielki kęs pierwszej z nich i usiadł na przeciwko brata, uśmiechając się głupkowato.

Angeles również zeszła na dół. Postanowiła zjeść śniadanie razem z resztą mieszkańców domu Castillo, tylko ze względu na bliźniaków. Nie miała natomiast najmniejszej ochoty widzieć się ze szwagrem. Co więcej, obiecała sobie, iż tego dnia ani razu nie pozwoli sobie na niego spojrzeć. Wciąż nieco zaspana, zeszła po schodach, niosąc dwa, zapakowane w kolorowe pudełka prezenty. Wręczyła jedno pudełko Miguelowi, życząc mu wszystkiego najlepszego, na co on grzecznie podziękował i odłożył prezent na bok, z zamiarem otwarcia go zaraz po skończonym śniadaniu. Natomiast Javier od razu rozerwał pudełko i wyciągnął z nieco nową, lśniącą piłkę.
- Jest genialna, dziękuję, Angie! - zawołał. Kobieta uśmiechnęła się.
Tym razem przy posiłku nie zabrakło żadnego domownika. Bliźniacy byli wyjątkowo podekscytowani swoim wielkim dniem, natomiast Brunhilda zachowywała się podejrzanie. Nie wtrąciła żadnej niemiłej uwagi, nawet w chwili gdy Angie, poproszona przez Germana o podanie mu dżemu, zignorowała go. Co więcej, zdawała się być zamyślona, do nikogo się nie odzywała i w ciszy pałaszowała ogórka, gdyż Olga wciąż nie chciała kupować pomidorów. Tajemniczy spokój babci Germana wszystkich zdziwił, lecz nikt nie śmiał tego skomentować. Angie często czuła na sobie wzrok szwagra, jednak nie ośmieliła się popatrzeć w jego stronę. Nieco zawstydzona, wlepiła wzrok w swój talerz i zajęła się miską owsianki.
- Sto lat, sto lat... - zaczęła nagle śpiewać Violetta, wstając i ponaglając ciocię, to zrobienia tego samego.
Angie uniosła się i dołączyła do niej.
- Niech żyją, żyją nam.
- Sto lat, sto lat, niech żyją, żyją nam - dołączył Ernesto.
- Jeszcze raz, jeszcze raz, niech żyją, żyją nam - zaczęli z nimi śpiewać także Olga i Ramallo.
- A kto?
- JAVIER I MIGUEL!
Wszyscy zaczęli klaskać i wnieśli toast za zdrowie bliźniaków. Angie usiadła, wciąż nie zwracając uwagi na pana domu. Po skończonym śniadaniu Ramallo i Olga oznajmili, że zabierają chłopców do zoo. Angeles przytaknęła i postanowiła wyjść do ogrodu.
Where were you when everything was falling apart? All my days were spent by the telephone that never rang... - zaśpiewała, gdy znalazła się na dworze.
Podeszła do ławki i usiadła na niej, nucąc piosenkę dalej. Po chwili umilkła i westchnęła. Jaki to miało sens? Znów zrobiło jej się smutno, zupełnie bez powodu. Dorosłe życie nie było wcale taką sielanką, jak mogłoby się wydawać. Nie miało nic wspólnego z beztroską prezentowaną w niektórych filmach amerykańskiej produkcji. Rozmyślania kobiety przerwał Piotruś Pan, który nagle pojawił się obok niej i posłał jej szatański uśmiech spod czarnej czupryny.
- Teraz już wiesz, dlaczego nie chciałem dorosnąć, moja droga - powiedział.
- Znikaj - ucięła, nie patrząc na niego.
- Okazałaś słabość, Angeles - wyszeptał wprost do ucha blondynki.
Rozległo się ciche pyknięcie i zniknął. W jego miejscu zjawiła się najmniej oczekiwana w tym momencie osoba. German spojrzał na Angie, która natychmiast odwróciła wzrok. Usiadł obok niej na ławce. Ona milczała i odsunęła się w stronę krawędzi ławki. Mężczyzna przysunął się i pogłaskał ją po włosach. Spojrzała na niego z wyrzutem.
- Co znowu? - warknęła.
- To ja chciałby wiedzieć, co się dzieje, Angie. Jesteś smutna.
- Uważaj, bo zostaniesz jasnowidzem - odcięła się zjadliwie, wciąż starając się na niego nie patrzeć.
- Angie, przestań w końcu! - German podniósł głos i po raz pierwszy z satysfakcją zauważył, że popatrzyła na niego, a w jej oczach zalśniły łzy. A więc wciąż coś do niego czuła, wciąż jej zależało...
Ujął w dłonie jej twarz. Nawet się nie poruszyła, patrząc mu w oczy.
- Zależy mi na tobie - wyszeptał.
- Doprawdy? - wycedziła z sarkazmem.
- Nigdy nie przestało mi na tobie zależeć.
- W takim razie - powiedziała, wciąż nie odwracając wzroku od jego tęczówek - dlaczego zgodziłeś się na to wszystko? Dlaczego przyjąłeś warunki umowy, którą zaproponowałam?
- A jak ci się wydaje? - odezwał się po chwili namysłu. - Wiesz, dlaczego się na to zgodziłem? Ponieważ nie mogłem pozwolić ci odejść. Ponieważ zrobiłbym wszystko, aby mieć cię obok. Ponieważ cię kocham, rozumiesz?
Jedna z łez upłynęła z zeszklonych oczu Angeles. German delikatnie otarł ją palcem, wciąż nie puszczając jej twarzy. Przysunął się i pochylił nad jej ustami. Zbliżył swoją twarz do jej, z zamiarem pocałowania kobiety. Ich usta dzieliło zaledwie kilka milimetrów, gdy w ostatniej chwili Angeles cofnęła się. Ostatni raz spojrzała na Germana, po czym otarła łzy z policzków i odeszła.

Benedict Cromwell był poukładanym, starszym człowiekiem, ceniącym sobie spokój, stałość i poczucie bezpieczeństwa. Jako były żołnierz walczący jeszcze za czasów drugiej wojny światowej w armii po stronie brytyjskiej, uznał, iż należy mu się długa, zasłużona emerytura. Między innymi dlatego też zdecydował się przylecieć do Buenos Aires. Odkąd z kamiennicy, którą zamieszkiwał, wyprowadziła się niejaka Angeles, jakość jego życia znacznie się polepszyła. Było przede wszystkim ciszej. Brytyjczyk zapinał właśnie przed lustrem staromodny, ciemnoszary płaszcz. Poprawił resztkę siwych włosów, jaka ostała mu się jeszcze na głowie, po czym opuścił mieszkanie. Do celu swej podróży dotarł po kilkunastu minutach. Stanął przed ogromną willą. Zadzwonił dzwonkiem. Drzwi otworzył mu mężczyzna, wyglądający na okolice czterdziestu lat. Miał krótko obcięte czarne włosy i był sporo wyższy od przygarbionego wiekiem Cromwella. Ubrany w granatową koszulę i czarne spodnie spojrzał na mężczyznę pytająco.
- Dzień dobry. Nazywam się Benedict Cromwell - oświadczył mężczyzna wyniosłym tonem. W jego głosie German natychmiast rozpoznał dość wyraźny, brytyjski akcent. - Czy mam przyjemność rozmawiać z panem Germanem Castillo?
- Zgadza się - odparł krótko brunet, ściskając rękę starca. - Pan do Brunhildy? Czy mam ją zawołać?
- Nie, nie trzeba. Przyszedłem rozmówić się z panem - oświadczył, co zdziwiło nieco Germana. 
- W takim razie zapraszam do środka.
- Dziękuję. 
Cromwell wkroczył do domu na tyle żwawo, na ile pozwalał mu wiek. Mimo wszystko trzymał się całkiem dobrze jak na niedawno skończone osiemdziesiąt jeden lat. 
- Napije się pan herbaty? - spytał pan domu, starając się brzmieć uprzejmie. 
Wciąż nie miał pojęcia, o co może chodzić Brytyjczykowi. Cromwell przytaknął. 
- Olgo, zrób proszę herbatę! Tak więc, co pana sprowadza? - zwrócił się do przybysza.
- Otóż, jak zapewne pan wie, panna Brunhilda i ja spędzamy razem ostatnio dość sporo czasu. Planowałem oświadczyć się jej najszybciej jak będzie to możliwe. Liczę, że przyjmie moje oświadczyny, a następnie weźmiemy ślub. 
- No... dobrze - wymamrotał German. - Ale dlaczego przychodzi pan z tym do mnie?
- Och, nie wiem, czy szanowny pan wie, ale w moim kraju - zaczął jeszcze wynioślejszym niż zwykle tonem, wypinając lekko pierś. - A więc, oczywiście, w Zjednoczonym Królestwie Wielkiej Brytanii obowiązuje zwyczaj proszenia ojca ukochanej o jej rękę. 
"A raczej obowiązywał pół wieku temu" - pomyślał pan domu. W tym momencie do pokoju weszła Olga, niosąc dwa kubki z gorącym napojem.
- Jako iż ojciec panny Brunhildy już nas, niestety, raczył opuścić - ciągnął Cromwell, gdy kobieta wyszła, a on upił odrobinę z postawionego przed nim kubka. - Jestem zmuszony zwrócić się z tą prośbą do pana.
Germana zatkało. Od zawsze wiedział, że starsi ludzie bywają ekscentryczni, niektórzy dziwaczeją na starość... Mógł spodziewać się chyba wszystkiego, ale nie tego. Z trudem stłumił śmiech i starał się wyglądać poważnie, patrząc na wciąż pożerającego go wzrokiem Brytyjczyka.
- Nie no... Wie pan - odchrząknął. - Wydaje się pan eee... odpowiednim kandydatem dla Brunhildy, dlatego też ja... nie widzę przeszkód raczej - zakończył dość niezgrabnie, z trudem powstrzymując się od wybuchnięcia śmiechem.
- Ach, co za radość słyszeć to z pańskich ust!
Cromwell wstał. German zrobił to samo. Brytyjczyk uścisnął mu dziarsko dłoń.
- Cóż, obowiązki wzywają. Nie będę zajmował panu, więcej czasu, mister Castillo. Jeszcze raz dziękuję. Życzę miłego dnia!
- Do widzenia - wymamrotał brunet.
Starzec zasalutował i ruszył w stronę drzwi. Castillo ruszył za nim, otworzył mu je, a następnie zamknął, wreszcie wybuchając upragnionym śmiechem. Następnie udał się z powrotem do gabinetu, z zamiarem opowiedzenia o wszystkim Ramallo. Już dawno nikt nie poprawił mu humor tak efektywnie, jak zrobił to owy staruszek.

Tymczasem Angeles udała się do parku. Nie miała niestety tyle szczęścia, co German i nikt jeszcze nie zdołał poprawić jej humor. Snuła się smutno alejkami, przyglądając się przechodniom, którzy ją mijali oraz ludziom, którzy siedzieli na ławkach. 
- Angie! Angeles Saramego! - usłyszała za sobą krzyk.
Odwróciła się i zobaczyła machającą w jej stronę starszą kobietę. Uśmiechała się szeroko najwyraźniej uradowana, że ją widzi. Kojarzyła skądś tę panią, nie mogła sobie jednak przypomnieć, kim ona jest. Podeszła bliżej i przywitała się. Staruszka mówiła z dość wyraźnym, włoskim akcentem. Nagle ją olśniło.
- Michelle! - krzyknęła. Kobieta rozpromieniła się.
- A więc mnie pamiętasz, Angeles.
Angie doskonale pamiętała Michelle, Włoszkę, którą spotkała niegdyś w Weronie. Dała jej kilka cennych rad na temat życia, pomogła się odnaleźć, gdy wszystko wydawało się być stracone. Dała jej... Perseusza. Angie coś przewróciło się w brzuchu. Perseusz! A może raczej Robert, jak nazywała małego szczurka, należącego niegdyś do Michelle, Olga. 
- Co ty tu robisz, Michelle? - spytała zdumiona Angie.
- Wiesz, nigdy nie udało mi się odnaleźć mojego ukochanego...
- Ojej, kochana Michelle, tak mi przykro!
- Nie trzeba... Wiesz, chyba i tak nie zdołałabym z nim porozmawiać po tych wszystkich latach - westchnęła. - Ale może opowiesz mi lepiej, co słychać u ciebie?
- Może przysiądziemy na ławce - zaproponowała Angie.
Włoszka przystała na tę propozycję i już po chwili siedziały już na białej ławce pod dębem. Blondynka kończyła właśnie opowiadać o swoich najnowszych... przeżyciach i dokonaniach. Gdy skończyła, Michelle zacmokała. 
- Trochę się w tym wszystkim pogubiłaś, co? - zaśmiała się. - Ale nadal go kochasz, mam rację?
Angie spuściła głowę i lekko pokręciła nią na znak zaprzeczenia. Staruszka tylko się uśmiechnęła.
- Każdy ma prawo popełniać błędy - pogłaskała ją po ramieniu. - Są one nieodłączną częścią naszego istnienia. Mylić się jest rzeczą ludzką. Ale prawdziwy człowiek powinien przede wszystkim umieć wybaczać. A jestem przekonana, że twój ukochany już dawno zapomniał ci wszystkie krzywdy. Myślę, że powinnaś zrobić to samo. Słuchaj serca, Angeles.
- Wynajęłam mieszkanie tu niedaleko - dodała po chwili. - Tylko na jakiś czas, wiesz, dopóki nie zdecyduję się na powrót do Włoch... Może pójdziemy do mnie i napijemy się herbaty?
- Ja... - zaczęła powoli blondynka. Tak naprawdę jedyną rzeczą, której w tej chwili potrzebowała była samotność. Chciała przemyśleć to wszystko. Gdy opowiedziała komuś o tym, co ostatnio zrobiła, wydawało się to jeszcze bardziej absurdalne niż gdy o tym myślała. 
- No chodź. Przy okazji opowiesz mi, co stało się z Perseuszem. 
Angie zapłonęły uszy.

Podczas gdy Javier i Miguel wraz z Olgą i Ramallo podziwiali najróżniejsze egzotyczne zwierzęta, jakie znajdowały się w zasobach miejskiego zoo, Violetta przeżywała jedną z najromantyczniejszych chwil w jej życiu. Nic nie mogło zastąpić jej momentów spędzanych z ukochanym Leonem. Były one romantyczne i wyjątkowe w swojej prostocie. I choć nie lecieli, jak w śnie dziewczyny, balonem, przyjemnie było siedzieć we dwoje na kocu, jeść kanapki z kawiorem (kto bogatemu zabroni XD) i nic nie mówić, napawając się swoim towarzystwem. Chłopak co jakiś czas brzdąkał coś na gitarze. Czasami dołączał do tego swój czysty, melodyjny wokal. Położyli się na trawie i z rozmarzeniem spoglądali w niebo. Chociaż spowite było chmurami, w niektórych miejscach przebijał się czysty błękit. Violetta położyła głowę na piersi ukochanego i zamknęła oczy. W tej chwili było jej dobrze.

__________________________________________
Taka tam faza na Leonettę. XD
Ogólnie rozdział jest jakiś nieogarnięty.
Patologia, ale jeżeli czytacie nas regularnie, to pewnie zdążyliście się przyzwyczaić:)
Postanowiłam napisać ten rozdział w narracji trzecioosobowej, co pewnie zauważyliście. Raczej tak nie zostanie, po prostu chciałam zobaczyć jak będzie mi się pisać w ten sposób. 
Wam jak się podoba? Którą narrację wolicie?
Cromwell, mistrzu.

B. jest na urlopie, ale dla zachowania tradycji podpiszę
Sinceramente comprometidas,
J & B

czwartek, 10 lipca 2014

Rozdział 101

Rozdział 101.

Kiedy w końcu zdecydowałam się wstać, zeszłam ze strychu, założywszy na siebie ubrania, które walały się na ziemi. Udałam się do łazienki i wzięłam prysznic, a następnie ubrałam się w białą, zwiewną sukienkę. Paznokcie pomalowałam na krwistoczerwony kolor i dokładnie uczesałam włosy. Wreszcie, nie mogąc dłużej przedłużać porannej toalety, zeszłam na śniadanie. Przy stole siedzieli wszyscy domownicy, co zdarzało się niezwykle rzadko. Zajęłam swoje miejsce pomiędzy Violettą i Javierem, czując na sobie wzrok pana domu, który zdawał się przeszywać mnie dosłownie na wylot. Starałam się zachowywać jakby nic się nie wydarzyło, choć nie było to łatwe. Poproszona przez szwagra o podanie cukierniczki, nieomal jej nie opuściłam. Brunhilda nie byłaby sobą, gdyby nie skomentowała tego w charakterystyczny dla siebie, jakże miły, sposób. W końcu tortura zwana "śniadaniem" skończyła się i mogłam ewakuować się do kuchni. Zebrałam talerze i ze sztucznym uśmiechem na ustach włożyłam je do zmywarki. Domownicy ulotnili się, a ja wreszcie mogłam odetchnąć z ulgą, gdyż naprawdę cieszyłam się, iż ominęła mnie rozmowa z Germanem. A przynajmniej tak myślałam. Jak na zawołanie, poczułam silny zapach męskich perfum i ciepłą dłoń na ramieniu.

- Musimy porozmawiać.
Osoba, która wymyśliła ten zwrot była idiotą.
- Doprawdy? - zapytałam drwiąco, patrząc mężczyźnie w oczy.
Tym razem czekoladowe tęczówki inżyniera nie zadziałały na mnie jak narkotyk.
- Angie, proszę... Nie udawaj.
- Nie udawaj? A co ja niby udaję?
- Że cię to nie obeszło...
Poczułam gwałtowny przypływ wściekłości.
- Cholera, German! To ty rano zniknąłeś, nie ja! - wykrzyczałam, zaraz jednak ściszając głos. - Czego ode mnie oczekujesz? Że rzucę ci się na szyję, mówiąc, że to była najlepsza noc w moim życiu?!
- Angie, proszę... Zależy mi na tobie - powiedział miękko, zbliżając się do mnie, ale nie dałam się zwieść.
- Nie rozumiesz? To nic nie znaczyło... Nie mogło... Skoro do tej pory nie zbudowaliśmy związku... Teraz też nam się nie powiedzie. A ja nie chcę cierpieć... - ostatnie słowa niemal wyszeptałam.
- A co jeśli tym razem będzie inaczej niż ostatnio?
- Nie będzie.
Mężczyzna delikatnie pogłaskał mnie po policzku. W moich oczach pojawiły się łzy.
- Dlaczego tak się tego boisz?
Pokręciłam tylko głową, mrugając szybko oczami. Usiadłam na jednym z krzeseł. German natomiast stał nade mną i patrzył na mnie z dość zaciętą miną. Założyłam nogę na nogę i zaczęłam mówić, dobierając starannie słowa.
- Nasza znajomość... To może być romans. Nic poważnego.
- Czekaj... Zgadzasz się na związek, ale bez zobowiązań? Czy to nie ja powinienem tego chcieć?
Przewróciłam oczami i uśmiechnęłam się delikatnie.
- Niech będzie. Mam dla ciebie propozycję. Będziemy trwać w taki dziwnym, jak to ładnie ująłeś, "związku bez zobowiązań". Ale wszystko na moich zasadach. Co ty na to, kochanie? - powiedziałam drwiąco.
- A co jeśli ja chcę czegoś więcej?
- Wiesz - rzekłam po krótkiej chwili - zawsze mogę się stąd wynieść. Zniknąć z twojego życia raz, a dobrze. Na zawsze. Związek na moich zasadach albo nic.
- Wobec tego zgadzam się - odparł German, patrząc mi głęboko w oczy.
- Nie znając zasad?
Pokiwał głową z dziwną zaciętością. Wstałam i stanęłam tak blisko niego, jak tylko było to możliwe.
- A więc podpiszmy naszą umowę... - szepnęłam i pocałowałam go.
Uwielbiałam dotyk jego delikatnych, ciepłych warg. To mi wystarczało. Poczułam jego ręce na swojej talii. Nie protestowałam. Przysunęłam się do niego bliżej i jeszcze mocniej wpiłam się w usta inżyniera. Czułam, że zaczyna angażować się emocjonalnie. To takie proste, pomyślałam, czując, że postępuję z nim jak z zabawką. Prawdę mówiąc nawet zaczynało mi się to podobać. Gdy oddawał mi kolejny z pocałunków, bezceremonialnie odsunęłam się od niego.
- Zasady dostarczę ci potem - poinformowałam go. - A teraz wybacz, jestem umówiona.
Nie dodałam, że idę z księdzem poznać jego syna. Posłałam mu roześmiane spojrzenie i wyszłam triumfalnie z kuchni, aby już po chwili opuścić dom.

Ulice Buenos Aires były pełne ludzi. Zgodnie z instrukcjami, które przekazał mi Oscuro, mieliśmy się spotkać na lotnisku. Tam spotkamy chłopaka. Teoretycznie proste. Wsiadłam do starego, trzeszczącego autobusu, mającego zawieźć mnie do celu i zajęłam miejsce koło starszej pani z yorkiem na rękach. To był zły ruch. Piesek nieustannie ujadał i szczekał.

- Przepraszam, mogłaby pani go uspokoić? - zapytałam w końcu kobiety.
- Oj, ale Misiulinek nikomu nie przeszkadza. Misiulinek jest dzisiaj grzeczniutki...
W odpowiedzi wysłuchałam wykładu o zaletach tej małej, włochatej psinki. Kiwałam grzecznie głową, modląc się w duchu, aby pojazd jechał szybciej. W końcu autobus dotoczył się pod lotnisko i sapiąc, wypuścił pasażerów. Wysiadłam pośpiesznie i stanęłam przed olbrzymim, oszklonym budynkiem. Koło drzwi zobaczyłam znajomą, lekką przygarbioną postać. Robert wymachiwał nerwowo laską i poprawiał drżącymi dłońmi koloratkę.
- Cześć! - zawołałam pozytywnie.
- Angeles! Dobrze, że przyszłaś. Dziękuję - powiedział zadziwiająco spokojnym głosem. - Samolot przyleciał dziesięć minut temu. Miałem tu na niego czekać.
Nic nie odpowiedziałam. Przyglądałam się tłumowi ludzi, który wychodził z budynku.
- Umówiliście się jakoś... Wiesz, jak go poznasz... - rzekłam powoli.
- Nie, ale wysłał mi swoje zdjęcie, więc powinienem go rozpoznać. - Oscuro lekko się uśmiechnął. - Tam jest!
Popatrzałam we wskazanym kierunku. O ścianę sąsiedniego budynku opierał się jakiś chłopak. Robert ruszył energicznie w jego kierunku, a ja podreptałam za nim. Gdy podeszłam bliżej, zauważyłam, że młodzieniec ma chudą, podłużną twarz oraz odstające uszy. Podobnie jak ojciec, był niewysoki i szczupły. Na nasz widok wyprostował się i poprawił koszulę. Mój przyjaciel stanął niepewnie na przeciwko niego i przez chwilę mierzyli się wzrokiem.
- Witaj - powiedział wreszcie Oscuro.
- A więc to ty... - szepnął powoli chłopak. - Ksiądz Robert Oscuro, tak?
- We własnej osobie. A ty...
- Ernesto Solitario. No, tak przynajmniej mnie do tej pory nazywano - dwudziestolatek uśmiechnął się ironicznie, a ja dostrzegłam nagle jego podobieństwo do Roberta. - A kim jest ta pani?
Zorientowałam się, ze mówi o mnie.
- Angeles Saramego... Lub Angie, jak wolisz. Jestem przyjaciółką twojego ojca - powiedziałam powoli.
- Wspaniale - ten młodzieniec był wprost przepełniony sarkazmem. - Tato, przez telefon mówiłeś, że chcesz mi jeszcze o czymś powiedzieć. Mogę się tak zwracać czy wolisz "proszę księdza"?
Robert wyglądał na przerażonego.
- Ja... Jak wolisz... Znaczy... A, miałem ci jeszcze powiedzieć o... O twojej mat... mamie - wyjąkał.
- O tej kobiecie, która mnie porzuciła?
- Ta- tak. Ona... Nie żyje, co już wiesz. Chodzi o to... - ksiądz odetchnął głęboko. - Ja ją zabiłem. Odebrałem jej życie, gdy się spotkaliśmy kilka lat po rozstaniu. Była wtedy zakonnicą.
Choć znałam historię Roberta, wciąż nie mogłam sobie uzmysłowić, że odebrał komuś życie. Teraz, kiedy tak stał oparty o laskę i mówił o tym z takim spokojem, prawdziwie mnie przerażał. Widziałam przecież jego napad furii i nie przestraszył mnie on. A to...
- Dlaczego?
Czy oni powariowali? Jeden wyznaje, że jest mordercą, a drugi najspokojniej w świecie pyta o powód. Jęknęłam cicho.
- Jestem schizofrenikiem. Wtedy... Nie byłem zdiagnozowany - zaczął Oscuro i powoli opowiedział całą historię.
Ernesto przejechał dłonią po swoich krótkich, ciemnych włosach, ale milczał. Przyjrzałam mu się. Miał na sobie zwykłą koszulę w kratkę i jasne dżinsy. Do tego czarne trampki. Nie wyróżniał się niczym i pewnie minęłabym go na ulicy bez większego zainteresowania, gdyby nie jego twarz. Wystające kości policzkowe, szczęka i wąskie usta były wierną kopią ojcowskich, ale lekko zadarty nos, duże uszy i błękitne oczy musiał odziedziczyć po matce. Właśnie te tęczówki przykuwały wzrok. Jasne, bystre i pełne tego specyficznego błysku, który w niemal czarnych oczach Oscuro wydawał się naturalny, a tu...
- Dlatego nic mi nie powiedziałeś. Bałeś się, że nie będę chciał cię znać - jeśli głos może być lodowaty, to ten z pewnością się do takich zaliczał.
- A nie chcesz? - Robert miał poważną minę, ale wiedziałam, iż zdecydował się zagrać w tą dziwną grę, którą prowadził Ernesto.
- Powiedzmy, że zrezygnuję z pokoju na plebani i pojadę do hotelu. Ale chcę utrzymać z tobą kontakt.
Ksiądz uśmiechnął się ledwie zauważalnie.
- Masz pieniądze?
- Nie - przyznał chłopak. - Ale nie przyjmę ich od ciebie.
- Mówisz tak przez dumę czy odrazę?
- Dumę - w oczach młodzieńca czaiła się niezwykła hardość. - Znajdę sobie jakieś mieszkanie.
- Nie protestuję. Angie też nie przyjęła mojej pomocy, a jakoś żyje.
Ta wymiana zdań ciągnęłaby się pewnie dalej, gdybym im nie przerwała.
- Wiem, że takie rozmowy ojca z synem są ważne i tak dalej, ale może rozwiążmy ten problem i niech Ernesto zamieszka u mnie przez kilka dni - powiedziałam powoli. - To jest... W domu Germana. Jeśli się zdecyduje, może mieszkać tam... powiedzmy, że od jutra.
- Cóż, jak widzisz, tato, problem się rozwiązał - rzucił Solitario od niechcenia. - Dziękuję, Angeles. To miło z twojej strony.
Pokiwałam uprzejmie głową.
- Skoro tak... To może wstąpisz na herbatę, synku? - Oscuro zmrużył oczy.
- To ja już pójdę. Mam jeszcze pewną sprawę do załatwienia - powiedziałam i zwróciłam się do chłopaka - Robert poda ci adres. Życzę miłego dnia.
Wymieniłam z księdzem spojrzenie, skinęłam lekko głową i oddaliłam się, uśmiechając się delikatnie.

Gdy tylko wróciłam do domu, od razu skierowałam się do gabinetu Germana. Gdy weszłam, zamknęłam za sobą drzwi i oparłam się o blat biurka, za którym pracował. Patrzył na mnie wyczekująco, najwyraźniej mając nadzieję, że to ja zrobię pierwszy ruch. W końcu odezwał się on.

- Masz zamiar przedstawić mi te twoje zasady? - spytał.
- Oj, kochanie, to właściwie nic takiego - oznajmiłam niefrasobliwym tonem. - No wiesz, nikt o nas nie wie. Nie możesz powiedzieć o tym nikomu. Jesteś na moją wyłączność. Będziesz mój, kiedy będę miała na to ochotę. A co ty będziesz z tego miał? Cóż, satysfakcję, że jestem... twoją... dziewczyną, narzeczoną, ukochaną. Nazywaj to sobie jak chcesz. Aha, zapomniałabym o czymś! Nie chcę, żebyśmy angażowali się w to emocjonalnie, więc nie licz na to.
- Stoi - odparł bez emocji, zaskakująco spokojnym głosem.
- Aha, kup mi kurtkę ze skóry! Najchętniej czarną... - dodałam, wracając się na chwilę. - Interesy z tobą to czysta przyjemność, skarbie - rzekłam i posyłając mu buziaka z dłoni, wyszłam z pomieszczenia, chichocąc złowieszczo.
Zachowywałam się trochę jak rozpieszczona dziewczyna, której zależy tylko na wykorzystaniu faceta, ale z drugiej strony... Nasz wcześniejszy związek opierał się na dobroci i postępowaniu według reguł moralnych, a mimo to, nie udał się. Dlaczego więc nie spróbować inaczej?
- Mógłbym opisać twoje zachowanie jednym, niezbyt miłym słowem, ale jest nieco wulgarne, moja kochana Angeles - usłyszałam głos Piotrusia Pana w swojej głowie.
- No tak, powinnam przecież wierzyć w czystą, szczerą miłość - odpowiedziałam. - Ale to przereklamowane. To wielka, hollywoodzka bujda, bajka o księciu, który nigdy nie nadjedzie.
Stwierdziłam, że mam tego dość i znów pospiesznie opuściłam dom.

Nie miałam nic ciekawszego do roboty, więc udałam się na spacer po mieście. Później ruszyłam w stronę parku. Stwierdziłam, iż popołudniowe słońce zezłoci nieco moje dość blade ramiona. Wyjęłam z torebki i założyłam na nos okulary słoneczne, włożyłam do uszu słuchawki, włączyłam muzykę i spacerowałam, pławiąc się nie tylko w słońcu, ale i w pewnym sensie w relaksującym uczuciu satysfakcji. Przeglądałam znużona muzykę, jaką miałam w telefonie. Moją uwagę przykuł niemiecki tytuł "Engel". Nie miałam pojęcia, skąd taka piosenka mogła wziąć się w mojej komórce, ale opuściłam ją. W końcu wybrałam pierwszą lepszą. Poznałam ją już po pierwszych, niezwykle charakterystycznych dźwiękach. Od zawsze uwielbiałam tę piosenkę. Słuchałam jej jako nastolatka. Przywodziła mi na myśl wiele chwil wartych zapamiętania. Piosenka była chyba z lat osiemdziesiątych.

You've built a love but that love falls apart, your little piece of heaven turns to dark - zaczęłam nucić, pstrykając przy tym palcami. - Listen to your heart, there's nothing else you can do.... Listen to your heart before you tell him goodbye.
Sometimes you wonder if this fight is worthwhile, the precious moments are all lost in the tide
Piosenka brzmiała dalej, lecz ja w pewnej chwili uznałam, że śpiewająca ją kobieta paskudnie zawodzi. Nie zwracałam już uwagi na, niegdyś wydającą mi się piękną melodię i bezceremonialnie zmieniłam piosenką na jakiś dość żywy kawałek. Zaczęłam kiwać się lekko w rytm muzyki.
- Azul y es que este amor es azul como el mar... - prawie się śmiałam, nucąc piosenkę. Tekst był tak prosty, bez żadnego głębszego przesłania. Mimowolnie pomyślałam, że przy takiej muzyce można co najwyżej dobrze bawić się na wiejskim weselu. Wyjęłam z ucha jedną słuchawkę.
- Angie! - usłyszałam za plecami. Odwróciłam się, klnąc pod nosem.
"Jestem zajęta. Czy nie mogę mieć chwili spokoju?" - pomyślałam. Mimowolnie stwierdziłam, że chyba upodobniam się do Brunhildy. Osobą, która mnie wołała okazał się German. Doskonale. Podeszłam do mężczyzny i uśmiechnęłam się ironicznie. Miałam jakiś dziwny, bliżej nieokreślony nastrój. Wtem zauważyłam Pablo... z jakąś kobietą. I nie była to Jackie. Radzi sobie, świetnie.
- Zobacz, Angie, kupiłem ci kurtkę - powiedział mój szwagier, wyciągając ubranie z papierowej torby.
Kurtka wyglądała świetnie. Była czarna, uszyta z naturalnej skóry, starannie wykończona.
- Jest doskonała! - zawołałam.
- Cieszę się, że trafiłem w twój gust...
Wzięłam od niego kurtkę i dałam mu do zrozumienia, że chcę, aby pomógł mi ją założyć. Odwróciłam się tyłem.
- Będziesz nosiła kurtkę w taki upał? - spytał zdumiony.
- Tak. Zresztą nie jest znowu tak gorąco - odparłam. - Chyba zasłużyłeś na nagrodę - powiedziałam, znużonym, lekceważącym tonem i przysunęłam się do mężczyzny.
Zarzuciłam mu ręce na kark i pocałowałam go. Z jakiegoś powodu miałam nadzieję, że Pablo to zauważy. Jeżeli miałam być już zimną, nieczułą wiedźmą bez uczuć, dlaczego by nie iść na całego? Germanowi najwyraźniej wcale to nie przeszkadzało. Zaśmiałam się w duchu. Ten człowiek był tylko pionkiem w mojej grze, którą dopiero rozpoczynałam. To prawda, był czas kiedy darzyłam go jakimś uczuciem, ale w tej chwili... niewiele z tego zostało. Nie chciałam wiele o tym myśleć. Grałam na całego. Pocałowałam go jeszcze raz i po chwili osunęłam się, przygryzłam wargę i bez słowa odeszłam, nie patrząc na niego.

Dom przywitał mnie kakofonią okrzyków. Zdumiona weszłam do kuchni i zastałam Ernesto kłócącego się o coś zawzięcie z Violettą.

- Dzień dobry! - zawołałam, przerywając im. - Co tu się dzieje?
- Ten chłopak powiedział, że tu zamieszka! - ryknęła swoim słodkim głosem dziewczyna.
- Owszem, zaproponowałam mu to. Twój tata wyraził już zgodę... - powiedziałam.
"A raczej nie ma wyboru - dodałam w myślach.
- Próbowałem jej to wyjaśnić, ale wolała mnie obdarzyć koncertem wrzasków - mruknął Solitario, przekrzywiając charakterystycznie głowę.
- Dobrze, dobrze... Przepraszam - odparła niechętnie Violetta. - Ale on... Cały czas się ze mnie naigrywał.
- Oj, przesadzasz. Nie kłóćmy się już, proszę... - szepnął dwudziestolatek, a ja wstrzymałam gwałtownie oddech.
- Masz rację... - wymamrotała oczarowana dziewczyna. - To ja... Pójdę ci przygotować pokój...
I już jej nie było.
- Ernesto! Nie możesz...
- Manipulować ludźmi?
On chociaż nazywa rzecz po imieniu.
- Dokładnie!
- Przepraszam. Będę się już zachowywał grzecznie - wyszczerzył zęby.
- Mam nadzieję - odparłam, patrząc na niego groźnie.
Moje spojrzenie było chyba nieskuteczne, bo tylko go rozbawiło.
- Jeśli chcesz wyglądać poważnie, to nie zaciskaj tak mocno ust. I lekko pochyl głowę... - poradził mi.
- Od kiedy uczysz aktorstwa? - zadrwiłam.
Chłopak tylko uśmiechnął się łobuzersko i po chwili zniknął, oznajmiwszy, iż idzie zapoznać się ze swoim nowym pokojem.

Resztę dnia postanowiłam spędzić udając się na spacer. Wybrałam jezioro, gdyż było to miejsce, gdzie raczej nikt znajomy by mnie nie zaskoczył, poza tym mogłam pobyć sama i w spokoju pomyśleć.


* * *



Wróciłam do domu późnym wieczorem. Gdy przekroczyłam próg domu Castillo, od razu zorientowałam się, że wszyscy, a przynajmniej większość domowników musiała już spać. W willi panowała bowiem niezmącona cisza. Zdjąwszy buty, udałam się po schodach na górę. Pomyślałam, że chciałabym w tej chwili spotkać Germana. Ot tak. W głębi mojej mentalność błąkał się jakiś pomysł. Jak na życzenie, znikąd pojawił się przede mną pan domu. Zmierzyłam go szybko wzrokiem. Wyglądał interesująco w niefrasobliwie niedopiętej koszuli i włosach w artystycznym nieładzie. W jednej chwili zapragnęłam zrobić coś szalonego, coś, na co dawna Angie nie odważyła się w normalnych okolicznościach. Jednak dawna Angie odeszła już w cień. Podbiegłam do Germana i rzuciwszy się w jego ramiona, przywarłam swoimi ustami do jego. Z początku wydawał się zaskoczony tym nagłym przypływem czułości, jednak już po chwili pojawiła się z jego strony odpowiedź. Zaczął oddawać pocałunek, popychając mnie lekko na ścianę. Bezceremonialnie wypuścił z dłoni dokumenty, które trzymał. Rozsypały się po podłodze, ale mężczyzna zupełnie się tym nie przejął. Po chwili jego usta znalazły się na mojej szyi, błądziły w okolicach dekoltu, obojczyków.
Ręce ułożył w okolicach mojej talii i zmierzał nimi oraz wyżej. Po chwili przeniósł je na moje piersi, a swoimi ustami wrócił do moich, rozchylając je lekko językiem. Wciąż staliśmy w korytarzu, całując się bez granic. Jeszcze jeden pocałunek. I jeszcze kolejny, a po chwili, nie przerywając tych pieszczot, wpadliśmy do jego sypialni. Oparłam się o drzwi i jeszcze mocniej go do siebie przycisnęłam. Czułam jak jego pierś dotyka mojej, jego biodra znajdują się na wysokości moich, dłońmi podtrzymuje moją twarz, dalej namiętnie mnie całując. Nie protestowałam, głównie dlatego, iż zwyczajnie zaczynało mi się podobać to, jaki sposób ze mną grał. Odsunęliśmy się na moment od siebie, czując jak nasze przyspieszone oddechy mieszają się ze sobą. Popatrzyłam mu na chwilę w oczy. Nie wiedziałam wtedy, co czuję. W pewnej chwili wsunął ręce pod moją sukienkę, układając je na plecach. Odnalazł zapięcie do niej i zsunął strój na podłogę. Dłonią przejechał po wewnętrznej stronie mojego uda. Przeszedł mnie dreszcz. Nie dałam mu długo dominować. Ponownie połączyłam nasze usta w pocałunku i również zabrałam się za odpinanie jego ubrania. Po chwili pozbawiłam go koszuli. Mocno przyssałam się do szyi mężczyzny, pozostawiając w miejscu pocałunku czerwoną pamiątkę. 
- Jeszcze ktoś to zobaczy - wyszeptał mi namiętnie do ucha, robiąc przed każdym słowem pauzę na oddech.
Skorzystałam z chwili jego nieuwagi i popchnęłam go na łóżko. Po chwili był już w samych bokserkach. Usiadłam na jego kolanach okrakiem i znów go pocałowałam. Usiłowałam dominować, jednak co rusz to on przejmował inicjatywę, racząc mnie coraz to gorętszymi pocałunkami znajdujących ujście w różnych partiach ciała. Nie zdołałam powstrzymać jęku podniecenia, gdy jego ręce ponownie dotknęły mojego biustu, a usta znów błądzić zaczęły po mojej szyi. Opadłam głową na poduszce i pozwoliłam mu dominować. Poddałam się, niczym żołnierz, który nie ma już siły, by dalej walczyć.

Gdy obudziłam się rankiem, słońce ledwie zdążyło wstać. German pochrapywał cicho, z głową umieszczoną na moim biuście. Pogłaskałam go lekko po krótko obciętych włosach. Jego oddech był miarowy i głęboki. Dlaczego by nie zostać i nie porozmawiać z nim tak, jak powinni robić to dorośli? Tak, ta myśli zdawała się brzmieć rozsądnie, lecz resztki mojego rozsądku należały już niestety do przeszłości. Nie mogłam nie skorzystać z okazji, aby tym razem pierwsza zwiać. Zebrałam z podłogi swoje ubrania i wyszłam z pokoju mężczyzny. Na podłodze w korytarzu wciąż leżały dokumenty Germana, niczym ślady po wczorajszej namiętności. Minęłam je i skierowałam się do łazienki. Gdy ją opuściłam, domownicy wciąż spali. Było krótko przed ósmą. Nie chcąc natknąć się na szwagra, który mógłby próbować namówić mnie do rozmowy, wyszłam do ogrodu. To miejsce wręcz doskonale nadawało się do rozmyślań. Ale o czym tu myśleć? Sprawy zaczęły przybierać dziwny obrót. Mimo mojej woli, myśli uciekały w stronę Germana. Sypiałam z nim, a nie potrafiliśmy nawet normalnie porozmawiać. Zachowywaliśmy się jak dwójka dzieciaków, ale w tej chwili mało mnie to obchodziło. Nie miałam zamiaru pakować się z nim z powrotem w zaangażowany związek. Po co miałam angażować się emocjonalnie? Dlaczego miałabym próbować go pokochać? Po to, aby znów cierpieć? Nie była to zbyt kusząca propozycja.
Postanowiłam, że śniadanie zjem na mieście, głównie dlatego, iż nie miałam szczególnej ochoty na konfrontację z pozostałymi domownikami, a szczególnie z pewnym mężczyzną o czekoladowych oczach.
__________________________________________
I tak oto mamy rozdział sto pierwszy. 
Nie jest jakiś długi, błyskotliwy ani nadzwyczajny.
Kończy się też jakoś ni z tego, ni z owego, ale cóż.
Angie bad girl. :P
Jak Wam się podoba taki układ spraw? :D
Muchos besitos,
J & B

PS. B. wyjechała na dziesięć dni nad morze, więc następny rozdział prawdopodobnie napiszę sama, chyba, że naprawdę nie będę miała weny, jednak mam już pewien pomysł na stodwójkę. Do przeczytania. ;-)-)

niedziela, 6 lipca 2014

Rozdział 100 - KABOOM :D

Rozdział 100. KABOOOM.

Jakieś pół godziny później leżałam już w łóżku, wykąpana, ubrana w piżamę. Przeszło mi przez myśl, że po raz pierwszy od dawna szłam spać jak cywilizowany człowiek. Włosy związałam w lekki warkocz. Leżałam na plecach, z głową na poduszce i wpatrywałam się w sufit, czekając aż nadejdzie sen. W sumie powinnam chyba zamknąć oczy. Sama nie wiem, o czym wtedy myślałam. Podobno przed snem najlepiej planuje się przyszłość. Tak... Czy miałam w ogóle jakąś przyszłość? Ale przecież przyszłość nie musiała wcale oznaczać tego, co będę robiła na kilkanaście lat. Przyszłość mogła być po prostu planem następnego dnia. No jasne.
Musiałam koniecznie rozmówić się z Robertem. Powinnam też odbyć szczerą rozmowę z Germanem. Spotkać się z Pablo. Zabrać gdzieś Javiera. Ostatnio w ogóle nie miałam dla niego czasu. A może spróbować nawet zacząć odbudowywać dawne życie? Zastanowić się nad powrotem do studia... Porozmawiać z Antonio... 
Przewróciłam się na bok, czując jak porządek został w jednej chwili zachwiany. Znów poczułam się przytoczona przez tysiące ponurych myśli. Wiedziałam, że nie zrealizuję nawet połowy zaplanowanych rzeczy. Zacisnęłam powieki. Nie musiałam długo czekać aż usnę.

Następny dzień rozpoczęłam zupełnie standardowo. Wstałam, ubrałam się, umyłam zęby, nałożyłam odrobinę makijażu i z przyklejonym do twarzy uśmiechem zeszłam na śniadanie. Zjadłam je, jak za dawnych czasów, z resztą domowników. Zajęta miską zbożowych płatków, do nikogo się nie odzywałam. Rozejrzałam się. Obok mnie siedziała Violetta, która powoli pałaszowała drożdżówkę. Zapatrzona była w swój telefon, na którym zawzięcie coś pisała. Obok niej Javier zmagał się z ogromną, wypchaną warzywami kanapką. Dalej siedział German. Napotkało mnie jego spojrzenie, gdy tylko skierowałam w jego stronę wzrok. Pomyślałam, że przez cały czas na mnie patrzył i poczułam się dziwnie. Uśmiechnął się lekko. Spróbowałam nawet to odwzajemnić z, o dziwo, całkiem zadowalającym skutkiem. Miejsce obok było puste. Zdaje się, że brakowało Brunhildy. Ramallo uśmiechnął się ciepło, gdy na niego spojrzałam. Jego małżonka nie siedziała przy stole. Pewnie szykowała jeszcze coś w kuchni. Nagle rozległ się brutalnie przerywający niezmąconą dotychczas ciszę krzyk. 
- CO TO ZNACZY, ŻE NIE MA POMIDORÓW?! - oczywistym było, do kogo należał ten głos.
- Nie ma i tyle - odwarknęła Olga.
- Ma więc pani natychmiast udać się do sklepu i uzupełnić ich zapas!
- A nie! Ja nigdzie się nie wybieram! Jeżeli chce pani pomidorów, to musi pani sama iść do sobie sklepu i je kupić.
W tej chwili Ramallo wstał od stołu i ruszył w stronę kuchni. Violetta zatkała sobie uszy słuchawkami w kolorze fiołków, a German wycofał się do gabinetu. Tylko Javier słuchał kłótni w zaciekawieniu.
- Za moich czasów służba... - ciągnęła Brunhilda.
Ja jednak, nie chciwszy wysłuchiwać dłużej tej awantury, wstałam od stołu. Posłałam uśmiech Javierkowi. Obiecałam sobie, że gdzieś go zabiorę... Ale przecież musiałam porozmawiać z księdzem Robertem... 
"Cholera" - powiedziałam w myślach. Podeszłam do chłopca i położyłam mu dłoń na ramieniu.
- Cześć, młody - chłopiec odpowiedział kiwnięciem głowy. - Nie chciałbyś... przejść się na spacer? Mam kilka spraw do załatwienia i... tak sobie pomyślałam, że może chciałbyś może mi towarzyszyć? Nie, pewnie nie chcesz...
- No coś ty, Angie! Chętnie pójdę - uśmiechnął się, zeskoczył z krzesła, pociągnął mnie za rękę i po chwili wyszliśmy już razem z domu.
- Wysłuchiwanie tych awantur powoli robi się nudne - powiedział, gdy kroczyliśmy wzdłuż parku.
- Mam rozumieć, że ta nie była pierwsza?
- Żartujesz? Ciocia Olga i Brunhilda ostatnio ciągle drą koty! Ciocia postanowiła odciąć temu babsztylowi dostęp do pomidorów. Chce się jej pozbyć...
- A co na to Brunhilda? - zagadnęłam.
- Nie znasz jej? Ona nie da tak łatwo za wygraną! O wilku mowa, zobacz!
Gdy spojrzałam we wskazanym przez malucha kierunku, zobaczyłam Brunhildę. Zdaje się, że wracała właśnie ze sklepu. W prawej ręce niosła reklamówkę pełną dorodnych pomidorów, w lewej zaś trzymała parasolkę, mimo iż na niebie nie było ani jednej chmurki. Nagle do kobiety ktoś podbiegł. Poznałam długowłosą, niewysoką brunetkę. To była Carmen.
- Patrz Angie, coś się dzieje! - krzyknął podekscytowany Javier.
- Widzę, ciiii... - szepnęłam.
Dziewczynka złapała w swoje dłonie pakunek, który trzymała Brunhilda. Kobieta krzyknęła w złości i zaczęła wymachiwać parasolką. Uderzyła nią dziewczynkę w nogę, lecz po chwili jej ostre zakończenie ugodziło prosto w torebkę z pomidorami. Jeden z nich uderzył Carmen prosto w czoło, pozostawiając na nim nieco miąższu.
- Co... Pomidory, serio? 
Carmen otarła czoło z resztek warzywa, pokazała starszej pani język i po chwili już jej nie było.
- Wracaj tu, ty mała smarkulo!
Kobieta jeszcze przez chwilę groźnie wymachiwała parasolką. Następnie nie wiadomo skąd wytrzasnęła drugą reklamówkę i pozbierała do niej kilka pomidorów, które zdołały ocaleć. Spojrzałam na Javiera, który zwijał się ze śmiechu. Sytuacja rzeczywiście była dość komiczna. Jednak po chwili z mojej twarzy spełzł uśmiech. Coś innego przykuło moją uwagę.
- Cholera! - szepnęłam.
- Nie ładnie Angie, nie ładnie - powiedział Javier, wciąż się śmiejąc.
- Co? Nie, tak, znaczy... przepraszam, nie powinnam, ale ciii... chodź tutaj!
Pociągnęłam chłopca za rękę i ukryliśmy się za krzakiem hortensji.
- Co my tu... co to za facet... - zaczął, lecz zakryłam mu usta dłonią.
- Patrz! - syknęłam i wychyliłam się nieco zza krzewu, aby mieć lepszy widok. Zobaczyłam księdza Oscuro, na którego wpadła właśnie jakaś kobieta. 
Z początku pomyślałam, że mogła być to owa trzydziestolatka, którą niedawno poznał. Jednak gdy przyjrzałam się jej lepiej, zdałam sobie sprawę, że to nikt inny, jak Malvada. Robert ją znał?
- Proszę trochę uważać, za grosz kultury! - warknęła.
- Ja mam uważać? Przecież to była pani wina... - zaczął ksiądz, jednak urwał. - Zaraz...
- Robert?!
- Silvia?!
- Co ty tu... Skąd się tu wziąłeś?
- Skąd ja się tu wziąłem? Mieszkam tu od... Ale co ty tu robisz?
- Zostałeś księdzem? A co z...
- Mniejsza o mnie! Nie widziałem cię odkąd - tu mężczyzna lekko się uśmiechnął. - Wywalili cię ze stanowiska burmistrza.
- Nie wywalili mnie... - Robert uniósł brwi - te wieśniaki... To wszystko ich wina! 
- Jakby nie patrzeć mają prawo decydować, kto zostanie ich burmistrzem. Swoją drogą dziwię się, że jeszcze nikt nie odebrał ci syna...
- Niech by tylko spróbowali! Ale wciąż nie wiem, co robisz w Buenos Aires... Przeniosłeś się do tego samego miasta, co ja. Mam wierzyć, że to zwykły przypadek?!
- Chyba nie masz wyjścia - odparł chłodno Oscuro.
- Zaraz... czy to nie ciebie ostatnio widziałam z tą psychopatką?
- To nie żadna psychopatka! W porównaniu do mnie jest zupełnie normalna.
- Wiesz, wczoraj słyszałam jak opowiadała miejscowej złodziejce historię swojego życia. Już po tym wnioskuję, że nie może być normalna. Nie wspominając już o tym, CO dokładnie powiedziała tej małej.
Nagle zdałam sobie sprawę, że rozmawiają o mnie. Moje wnętrzności wywróciły się do góry nogami.
- Jak mówiłem, przy mnie to pestka. Czym ty się w ogóle tu zajmujesz?
- Tym... i tamtym - odparła wymijająco Malvada.
- Jak mniemam szpiegowaniem ludzi?
- Jak chcesz wiedzieć, to mam kancelarię adwokacką. Poza tym organizuję wesela.
- Ty? No nieźle!
- Odezwał się księżyna. 
- Nic nie rozumiesz, Silvio... - ton Roberta uległ nagłej zmianie. - Idź już. Proszę...
Kobieta otworzyła usta, aby coś jeszcze powiedzieć, jednak po chwili je zamknęła i odeszła. Ucieszyłam się w duchu. Oznaczało to, że nie tylko na mnie tak działało to słowo. 
- Angie, wyjaśnisz mi, czemu podsłuchiwaliśmy tę dziwną rozmowę? - spytał Javier.
Zadrżałam, gdy przypomniałam sobie o jego obecności. 
- My... Właśnie...  - zaczęłam się jąkać.
- Sądzę, że Angeles wolała nie spotykać kochanej Silvii Malvad - rozległ się głos nad nami.
Odwróciłam się. Robert pojawił się koło nas tak niespodziewanie, że prawie dostałam zawału.
- O, cześć... Znaczy... ja... Tak, właśnie - wykrztusiłam w końcu i wstałam.
Oscuro uśmiechnął się.
- Angie, co to za gość? - wtrącił się Javier.
- To ksiądz Robert Oscuro, mój przyjaciel - rzekłam, wskazując dłonią mężczyznę. 
- Jesteś Javier, prawda? - Robert uśmiechnął się lekko. - Angie mi o tobie mówiła. Niech zgadnę... Szliście na plebanię.
- Tak, właśnie miałam cię odwiedzić... 
- To chodźmy - rzucił i ruszył, postukując laską.
Złapałam towarzyszącego mi malucha za rękę i poszliśmy za księdzem.

Plebania wyglądała jak zawsze, jeśli nie liczyć braku szyby w kredensie. Wszystko było już uprzątnięte. Usiadłam na swoim ulubionym fotelu i przyglądałam się Robertowi, który najspokojniej na świecie nalewał mi herbatę do wyszczerbionej filiżanki.
- Dlaczego chodzisz w sukience? - zapytał znienacka Javier.
Oscuro zaśmiał się cicho. 
- Taka tradycja. Pochodzi bodajże z XVI wieku. Nigdy się tym jakoś nie interesowałem - odparł. 
- A masz może telewizor? Wiesz, kablówkę... Bo trwa mundial. A w domu oglądają tylko seriale... 
- Oczywiście. Siostra Eleonora chyba nawet ogląda teraz mecz. Drugie drzwi na prawo. Trafisz? - powiedział ksiądz, szczerząc się. 
- Jasne, dzięki - maluch odwzajemnił uśmiech, potargał i tak rozwichrzone czarne włosy i pobiegł we wskazane miejsce.
Gdy zostaliśmy sami, radość znikła z twarzy Roberta.
- Czy coś się zmieniło? - zapytałam.
- Rozmawiałem z nim przez telefon. Powiedziałem mu, że jestem księdzem. Nawet nieźle to zniósł. 
- A... Czy wie o twojej chorobie? I o swojej matce?
- Jeszcze nie. Dlatego... Mam prośbę. On... Jest już w mieście. Mamy się spotkać i chciałbym... abyś przy tym była. Proszę.
Co za irytujący człowiek!
- Dobrze, dobrze! - zawołałam. - Ale ty powiedz mi, o co chodzi z tym "proszę".
- Jak to? Jestem dobrze wychowany... - mruknął ksiądz, przechylając drwiąco głowę.
- Akurat! Po prostu wiesz jak manipulować ludźmi.
- Czyżby? - zapytał, robiąc najniewinniejszą minę jaką w życiu widziałam. 
Nie wytrzymałam i roześmiałam się. Robert też zachichotał cicho. Pierwszy raz śmialiśmy się razem. Normalnie tylko krzyczeliśmy na siebie i rozmawialiśmy. A tu taka niespodzianka...
- Załóżmy, że ci wierzę - powiedziałam w końcu.
Mężczyzna przewrócił oczami. Wtem ktoś zapukał do drzwi i po chwili weszła do środka jakaś kobieta. Była to owa entuzjastyczna zakonnica.
- Proszę księdza! Za dziesięć minut zaczyna się msza! O, dzień dobry panienko! Jaki miły chłopiec! Jak ci na imię? - spytała i nie czekając na odpowiedź Javiera, dalej krzyczała, a uśmiech nie schodził jej z twarzy. - No już, już, proszę księdza! Idziemy!

Zabrałam Javiera na lody. Zasłużył na to. Sama nie miałam na nie ochoty, jednak z uśmiechem patrzyłam, jak dzieciak brudzi sobie nos liżąc czekoladową gałkę. Wtem usłyszałam za sobą jakiś szelest. Obejrzałam się i aż podskoczyłam, na widok mężczyzny, którego zobaczyłam.
- Pablo! Czemu mnie straszysz?
- Przepraszam, ja... tego... - zaczął się plątać.
- Angie, kto to? - spytał Javier, patrząc na niego nieufnie.
- To jest Pablo, mój przyjaciel. Pablo, poznaj Javiera. To siostrzeniec Olgi - dodałam szybko.
- Miło mi cię poznać - powiedział mężczyzna, ściskając rękę chłopca. - Angie wspominała mi o tobie.
- Serio? Bo ja o tobie nigdy nie słyszałem... - wypalił bez ogródek Javier, marszcząc lekko brwi.
Poczułam jak płoną mi uszy. 
- Javier, skarbie... idź, proszę, się pobawić, zobacz tam są jakieś dzieci - wskazałam huśtawkę, na której bujał się jakiś chłopiec.
Moje "proszę" nie było nawet w połowie tak przekonujące jak to, którego używał ksiądz Robert, aczkolwiek poskutkowało i chłopiec, rzucając mi rozbawione spojrzenie, wstał z ławki i powędrował we wskazanym kierunku. Przyglądałam mu się jeszcze przez chwilę, jednak po chwili postanowiłam spojrzeć wreszcie na Pablo, który uśmiechnął się do mnie nieznacznie.
- Chcesz trochę? - spytał, podając mi małą, plastikową łyżeczkę i wskazując na swoją dość sporą porcję lodów truskawkowych. 
- Nie, dziękuję...
- Nalegam.
- Dzięki, naprawdę... Nie rób takiej miny... - dodałam po chwili, gdyż oczy Pablo zrobiły się smutne, do tego odgiął lekko dolną wargę, przez co wyglądał jak zbity szczeniaczek. - Już, dobrze, dobrze.
Wzięłam łyżeczkę i zjadłam trochę lodów. 
- Co u ciebie słychać? - spytałam trochę od niechcenia.
- No wiesz, Jackie od dawna się już do mnie nie odzywa... Chyba planują ślub z tym jak-mu-tam. Poza tym napawam się bezrobociem.
- Czekaj... co? Jak to? Czy to znaczy, że Antonio cię...
- Nie, nie. Po prostu... Wczoraj zamknął studio - otworzyłam usta ze zdumienia, a łyżeczka wypadła mi z dłoni na kolana. - Nie miał innego wyjścia. Zbankrutowaliśmy.
- Jak to... ale... nic się już nie da zrobić? - wykrztusiłam. Pablo pokręcił głową. 
- Jakiś biznesmen przejął już budynek. Antonio... chyba zastanawia się nad otworzeniem czegoś nowego, jeżeli znajdzie lokal... Sam nie wiem. Chyba muszę zacząć szukać nowej pracy. 
Posmutniałam. Mimo iż od dawna nie uczyłam już w studio, zrobiło mi się przykro na wieść o tym, że miejsce, gdzie uczęszczałam jako nastolatka i gdzie pracowałam przez dobre kilka ostatnich lat tak po prostu przepadło. Pomyślałam o Violetcie, która nic mi o tym nie powiedziała i pozostałych uczniach, przez co nachmurzyłam się jeszcze bardziej.
- Nie martw się. Jakoś to będzie, nie? - powiedział po chwili mało przekonującym tonem. - Lepiej już pójdę... 
- W porządku. To na razie - rzekłam. - Ja sprawdzę, co tym razem zmalował ten łobuz - dodałam po chwili, patrząc w stronę Javiera, który śmiał się w najlepsze, podczas chłopiec,z którym miał się pobawić zdawał się być bliski płaczu. Podeszłam bliżej i zaczepiłam siostrzeńca Olgi, który bujał niezwykle wysoko huśtawkę, na której siedziało owe dziecko. 
- Aaaa! Już dość! Chcę zejść! Chcę zejść! Maaamo! - krzyczało.
- Nie marz się, będzie fajnie! - krzyknął łobuziak.
- Javier, co ty... - zaczęłam, jednak nie dane było mi dokończyć, gdyż przerwał mi rozeźlony krzyk jakiejś kobiety.
- Co pani sobie wyobraża?! Ten głupi dzieciak zaraz zrobi krzywdę mojemu synowi!
- Tylko nie głupi! - warknął Javier i machinalnie jeszcze bardziej rozbujał huśtawkę. 
Odwróciłam się i ku mojemu zdumieniu zobaczyłam Silvię Maldadę we własnej osobie. Wyglądała na porządnie rozjuszoną. Jej policzki pokrył szkarłatny rumieniec.
- Aha, więc to znowu pani! Proszę natychmiast zatrzymać tę huśtawkę i pozwolić mojemu synowi zejść.
Javier spojrzał na nią jadowicie, jednak wykonał polecenie. Syn Malvady pospiesznie zeskoczył z huśtawki i podbiegł do niej. Był zielonkawy na twarzy. Wyglądał na niewiele młodszego od Javiera. Mógł mieć jakieś siedem lat. Bladą buzię i dość wydatny nos pokrywały pojedyncze piegi. Miał brązowe włosy i piwne oczy. Wydawał się przerażony.
- No już, już... Vinicio... Spokojnie, nie płacz. Zaraz zabiorę cię do domu. A pani - wskazała palcem na mnie. Mimowolnie przypomniała mi się Brunhilda - pani jeszcze mnie popamięta!
- Vinicio. Niezłe imię - mruknął pod nosem Javier, kiedy Malvada i jej syn oddalili się.
- Javier - odezwałam się karcącym tonem, ale też się uśmiechnęłam.

Wróciliśmy do domu jakieś pół godziny później. Zaledwie chwilę po tym, jak przekroczyliśmy próg willi, rozległ się czyjś krzyk. 
- Kto przyszedł? 
Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, do kogo należy ten głos. Momentalnie zrobiło mi się cieplej na sercu, gdy zobaczyłam, że w naszą stronę biegnie nie kto inny, jak Miguel.
- Angie! - krzyknął i przytulił się do mnie.
- Cześć, Miguel, wróciłeś! Jak dobrze znów cię widzieć.
- Panią... Znaczy, ciebie też miło znów zobaczyć, Angie - mimowolnie uśmiechnęłam się, gdy okazało się, że wciąż nie wyzbył się nawyku zwracania się do mnie w sposób formalny.
- Cześć, bracie! 
- Javier! - ucieszył się chłopiec.
- Stęskniłem się, stary! - powiedział łobuziak i ku mojemu zdumieniu, przytulił mocno brata.
- Sam w to nie wierzę, ale ja też.
- Jak ci było w tym przytułku dla kujonów?
- Masz na myśli Wielki Uniwersytet imienia Fr...
- Właśnie - przerwał mu.
- W porządku. Dużo się nauczyłem. Mają tam niesamowity sprzęt służący do badania zmian zachodzących w jądrach komórek macierzystych. Już nie wspomnę o pięknym, renesansowym dziedzińcu i niesamowitej florze otaczającej...
- Skończ przynudzać i chodź, pograsz ze mną w nogę.
- Chłopcy nie macie może ochoty na... kisiel? - wypaliłam. Było to pierwsze, co przyszło mi do głowy. Kiedy bliźniacy pokiwali głowami, przypomniałam sobie o stanie moich umiejętności kucharskich. Ale przecież to tylko kisiel, dam radę, pomyślałam.

Z pół litra wody odlać pół szklanki - czytałam na głos, gdy znalazłam się w kuchni. Instrukcja, jaką znalazłam na opakowaniu kisielu truskawkowego wydawała mi się z jakiegoś powodu strasznie zawiła. - Wsypać zawartość torebki, resztę zagotować... 
Wyjęłam z szafki dwa nieduże garnki. Do jednego z nich odmierzyłam pół litra wody, a następnie odjęłam połowę szklanki i przelałam do drugiego. Ten ostatni ustawiłam na gazie i zajęłam się pierwszym. Przesypałam do niego zawartość saszetki i wymieszałam. Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że robię coś nie tak. Wody, która wrzała już po chwili było dziwnie mało, natomiast różowej zawiesiny powstało aż pół garnka. Rozpaczliwie mieszałam ją łyżką i sprawdziwszy jeszcze raz kolejne punkty instrukcji, przystąpiłam do następnego kroku, a mianowicie do połączenia zawartości obu garnków. Breja, która powstała w niczym nie przypominała kisielu. Była to raczej bezkształtna jasnoczerwona maź, przypominająca konsystencją wiejski twaróg.
- Angie, co ty robisz? - usłyszałam nad sobą głos. 
Aż podskoczyłam na widok Germana.
- Znowu próbowałaś gotować? - spytał rozbawionym, acz w jakiś sposób uprzejmym tonem. Uszy mi zapłonęły.
- Nie... Bo ja... Robię kisiel dla bliźniaków - wymamrotałam.
German pochylił się na garnkiem i zachichotał na widok jego zawartości.
- Angie, jak ty... to...zrobiłaś? - wykrztusił, śmiejąc się.
Z pół litra wody odlać pół szklanki - sięgnęłam po opakowanie po kisielu i zaczęłam czytać instrukcję bardzo powoli na głos. - Wsypać zawartość torebki, resztę zagotować... Tak właśnie zrobiłam - dodałam dumnie. Zagotowałam pół szklanki wody, a do reszty wsypałam ten proszek. Może był przeterminowany, nie wiem... Z czego się śmiejesz?! - warknęłam na widok miny pana domu, który wyglądał jakby Boże Narodzenie nadeszło wcześniej.
- Ale wiesz... Angie, że... Hahaha, nic, przepraszam... Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że wsypałaś "ten proszek" do pół litra wody zamiast do połowy szklanki, co?
Resztki pogody znikły z mojej twarzy i poczułam, jak się rumienię, gdy zdałam sobie sprawę z własnej głupoty. 
- Spokojnie, zaraz to naprawimy - powiedział German i sięgnął po łyżkę.
- Już próbowałam... ja... Chyba trzeba to wyrzucić - mruknęłam, wlepiając wzrok w swoje stopy.
Po chwili jednak zdałam sobie sprawę, że pan domu właśnie po raz kolejny udowodnił, że zna się na sztuce gotowania o wiele lepiej ode mnie. Grudkowata breja już po chwili nabrała ładnej, czerwonej barwy. Zmieniła się też jej konsystencja. Teraz kisiel był dość rzadki i wyglądał na smaczny. Westchnęłam i wyciągnęłam kilka szklanek, aby przelać go do nich. Gdy skończyłam, German nabrał trochę na łyżeczkę i wyciągnął ją w moją stronę.
- Chcesz spróbować? - spytał, uśmiechając się.
- Tak, chętnie - odparłam. 
Mimo iż był to zwykły kisiel z biedronki, smakował naprawdę wyśmienicie.
- Jest doskonały - przyznałam. - Sam spróbuj. 
Podałam mu jeden z kubków, jednak akurat w tej chwili German odwrócił się, a kisiel znalazł się na środku jego koszuli.
- Ojej, przepraszam! - spanikowałam.
Sięgnęłam po ręcznik i zaczęłam wycierać go z koszuli mężczyzny, starając się nie patrzeć mu w oczy. Po chwili jednak uniosłam wzrok i od razu napotkałam jego wesołe spojrzenie. Stało się to, czego tak bardzo chciałam uniknąć. Mianowicie znów dałam się ponieść magii jego hipnotyzującego spojrzenia... Wciąż trzymałam dłoń ze ścierką na jego ciepłym, umięśnionym torsie, nie mogąc przestać patrzeć mu w oczy. I on cały czas patrzył w moje. Zdawał się być równie urzeczony, lecz znacznie weselszy. 
- Angie... - zaczął szeptem. Udało mi się jednak otrząsnąć w ostatniej chwili.
- Ee... Przepraszam, ja... pójdę zanieść kisiel chłopcom. 
Machinalnie poprawiłam włosy, wzięłam ze sobą ustawione na tacy szklanki z kisielem i wyszłam z kuchni, czując na sobie wzrok pana domu.

W dziwnym nastroju wyszłam do ogrodu i zastałam bliźniaków bawiących się w najlepsze. Javier strzelał właśnie do bramki, a Miguel stanął w rozkroku, rozłożył ręce i przygotował się do obrony.
- Chłopcy, mam coś dla Was! - krzyknęłam w momencie kiedy piłka minęła Miguela i wpadła prosto do bramki.
Podałam im po szklance kisielu. Sama też wzięłam jedną, a następnie przysiadłam na ławce w ogrodzie i przyglądałam się jak bliźniacy piją kisiel i bawią się razem, zgodni jak nigdy. Tak rozłąka chyba dobrze im zrobiła, pomyślałam. Patrzyłam na nich jeszcze przez kilka chwil, do czasu aż zjawiła się Violetta. Usiadła obok mnie i uśmiechnęła się pogodnie.
- Cześć, Angie.
- Witaj, Violu - odparłam, starając się brzmieć dziarsko. - Wiesz, rozmawiałam z Pablo... Strasznie mi przykro.
- Czemu? - zdziwiła się dziewczyna. Czy to możliwe, że nic nie wiedziała na temat bankructwa studia? - Aaaa... Czekaj, chodzi ci o to, że Antonio zamknął studio, tak?
- Tak, Violu, właśnie o to mi chodziło. Przykro mi... Gdzie Ty będziesz się teraz uczyła, moja kochana?
- Angie, przecież ja skończyłam już naukę w studio. Tydzień temu zdawałam egzaminy. Minęły już trzy lata odkąd zabrałaś mnie tam po raz pierwszy.
- Naprawdę? - zdumiałam się. Prędkość upływu czasu po raz kolejny mnie zaskoczyła.
- Taaak. Teraz pozostaje kwestia, gdzie pójdę dalej. Mamy już z Fran kilka propozycji. Ciekawe tylko, co na to tata.
- A Camila? - zagadnęłam.
Violetta machnęła dłonią lekceważąco.
- Cami nie zdała. Ta... Gregorio oblał ją z tańca. A że zamknęli studio nie ma szans na jakąś poprawkę czy coś w tym stylu. Pewnie powtórzy rok gdzieś indziej, nie wiem. W sumie nigdy jej nie lubiłam.
Zatkało mnie, gdy dotarł do mnie sens tego, co właśnie powiedziała. Naprawdę potrafiła ot tak zlekceważyć długoletnią przyjaciółkę? To nie była już ta sama Viola, co dawniej. Zmieniła się, bez wątpienia. Westchnęłam. A może Camila zaszła jej jakoś za skórę? Właściwie nie była to moja sprawa. Ciekawe, co z Diego... a może Leonem?
Nim się zorientowałam moja siostrzenica wyparowała. Westchnęłam, co powoli zaczynało być jakimś moim zwyczajem. Nie miałam pomysłu, co mogłabym robić przez resztę dnia. Moje życie zaczynało znów robić się monotonne i rutynowe. Przygoda zdawała się całkiem z niego zniknąć. Dla zabicia czasu udałam się do kuchni, gdzie zjadłam niezbyt smaczną kanapkę z szynką. Gdy skończyłam, wdrapałam się po schodach na górę. Stwierdziłam, iż dla zabicia czas wezmę prysznic. Jednak, gdy tylko otworzyłam drzwi łazienki, czekało mnie coś, czego absolutnie się nie spodziewałam. W wannie, pośród piany, z siatką na głowie, leżał nie kto inny jak Brunhilda. Gdy tylko mnie zobaczyła, zaczęła krzyczeć. 
- Ojej! - wyrwało mi się. - Przepraszam! Ja nie... Nic nie widziałam - zaczęłam się plątać. - Tak, tak, już sobie idę. 
Skierowałam się z powrotem w stronę drzwi, lecz, ku mojemu nieszczęściu potknęłam się. Brunhilda cisnęła we mnie mokrą gąbką, która odbiła się od mojego czoła, brudząc mnie pianą. Pospiesznie opuściłam pomieszczenie, czując jak momentalnie przechodzi mi ochota na prysznic. Mimowolnie zaśmiałam się pod nosem. Ruszyłam do.mojej sypialni, gdzie zamknęłam się i usiadłam na łóżku. Aby odpędzić ponure myśli, sięgnęłam po książkę. Jej główna bohaterka była w pewnym sensie podobna do mnie. Również straciła sens życia. Pomyślałam, że chyba nie powinnam czytać tej powieści, gdyż dziewczyna popełniła samobójstwo... 
Książka pochłonęła moją uwagę na dobrych kilka godzin. Gdy w końcu ją zamknęłam, na dworze zrobiło się już całkiem ciemno. Wpadłam na pomysł, aby wyjść na taras. Zeszłam na dół i skierowałam się tam, przechodząc przez salon. Na szczęście nie spotkałam nikogo po drodze. 
Niebo zdążyło już całkiem pociemnieć, a Słońce ustąpiło miejsca Księżycowi w pełni. Na tarasie oparłam się o barierkę i spojrzałam w górę. Widoku nie przysłaniała ani jedna chmurka. Gwiazdy zdawały się świecić jaśniej niż zazwyczaj.
Ludzie od zawsze obserwowali niebo. Łączyli gwiazdy w gwiazdozbiory, znaki zodiaku. Niektórzy uważali nawet, że na niebie zapisana jest przyszłość, inni zaś, że usiane jest ono śladami przeszłości. Istniała kiedyś legenda, która głosiła, że kiedy gaśnie człowiek, na sklepieniu niebieskim zapala się nowa gwiazda... Zaczęłam się zastanawiać, czy Maria jest jedną z nich. Czy lśni gdzieś pośród gwiazd na niebie? Tak, ona jest tą ogromną. Patrzy teraz na mnie ze swojej gwiazdy... A co z moim ojcem? On też odszedł. Też jest jednym z tych milionów lśniących punkcików. Czy jest dumny z córki? Jedna z gwiazd mignęła. Czy to Julio puścił do mnie oczko z góry? Wtem moją uwagę przykuła gwiazda, która znalazła się w ruchu. No jasne! Ona spada! To spadająca gwiazda. Nigdy wcześniej nie miałam okazji takiej ujrzeć. Czy nie powinno się w takiej chwili pomyśleć życzenia? Zaczęłam gorączkowo myśleć. Miałam tylko kilka chwil. Czego mogłam sobie życzyć? Chyba chciałam po prostu zaznać w końcu szczęścia. Być wreszcie szczęśliwa. Tak... Zaraz, czy to nie jest odrobinę egoistyczne podejście? Czy nie powinnam prosić raczej o wolność dla wszystkich ludzi albo... o pokój na świecie, jak te wszystkie zwyciężczynie konkursów piękności? Westchnęłam i skupiłam się na spadającym w dół punkcie. Chciałabym być szczęśliwa, pomyślałam. Gwiazda zniknęła, a ja dalej patrzyłam jak urzeczona w bezkresne niebo. Nigdy nie widziałam na nim gwiazdozbiorów ani zapisów przyszłości, ale jego widok od zawsze był dla mnie czymś wyjątkowym, wręcz magicznym... Trochę jak muzyka albo jak...
- Angie - usłyszałam za sobą głos Germana. Znowu mnie wystraszył, ale tym razem nie dałam tego po sobie poznać. Nie spojrzałam na niego. - Co tu robisz?
- Przyszłam popatrzeć sobie na gwiazdy - odparłam bez emocji.
- Chodź, pokażę ci miejsce, z którego widać je o wiele lepiej.
Zmarszczyłam brwi, ale w ciemności raczej i tak nie było tego widać. Nie protestowałam, ale poczułam coś dziwnego, kiedy wziął mnie za rękę. Sama nie wiem, czemu, ale poszłam za nim bez słowa.
Weszliśmy po schodach na górę. German otworzył mi jakieś drzwi, znajdujące się obok tych prowadzących do pokoju jego córki. Nigdy wcześniej nie zwróciłam uwagi na to pomieszczenie, zawsze sądziłam, że to po prostu schowek albo coś w tym stylu. Nie pomyliłam się bardzo, aczkolwiek to, co w nim zobaczyłam zaintrygowało mnie. Był to mały, kwadratowy pokój, na którego środku znajdowały się drewniane schody sięgające sufitu. Nie widziałam, dokąd prowadziły. German puścił mnie przodem i szedł niemal depcząc mi po piętach. Na końcu schodów czekały nas kolejne drzwi. Przepuściłam mężczyznę, który wyciągnął z kieszeni pęk kluczy i umieścił jeden z nich w zamku, który szczęknął, a drzwi uległy. 
Weszliśmy do pomieszczenia, które również widziałam pierwszy raz w życiu. Był to niewielki pokoik, który wyglądał na nieużywany od dawna, aczkolwiek panował tam porządek. Pod ścianą stało dość duże łóżko pokryte kremową pościelą. Obok zaś duże lustro, toaletka i ku mojemu zdumieniu, kolejne schody. Te jednak były o wiele mniejsze, co więcej wyglądały na przenośne. A prowadziły do... okna. Prowadziły do niedużego, prostokątnego okna znajdującego się w samym środku pochylo
- To miał być pokój gościnny - wyjaśnił German. - Jednak goście zwykle woleli sypiać w tym na dole i tak zapomnieliśmy o tym strychu. Sam dawno tu nie zaglądałem. Chodź za mną. 
German chwycił mnie za nadgarstek i razem wdrapaliśmy się po schodkach do okna, które, na całe szczęście, otwierało się do zewnątrz. Ojciec Violi wdrapał się przez nie pierwszy, a następnie podsadził i mnie. 
Znaleźliśmy się nigdzie indziej jak na dachu domu Castillo. Podeszłam do krawędzi i zachwiałam się. Coś przeskoczyło mi w brzuchu. Wysokość była przerażająca. Na szczęście wzdłuż krawędzi ktoś przezorny wybudował murek, który sięgał mi prawie do pasa. Przeniosłam wzrok z dołu, który nieco mnie przerażał, w górę. Słowa Germana ziściły się. Gwiazdy rzeczywiście były stąd o wiele lepiej widoczne. Ciemne sklepienie cudownie kontrastowało z ich oślepiającym blaskiem. Obok mnie stanął German. Mimowolnie spojrzałam na niego. Od razu wiedziałam, że był to błąd. Mężczyzna popatrzył mi w oczy, które lśniły w ciemności. Powoli ujął moją dłoń. Drgnęłam lekko, mając przez chwilę zamiar, aby ją cofnąć, lecz nawet nią nie poruszyłam, czując jak już po chwili zaciskają się na niej jego palce. Sama w to nie wierzyłam, ale pozwoliłam sobie na lekki uśmiech. Noc była wyjątkowo spokojna i piękna, lecz cała moja uwaga skupiła się na czekoladowych oczach mężczyzny, który stał u mojego boku. Zmierzyłam go wzrokiem. Nigdy nie ośmieliłam się zwątpić w urok jego powierzchowności. Bądź, co bądź był bardzo przystojny i pociągający. Nie zważając na okoliczności pozwoliłam sobie w nich tonąć w jego oczach.
Po chwili jego dłonie znalazły się na mojej talii. Drżałam. Nie chciałam poddać się temu uczuciu. Nie mogłam znów się w nim zakochać. Nie mogłam. Objął mnie. Nagle poczułam, jak łza kapie na moje ramię. Nawet nie zauważyłam, kiedy zaczęłam płakać. Sama nie wiedziałam, dlaczego to robię. Nie wiedziałam, dlaczego okazuję słabość. 
- Angie, nie płacz. Nienawidzę patrzeć na to, jak cierpisz. Zrobiłbym wszystko, abyś była szczęśliwa.
- Ale ja nie potrafię, German - krzyknęłam, a echo poniosło mój głos w dół i z powrotem. - Nie potrafię znów cię pokochać. Nie umiem.
Łzy strumieniami płynęły po mojej twarzy. Płakałam tak, jak nie płakałam już dawno. Wyrzucałam z siebie cały zgromadzony wewnątrz ból. Bardzo cierpiałam. German powoli wziął mnie w swoje ramiona, przytulił do siebie. Jego usta odnalazły drogę do moich. Zaczął mnie całować. Nie protestowałam, jednak nie odwzajemniłam pocałunku. Chciałam chociaż w jakimś stopniu pozostać chłodna i nieugięta. Po chwili zamknęłam oczy. W końcu nie miałam nic do stracenia. Moje życie i tak utraciło już jakikolwiek sens, o ile kiedykolwiek go miało. Stwierdziłam, że zasługuję chociaż na tę odrobinę przyjemności. Nie musiałam nawet angażować się emocjonalnie. Próbowałam oddać się mu, jednak wciąż nie potrafiłam poczuć tego, co dawniej. Nie wiem, czy wpłynęła tak na mnie moja nagła zmiana stylu życia, czy może te spędzone w samotności tygodnie. A może były to wciąż odczuwalne skutki śmierci Julia? Tak, to mogło być to. Poczułam, jak nachodzą mnie wyrzuty sumienia. Jak mogłam? Ale z drugiej strony, czy on nie chciałby, żebym była szczęśliwa? Zawsze mówił mi, żebym robiła wszystko, co mogę, aby się uszczęśliwić. Czyż nie? On sam próbował dać mi szczęście, ale najwyraźniej... może zwyczajnie nie byliśmy sobie pisani? A może nie jest mi dane już nigdy zaznać w moim życiu miłości? Może mam umrzeć jako stara panna? W moim życiu było tyle sprzeczności. Nigdy nie byłam niczego pewna. Nagle coś sobie uświadomiłam. Pomimo tylu przeszkód, tylu sprzeczek, tylu nieporozumień i tak ogromnej ilości zadanego sobie nawzajem bólu, byłam z Germanem szczęśliwa przez te kilka miesięcy. Tak, szczęśliwa jak nigdy. Wierzyłam, że to on miał być moim księciem z bajki. Jakaś niewidzialna magia ogarniała mnie dzięki jego pocałunkom. Dlaczego teraz nie czułam tego samego? A może to wszystko było w mojej głowie. Może tylko ode mnie zależało, czy pozwolę sobie coś poczuć, czy pozostanę zimna jak lód.
Wtem skojarzyłam kolejny z faktów. Wciąż trwałam w uścisku ojca Violetty, który nadal mnie całował. Dlaczego nie chciałam pozwolić odejść wątpliwościom i po prostu oddać się jego miłości tu i teraz? Życie jest tylko jedno, pomyślałam i, choć może była to najgłupsza rzecz, jaką udało mi się zrobić tego dnia, powoli włączyłam się do gry. Zaczęłam odwzajemniać jego pocałunek. Jeszcze chwilę to trwało zanim mężczyzna zdołał pobudzić do działania moje zmysły i rozkruszyć twarde jak kamień serce. Jednak z chwili na chwilę wszystko było coraz łatwiejsze. Powoli ogarniała mnie magia tej chwili i tego romantycznego pocałunku w świetle gwiazd. Odnalazł drogę do mojego serca. Tej nocy nasze dusze znalazły wspólny język.

* * *

Następnego dnia obudziło mnie słońce powoli zakradające się do pokoju przez okno. Jego ciepło skupiało się na resztce czarnego lakieru, jaka pozostała na moich paznokciach u stóp, które wystawały lekko spod okrywającej moje nagie ciało, kołdry. Przetoczyłam się na bok. Uchyliwszy oczy dostrzegłam puste miejsce w łóżku tuż obok siebie, w kremowej pościeli pokoju, który służyć miał za gościnny. Przesunęłam się w prawą stronę i poczęłam napawać się resztką zapachu jego ciężkich perfum. Prześcieradło wciąż było lekko ciepłe... Położyłam głowę na poduszce, którą zajmował wcześniej i pogrążyłam się w rozmyślaniu. Z jakiegoś powodu odczuwałam swego rodzaju ulgę w związku z jego nieobecnością. Nie wiedziałam, co mogłabym mu powiedzieć. Nie byłam gotowa na tę rozmowę. On, jak widać, też nie. 

________________________________________________
Werble prosimy!
Pampararampapam! Oto i długo wyczekiwana setka. :D
Trolololo, Germangie.
Wolicie nie znać naszych planów na dalszą akcję, hahaha...
Piszcie, co sądzicie i trzymajcie się ciepło.
Życzymy Wam udanych wakacji. :)
Un abrazo fuerte,
J & B