Gdy weszłam do domu, moją uwagę zwrócił cichy, przytłumiony głos dobiegający z kuchni.
- ...i on nie żyje. Nie wiem co powinienem zrobić. Muszę pilnować Angie, obiecałem mu, ale German sądzi, że lepiej mi będzie u wujka Ramallo. - Javier rozmawiał z kimś przez telefon. - Wiem! Ale ich tu nie ma, a ja... Nie chcę nikogo zranić, Miquel.
Na chwilę zapadła cisza.
- Masz rację. Dziękuję. Dobranoc.
Odczekałam kilka minut i weszłam do pomieszczenia.
- Cześć, rycerzyku. - Powiedziałam, powstrzymując wzruszenie, które mnie ogarnęło.
- Angie! Gdzie się podziewałaś? - Zawołał maluch.
- Byłam...w kościele. I potem na plebani.
Javier wyglądał przez chwilę jakby chciał się uśmiechnąć, ale zaraz dał sobie spokój.
- Dziękuję, że mnie wspierasz. - Wyrzuciłam z siebie. - Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła.
Młody nie odpowiedział. Po prostu się do mnie przytulił. Odwzajemniłam uśmiech, a następnie podeszłam do pianina. Usiadłam przy nim i wzięłam Javiera na kolana. Dopiero w tej chwili uświadomiłam sobie, jaki jest malutki. Miał osiem lat... A zachowywał się dojrzalej niż nie jeden dorosły. Często dojrzalej niż ja.
Zaczęłam uderzać w klawisze.
- Where is the moment we needed the most. You kick up the leaves and the magic is lost... - zaśpiewałam.
- They tell me your blue skies fade to grey. They tell me your passion's gone away. And I don't need no carryin' on... - dołączył Javier.
- Cause you had a bad day. You're taking one down. You sing a sad song just to turn it around. You say you don't know. You tell me don't lie. You work at a smile and you go for a ride. You had a bad day,
you had a bad day...
Uśmiechnęłam się do chłopca, gdy skończyliśmy. Nasza wersja wydawała się być nieco smutniejsza niż oryginał...
- A teraz chodźmy spać. Jest już bardzo późno, a musimy wstać wcześnie - powiedziałam.
- Angie... - zaczął malec.
- Tak?
- Mogę dzisiaj spać z tobą? - spytał. Miał takie smutne oczy... A może tylko mi się zdawało. Wszędzie widziałam smutek.
- Oczywiście, że możesz - uśmiechnęłam się do niego.
Następnego ranka obudziłam się, tuląc do siebie Javiera. Uśmiechnęłam się smutno. Wciąż nie potrafiłam zapomnieć o ostatnich wydarzeniach. Obudziłam chłopca i zabrałam się za przygotowanie śniadania. Nie byłam najlepszą kucharką, więc postawiłam na kanapki z serem i warzywami. Nie były tak dobre jak te, które robił Julio, ale chłopiec nie narzekał. Byłam mu za to wdzięczna. Bardzo mi pomagał. Nie wiem, co zrobiłabym bez niego. Po skończonym śniadaniu odprowadziłam go do szkoły. Zerknęłam na zegarek, który wskazywał dziesięć po dziewiątej. Postanowiłam udać się na mszę świętą. Chciałam zobaczyć się z księdzem Robertem. Potrzebowałam kogoś, z kim mogłabym porozmawiać. Kogoś, komu mogłabym się wyżalić.
Około dziesiątej dotarłam do kościoła św. Marcina. Niewielki, biały budynek wypełniony był wiernymi, przybyłymi na nabożeństwo. Usiadłam w ostatniej ławce i spokojnie czekałam na rozpoczęcie mszy. Wreszcie ludzie rozpoczęli śpiewy i z zakrystii wyszedł ksiądz Robert. Jako osoba wciąż niepewna własnej wiary i przekonań, czułam się nieco niezręcznie, słuchając czytań i śpiewając podniosłe pieśni. Wtedy zaczęło się kazanie. Nigdy wcześniej nie widziałam, aby jakikolwiek ksiądz tak pouczał wiernych, mówił z taką pasją czy z taką pewnością w oczach. Słowa, będące jedynie luźnym nawiązaniem do Ewangelii, były jak płatki śniegu. Wirowały, tańczyły, przecinały niebo z lekkością i łatwością. A co najważniejsze, dotykały każdego, będącego w zasięgu ich mocy. Opowieść o nieustannej walce dobra ze złem brzmiała tak nierealnie i tak prawdziwie zarazem... Poczułam niemal bolesną potrzebę, aby stać się dobrym człowiekiem, aby zacząć regularnie chodzić do kościoła, aby po prostu wierzyć. Nawet nie zauważyłam, kiedy homilia się skończyła. Zbyt pochłonęła mnie obserwacja Roberta.
- Oto ofiara spełniona - padło w końcu.
Odczekałam aż tłum wyjdzie ze świątyni i weszłam do zakrystii.
- Niech będzie pochwalony - powiedziałam.
- Na wieki, wieków... - odparł Oscuro, uśmiechając się.
Był już przebrany. Nie miał na sobie sutanny, tylko czarną koszulę z koloratką.
- Piękne kazanie - wymamrotałam w końcu, zdając sobie sprawę, że od ponad minuty stoimy w ciszy.
- Dziękuję. Cieszę się, że przyszłaś. To co, herbatka czy idziemy na cmentarz?
Niemal się uśmiechnęłam.
- Chciałabym pójść na cmentarz, jeśli to nie kłopot. - Zdecydowałam.
- To w drogę - rzekł mężczyzna i ruszył do drzwi, postukując laską.
Znów zaskoczyła mnie jego szybkość ruchów. Ilu jest kulejących pięćdziesięciolatków, którzy się tak szybko poruszają?
W kilka minut dotarliśmy na cmentarz koło kościoła św. Jakuba. Kątem oka zauważyłam, że tan sam ksiądz, który chował Julio, prowadził inny pogrzeb. I robił to z dokładnie takim samym zaangażowaniem. Przeszliśmy przez kilka alejek. W końcu rozpoznałam grób z ciemnego kamienia. Mimowolnie wyobraziłam sobie martwe ciało Julio, zamknięte w skrzyni...
- ...wieczny odpoczynek... - dobiegł mnie cichy szept Roberta.
Kucnęłam i z namaszczeniem pogłaskałam kamień. Zauważyłam też, że na grobie prawie nie ma kwiatów i zniczy.
- Dlaczego on umarł? - zapytałam nagle.
Ksiądz przykucnął koło mnie.
Robert patrzał na wszystko z taką wiarą i ufnością. To było zaskakujące.
- Twoja wiara mnie zadziwia. Zawsze taki byłeś? - zapytałam, wciąż gładząc kamienny grobowiec.
Mężczyzna zawahał się.
- Nie, nie zawsze. Ale trzeba w coś wierzyć. To pozwala mi być szczęśliwym. W miarę.
- W miarę?
- Nie istnieje coś takiego jak pełnia szczęścia. Zawsze trzeba coś utracić. Szczęście zawsze ma swoją cenę - nagle zamilkł, jakby nie był pewny, czy coś powiedzieć - może życie Julio to była twoja?
- Może - odrzekłam tylko. - Pójdę kupić kwiaty w tym sklepie koło bramy.
- Zaczekam.
Wstałam i ruszyłam między alejkami. Mała kwiaciarnia wręcz tonęła w kwieciu. Zakupiłam pospiesznie bukiecik tulipanów, takich samych, jakie dostałam kiedyś od Julio. Te nie były tak piękne jak tamte. Nie były wystarczająco żółte, wystarczająco dorodne... Powoli mijałam kolejne groby. Tysiące osób ukrytych dwa metry pod ziemią... Sama myśl napawała mnie nieracjonalnym przerażeniem. Wtem dostrzegłam znajomą postać. Ksiądz Robert stał koło szarego pomnika z imieniem i nazwiskiem jakiejś kobiety. Dłonie miał zaciśnięte na lasce, a oczy przymknięte. Zdziwiło mnie to. Owszem, wspominał, że kogoś stracił, ale... Według wypisanych informacji zmarła ona ponad piętnaście lat temu.
- Robert? - szepnęłam.
Odwrócił się gwałtownie.
- Ja tylko... podziwiałem te pomniki i...
- Myślałem, że wiara zabrania ci kłamać - przerwałam mu.
- Kobieta, którą kiedyś straciłem - powiedział w końcu - spoczywa tutaj.
Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji.
- Jak to się stało? Miała tylko trzydzieści lat... - zapytałam.
Nie odpowiedział od razu.
- Nie chcesz tego słyszeć.
- Ależ chcę - zaprotestowałam.
- Nie, nie chcesz! Proszę, nie pytaj o to.
Zamilkłam. Znów to samo. Użył jednego, zwykłego słowa, a ja już byłam marionetką w jego rękach.
Mężczyzna oddychał głęboko, drżały mu nozdrza, a jego źrenice były tak rozszerzone, że niemal całkiem zakryły tęczówki. Pomimo to, jego twarz wciąż była pozbawiona wyrazu.
- Dlaczego? Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć? Ty wiesz o mnie wszystko! - wyrzuciłam z siebie.
Wtedy coś się stało. Robert wypuścił z rąk laskę i sięgnął do kieszeni koszuli. Wyjął stamtąd nieduże opakowanie leków. Drżącymi dłońmi szarpał się z pojemniczkiem. Niespodziewanie wieczko odskoczyło, a cała zawartość znalazła się w wazonie z kwiatami stojącym na sąsiednim grobie. To wszystko nie trwało nawet sekundy. Ksiądz rzucił się na kolana i zaczął przeczesywać ziemie pomiędzy pomnikami, szukając choć jednej pigułki.
- Nie, nie, nie... - powtarzał. - Ja muszę... Muszę...
Po chwili popatrzał na mnie. W jego oczach błyszczały ból, gniew i coś czego nie byłam w stanie rozpoznać.
- Spokojnie... - wymamrotałam.
- Oni tu są. Mówią. Chcą, abym ich słuchał... Mówią, że chcesz mnie zabić. Ty... Ty! Uciekaj! Ja muszę... Muszę iść do lekarza. On z nimi porozmawia...
Zbliżyłam się do mężczyzny. Klęcząc i trzymając się kurczowo za głowę wyglądał naprawdę jak szaleniec.
- Robercie... Nie mogę cię tu zostawić.
- Uciekaj! Lekarz jest kilka ulic stąd... Oni nie każą mi iść, ale ja muszę... Moje tabletki! Nie! One nie były zatrute! Idź, zanim ci coś zrobię... Uciekaj!
Cofnęłam się powoli. Ksiądz jeszcze raz kazał mi odejść. Nie byłam pewna, czy mogę go zostawić, ale posłusznie ruszyłam biegiem w stronę bramy wyjściowej.
Zwolniłam kroku dopiero koło domu. Oddychając szybko, zaczęłam zastanawiać się, co to było. Dlaczego ksiądz nagle zaczął zachowywać się jak szaleniec? Tysiące myśli galopowały w mojej głowie. Kwiaty, które upuściłam w biegu, wiatr rozrzucał teraz po całym Buenos Aires. Powoli weszłam do kamienicy, w której mieszkałam. Weszłam po schodach niemal bezgłośnie. Lepiej nie drażnić Benedicta... Odruchowo nacisnęłam klamkę, tak jak robiłam to, gdy mieszkałam z Julio. O dziwo, drzwi ustąpiły. Zmarszczyłam brwi, zacisnęłam dłonie w pięści i weszłam do środka. Jeśli wewnątrz czyhał jakiś morderca, to lepiej mieć to już za sobą. Ale osoba, która siedziała na kanapie z pewnością nie była żadnym zbrodniarzem.
- Javier! Co ty tu robisz? I dlaczego nie jesteś w szkole? - zawołałam.
- O, cześć. Ja tylko... W sumie miałem dzisiaj mało lekcji i...
Spojrzałam na plan lekcji wiszący na tablicy korkowej.
- Miałeś dzisiaj zajęcia do czternastej. Jest przed dwunastą - powiedziałam. - Poszedłeś na wagary, prawda?
Chłopiec popatrzył na mnie przerażony.
- Angie, ja naprawdę... Tak, ale... Przepraszam! Nie mogłem iść dzisiaj do szkoły... - wyszeptał.
Przytuliłam malucha.
- Rozumiem cię. Ja też za nim tęsknię. Ale musimy żyć dalej.
- Wiem... Po prostu... Masz rację. Muszę być silny. On by tego chciał.
Uśmiechnęłam się do dzieciaka.
- Idę zrobić naleśniki. Skusisz się? - zapytałam, starając się brzmieć optymistycznie.
Prawie mi się udało.
- Jasne! - ucieszył się chłopiec. - Ale ja ci pomogę. Widziałem jak gotujesz...
Oboje skrzywiliśmy się, wspominając wczorajszą kolację, która... No cóż, nie wyszła mi za dobrze.
Po chwili zabraliśmy się za przygotowanie naleśników. Pozwoliłam Javierowi nawet użyć miksera, jednak był to błąd, gdyż postanowił włączyć maksymalne obroty, przez co już po chwili cała kuchnia upaćkana ciastem na naleśniki.
Po przeszło godzinie ciężkiej pracy, przypalonej patelni i zbitych dwóch jajkach, naleśniki wreszcie były gotowe. Z dżemem truskawkowym smakowały całkiem nieźle. Niewiele rozmawialiśmy, konsumując je. Gdy pozmywaliśmy naczynia i posprzątaliśmy kuchnię po posiłku, odezwała się moja komórka. Dzwoniła Violetta.
- Cześć, Violu. - Powiedziałam.
- Hej, Angie! Co u ciebie? - Zapytała, a ja poczułam, że za tym pytaniem kryje się coś więcej.
- Pomijając śmierć mojego chłopaka, nie najgorzej. Ale przecież nie o to chciałaś spytać, prawda?
- Angie, ja... tęsknię za tobą. Nie ma cię w szkole, w domu... Tata też za tobą tęskni.
- Szczerzę wątpię. - Wymamrotałam. - Przepraszam, Violu, wiem, że nie byłam najlepszą ciocią, zaniedbywałam cię, ale nie mogę wiecznie z wami mieszkać.
- Ale nie miałam cię przez dwanaście lat! Teraz znowu chcesz mnie porzucić?
- Dobrze wiesz, że ani cię nie porzuciłam, ani nie porzucam. Po prostu czas, aby iść dalej.
- Angie, proszę... Wróć do domu.
- Nie mogę.
- Jasne! Przez to, że chodziłaś z tatą, wszystko się zniszczyło! Teraz się nie znosicie, a ja ciebie nie mam!
- Nie możesz być tak samolubna, Violu... - Starałam się jej przerwać.
- To ty tu jesteś egoistką! - Warknęła dziewczyna i rzuciła słuchawką.
Zabrakło mi tylko słów "foch forever z przytupem i melodyjką". Odłożyłam komórkę na stół z głuchym trzaskiem.
- Javier, proszę, idź odrób lekcje - wykrztusiłam przez zaciśnięte zęby.
- Przecież nie byłem dzisiaj w szkole...
- To poczytaj książkę - przerwałam mu.
- Książkę, Angie, co ty...
- Zejdź mi z oczu - warknęłam, jednak zaraz pożałowałam tych słów.
Spojrzałam na Javiera, który spuścił głowę. Widziałam, że jego oczka się zeszkliły. Chciałam go przeprosić, ale nie zdążyłam. Malec zniknął. Usłyszałam tylko głuche trzaśnięcie drzwiami do łazienki. Byłam na siebie wściekła. Jak mogłam wydzierać się na Bogu ducha winne dziecko... Na jedyną osobę, która nie opuszczała mnie mimo tego wszystkiego, co robiłam.
Zgarnęłam szybko torebkę, narzuciłam na siebie kurtkę i wyszłam z mieszkania. Bardzo potrzebowałam teraz porady księdza Roberta. Chciałam też sprawdzić, czy wszystko u niego w porządku i czy otrząsnął się po ostatnim... zdarzeniu.
Na plebani znalazłam się jakieś pół godzin później. Zadzwoniłam dzwonkiem i po chwili w drzwiach stanęła tęga kobieta ubrana w czarną sutannę. Spojrzała na mnie z ciekawością. Wyglądała na dość sympatyczną, jednak niezbyt kontaktową. To dziwne, że widziałam ją pierwszy raz w życiu i tak łatwo oceniłam, jaka jest po samym wyglądzie i pierwszym wrażeniu...
- Niech będzie pochwalony... Chciałam zapytać, czy zastałam księdza Roberta? - wykrztusiłam.
- Na wieki wieków... Przykro mi, ale ksiądz Robert jest obecnie... niedysponowany, że tak powiem.
- Jak to? A czy mogę z nim porozmawiać?
- Niestety nie. Ksiądz zamknął się w swoim pokoju i nie życzy sobie towarzystwa. A jeżeli nie podzielił się z panią szczegółami, to niestety nie mogę pomóc.
- Taa... Rozumiem - mruknęłam.
- Naprawdę mi przykro.
- Nie ma sprawy. Szczęść Boże - ucięłam i już po chwili zniknęłam, zostawiając zakonnicę w lekkim osłupieniu.
Nie wiedziałam, gdzie się podziać. Krążyłam w kółko ulicami Buenos Aires, próbując, bezskutecznie niestety, uwolnić się od ponurych myśli. Postanowiłam wejść do ponurego budynku na rogu. Była to niewielka czytelnia. A może biblioteka? Panowały tam niezwykłe pustki, tylko pod jedynym oświetlającym salkę oknem siedziała jakaś dziewczyna o płomiennorudych włosach, zaplecionych w dwa gęste warkocze.
Powędrowałam więc do pobliskiego baru. Na miejscu usiadłam przy jednym z dwuosobowych stolików w rogu i zerknęłam na okładkę książki. Był to "Alchemik" Paulo Coelho. Zdaje się, że czytałam ją już kiedyś, jednak nie miałam przy sobie nic innego, dlatego też zabrałam się do lektury. Nawet nie zauważyłam, kiedy zaczął nastawać wieczór. Książka ogromnie mnie wciągnęła. Co rusz pojawiały się jakieś sentencje dotyczące ludzkiej egzystencji. W normalnych okolicznościach mogłyby mnie nieco drażnić, jednak zważywszy na mój refleksyjny nastrój, odpowiadał mi ten klimat.
"To możliwość spełnienia marzeń sprawia, że życie jest tak fascynujące" - przeczytałam szeptem.
- A wiedziałaś, że od książek gnije mózg? - usłyszałam głos przed sobą.
Opuściwszy książkę, po przeciwnej stronie zobaczyłam jakiegoś mężczyznę. Miał na oko czterdzieści lat, jasnobrązowe włosy, diaboliczny uśmiech i błękitne oczy, których spojrzenie zdawało się przenikać mnie na wylot. Czuć było od niego nutkę jakiegoś mocnego alkoholu.

- Znamy się? - zaczynałam robić się niecierpliwa.
- Jeszcze nie. Ale chyba nie zaszkodzi się poznać, co? Jestem Ciro - widząc, że nie zamierzam się przestawić, mężczyzna zrobił to za mnie. - A do Ciebie pasuje... Gracia.
Prychnęłam, usiłując go w ten sposób spławić, jednak nie dawał za wygraną.
- To postawić ci drinka? - wypalił nagle.
- Nie.
- Hej, kelner! Dwa razy Zatokę Diabła!
Nie wiem, dlaczego po prostu sobie nie poszłam, acz zostałam. Wypiłam nawet kilka drinków, jednak nie miałam szczególnej ochoty na rozmowę z ich fundatorem. Z jakiegoś powodu nie budził mojego zaufania... A może to ja nie potrafiłam już nikomu zaufać?
Nie pamiętam, co działo się później. Świadomość wróciła mi dopiero, gdy zaczynało świtać. Obudziłam się i odkryłam, że leżałam z głową na stoliku, w barze, nad książką i opróżnionymi już kieliszkami po drinkach. Kolejnym odkryciem, jakiego dokonałam było to, że Ciro wciąż siedział na swoim dawnym miejscu i obserwował mnie z podbródkiem opartym na dłoniach. Opróżniłam jeszcze jeden kieliszek, a następnie wyszłam z baru. Mężczyzna szedł za mną jak cień. Gdy zataczając się, dotarłam pod kamienicę, w której mieszkałam, odkryłam, że nie mam kluczy. Pozostało mi czekać aż Javier obudzi się i mi otworzy.
Po chwili, zachęcona przez Ciro i wciąż nieco odurzona alkoholem, zaczęłam śpiewać. Z początku cicho, jednak już po chwili krzyczałam na całe gardło, wyrzucając w ten sposób z siebie cały ból. Nie interesowało mnie, że ktoś wyglądał przez okno i groził mi policją. Nie obchodziło mnie też to, że słowa piosenek traciły swój sens, zamieniając się opisy moich problemów, lęki, paranoje...
Nagle rozległ się dźwięk syreny policyjnej. Otworzyłam oczy, nie przestając jednak śpiewać.
- Co pani tu robi? - poszedł do mnie jeden z funkcjonariuszy.
- No entiendo lo que pasa en mi corazóóóón - zaśpiewałam w odpowiedzi.
- Dobrze się pani czuje?
- No se lo que busco ni a donde vooooooy - zawyłam ochrypłym już głosem.
- Dostaliśmy skargę, że zakłóca pani spokój mieszkańcom osiedla.
- Aha, więc zadzwonił do was ten... ten Brytyjczyk spod piątki. Co za typ.
- Angie? - w przebłysku świadomości odwróciłam się, słysząc głos Javiera, który właśnie wyszedł z kamienicy.
- Javier? - wtem moich uszu dobiegł głos kogoś innego...
- German? - tym razem to ja się odezwałam.
Rozejrzałam się. Ciro gdzieś się ulotnił... Zaczęłam się zastanawiać, czy nie był on tylko wytworem mojej wyobraźni... Mój wzrok skupił się na Germanie... Skąd ten idiota się tam wziął?
- To pani dziecko?
- Nie, bo ja...
- Ma je pani pod opieką?
- Tak, ale ja...
- Zdaje pani sobie sprawę, jak nieodpowiedzialnie się pani zachowuje? - warknął policjant.
- Angie, mogłem się po tobie wiele spodziewać, ale nie sądziłem, że zostawisz małego samego na noc! Javier, zbieraj się, zabieram cię do normalnego domu!
- Jeszcze tego brakuje, żebyś to ty prawił mi kazania! - krzyknęłam w stronę szwagra.
- Nigdzie nie idę - zaparł się dzieciak. Poczułam nagły przypływ ciepła na sercu. - Wolę zostać tutaj z Angie. Ona jedna mnie kocha i rozumie. I choć nie zawsze wszystko idzie po jej myśli, wolę żyć z nią niż mieszkać w domu, gdzie nikogo nie obchodzę!
- Bez gadania! - warknął German, chwycił go w pasie i zaciągnął do samochodu.
Dzieciak próbował się wyrwać, jednak na darmo. Zdołał jedynie pokazać mi przez szybę auta swój mały palec. Mogłoby wydawać się, że to nic takiego, jednak wiedziałam, że oznacza to, iż jest ze mną, dodaje mi otuchy i mówi mi "nie daj się". A jednak, Germanowi się udało. Odebrał mi jedyną osobę, na której mi zależało.
Wysłuchałam w spokoju kazania, jakie sprawił mi policjant, a następnie zataczając się weszłam do mieszkania. Na miejscu zamknęłam się na cztery spusty i od razu ruszyłam do sypialni. Położyłam się do łóżka i prawie natychmiast zasnęłam.
Nazajutrz obudził mnie paskudny ból głowy. Postanowiłam, że muszę wstać, przecież trzeba wyszykować Javiera do szkoły... I w tamtej chwili uderzyła mnie brutalność rzeczywistości. Zabrali mi go. Zabrali mi mojego małego Javiera. Po moim policzku spłynęła pojedyncza łza. Wszyscy, których kochałam mnie opuszczali. Nie widziałam sensu w tym, aby wstawać.
Minęło kilka dni. Niewiele jadłam. Moim pożywieniem była rockowa muzyka, która całymi dniami rozbrzmiewała z odtwarzacza. Czasami przysłuchiwałam się rozmowom sąsiadów, które słychać było zza cienkich ścian. Dowiedziałam się, że Juan zdradził Hanę, Cristina ma problemy finansowe, a państwo Geld kupili nowy tapczan do pokoju, o którego kolor i miejsce ustawienia długo się kłócili.
Rzadko wychodziłam z sypialni, nie mówiąc już o opuszczaniu mieszkania - tego nie zrobiłam ani razu od czasu odebrania mi Javiera. Kończyły mi się pieniądze. Nie miałam pracy, nie miałam się z czego utrzymać. Zaczynało brakować mi na jedzenie, nie wspominając o czynszu. Ale prawdę mówiąc, niewiele mnie to w tamtej chwili obchodziło. Jedyne, czego pragnęłam to zostać już na zawsze w łóżku i słuchać muzyki, która tak boleśnie przypominała mi zmarłym złodziejaszku. O tych cudownych chwilach, które spędziliśmy we trójkę - ja, on i Javier. Tego już nie było. To już nigdy nie miało wrócić. Wyłączyłam moją komórkę. Nie miałam ochoty na kontakt ze światem zewnętrznym. Nie chciałam iść na przód.
Aż któregoś dnia stało się to, czego od jakiegoś czasu się obawiałam - ktoś zadzwonił do drzwi. Z początku nie miałam zamiaru otwierać, jednak przybysz najwyraźniej nie zamierzał dać za wygraną. Po kilku minutach wstałam w końcu z łóżka i ledwie słaniając się na nogach, doszłam w końcu do drzwi, unikając przy tym zatrzymywania się przy lustrach. Bałam się tego, jak mogłabym wyglądać.
W momencie, gdy otworzyłam drzwi spełniło się kolejne z moich najczarniejszych przypuszczeń. W drzwiach stanął pan Carlos Ricachón - właściciel budynku. Był to mężczyzna w średnim wieku o ogromnej tuszy, pozbawiony szyi i znacznej ilości włosów na okrągłej głowie. Wiedziałam, po co przyszedł. Zalegałam z opłatami za mieszkanie. Prawdę mówiąc, nie miałam już z czego zapłacić.
- Nie będę owijał w bawełnę, sprawa wygląda tak: płacisz albo spadasz - warknął.
Wyciągnął w moją stronę ogromną dłoń. Nie miałam wyboru, musiałam się wynieść.
- Nie mam - szepnęłam.
- W takim razie musisz opuścić moją kamienicę. Masz czas do osiemnastej, żeby pozbierać swoje manatki i spadać. Żegnam.
Zatrzasnął mi przed nosem drzwi mieszkania i zniknął, stawiając ciężkie, niczym rozeźlony słoń, kroki.
___________________________________________
Ta dam XD 96 poszła :D
Żeby nie było wątpliwości - nie przywiązujcie się do Ciro, póki co nie zamierzamy go powtórnie wykorzystywać przy upijaniu Angeles :D
Czo jest nie tak z księdzem?
Gdzie zamieszka Angie?
I czemu wciąż wrzucamy nowych bohaterów?
Piosenkę mam nadzieję, że poznaliście.
Que la fuerza esté con vosotros. ♥
J & B