niedziela, 31 sierpnia 2014

Rozdział 105

Rozdział 105.

Gdy skończyliśmy śpiewać, usłyszałam dźwięk syreny policyjnej. Po chwili ucichła, co mogło oznaczać tylko jedno - radiowóz zatrzymał się na naszej ulicy. Obawiałam się najgorszego - bawiliśmy się zbyt dobrze.

- Dzień dobry, starszy aspirant José Martinet - usłyszałam nagle.
Odwróciwszy się, dostrzegłam, iż ogrodu wkroczyło dwóch mężczyzn w mundurach - jeden wyższy, drugi niższy. Nieomal jęknęłam. Czy zawsze musiałam trafić na tę dwójkę? Czy to właśnie oni zawsze wysyłani byli do takich spraw? A może po prostu personal policji w Boskim Buenos był tak ubogi?
- Dobry wieczór - powiedział German.
- Dostaliśmy zgłoszenie, że nie przestrzegają państwo ciszy nocnej i tworzą potencjalne zagrożenie pożarowe. 
Wtem policjant mnie dostrzegł i uśmiechnął się szeroko. Odpowiedziałam tym samym.
- Cześć! - rzuciłam.
- Znacie się? - wtrącił się mój ukochany.
- Tak jakby. Aresztował nas, gdy nawrzeszczałeś na parę w parku. Wiesz, po tym, jak bawiliśmy się na placu zabaw. A potem wypuścił mnie z celi, gdy byłam aresztowana za... ostatnie wybryki... - szepnęłam. 
- Wiedzą państwo, że za nagminne, zdaniem naszego informatora, tego rodzaju zachowania, grozi areszt, ograniczenie wolności lub grzywna? 
- Kto to widział! - zawołała niespodziewanie Brunhilda.
Spojrzenia wszystkich zgromadzonych zwróciły się w stronę tego diabła w skórze niskiej staruszki. Ona jednak kontynuowała. 
- Ludzie kulturalnie urządzają przyjęcie, a już się jakiś cymbał ich czepia! Jestem pewna, że dzwonił ten z tego zielonego domu naprzeciwko, prawda?! Bo muszą państwo wiedzieć, że bardzo ciężko przyjął moją odmowę w sprawie wspólnego wyjścia do teatru. Tak czy inaczej, mój wnuk i... ta oto kobieta - wskazała
chudym palcem na mnie - urządzili ten jeden raz eleganckie przyjęcie, a już ktoś próbuję im przeszkodzić. Powinien pan pochwalać to, iż ona wraca na drogę prawa, choć tej cudzołożnicy idzie bardzo powoli! Sąsiedzi byli poinformowani o zabawie. Osobiście ostrzegłam ich, że z pewnością będzie hałaśliwie i rozbrzmi fatalna muzyka. Nikt nie zgłosił zastrzeżeń!
"A któż śmiałby?" - pomyślałam. 
- Tak czy inaczej, stwarzają państwo zagrożenie pożarowe... - policjant starał się przerwać monolog Brunhildy.
 - Rzeczywiście, bo przecież nie wolno już palić świec! W moim domu, we Fracji, co wieczór palą się świeczki zamiast tych okropnych żarówek i nigdy nic się nie wydarzyło. Co więcej, to... Jak to się teraz tak idiotycznie mówi... To ekologiczne! A nie musielibyśmy tego robić, gdyby nie zgasło światło. Jutro sama zadzwonię po elektryka! Teraz proszę wybaczyć, ale przeszkadza nam pan. Germanku, odprowadź, proszę, tego miłego pana do wyjścia - babcia Germana powiedziała to wszystko w taki sposób, w jaki rodzice zwracają się do dziecka.
Policjant stał z głupią miną. Opuścił nawet palec wskazujący, który uprzednio uniósł w geście pouczenia.
- Wobec tego... Chyba rzeczywiście... Wezwanie było nieuzasadnione... - wyjąkał. - Ale przynajmniej wygrałem dychę. 
- Jak to? - spytałam.
- Założyłam się z kolegą, że znowu idzie o ciebie - rzucił. - Mogę wam tylko zrobić zdjęcie na dowód?
Pokiwałam odruchowo głową. Mężczyzna wyjął szybko telefon i wykonał kilka fotek. Zauważyłam, że German uśmiecha się głupkowato. Javier natomiast chyba usiłował "zrobić mu rogi".

- Dzięki. To ja już... Do widzenia. Miłej zabawy - rzucił i poszedł sobie.
Popatrzałam zdumiona na Brunhildę.
- Bardzo pani dziękuję, ja... - zaczęłam.
- Dalej uważam, że do damy ci daleko. Niestety, raczej się ciebie nie pozbędziemy, więc mogę się tylko modlić, abyś szła ku lepszemu. Choć i w to wątpię... Zrobiłam to tylko dlatego, że German ma mnie zaprowadzić do ołtarza. Ot co! - powiedziała grobowym tonem starsza pani i razem z Cromwellem ruszyła w stronę stołu z przekąskami.
- Aha... - mruknęłam. 
Gdyby dziesięć minut wcześniej ktoś zapytał mnie, jak zareagowałaby Brunhilda, gdyby przyszła policja, to odpowiedziałabym, że sama nakreśliłaby im listę moich przewinień, wskazała mnie i pomogła założyć kajdanki. A tu takie coś... Idziemy ku dobremu. 

Goście powoli zaczęli wychodzić. Z ogrodu zniknęły instrumenty, stoły, świece i inne ślady przyjęcia. Ramallo i German jakimś cudem sprawili, że w domu znów był prąd. Tylko ja zostałam koło krzewu róż. Wdychałam ich słodki zapach, który jakby umocnił się z nastaniem nocy i rozkoszowałam się wspomnieniem wieczoru. 

- Byłaś wspaniała - pan domu pojawił się u mojego boku.
- Ale bohaterką zabawy pozostaje Brunhilda... - odparłam na wpół żartobliwie, odwracając się do mężczyzny. 
Teraz woń róż przyćmił zapach jego wody kolońskiej. Czekoladowe oczy Germana wpatrywały się we mnie z miłością. Uśmiechnęłam się lekko. 
- Pięknie wyglądasz... - szepnął mi na ucho, a ja zarumieniłam się jak mała dziewczynka.
- Dziękuję. 
Zbliżyłam się do ukochanego, stanęłam na palcach i uparłam dłonie na jego klatce piersiowej. Nasze usta dzieliło kilka centymetrów. German pochylił się i pokonał dzielący nas dystans. Jego gorące usta musnęły delikatnie moje. Smakowały kawą, czekoladą i pomarańczami. Mężczyzna objął mnie. Nagle nasz pocałunek stał się bardziej namiętny. Zacisnęłam palce na jego krawacie. Marzyłam, aby ta chwila trwała wiecznie. German odsunął się na chwilę tylko po to, aby szepnąć mi na ucho:
- Wiesz, w domu byłoby nam wygodniej. 
Przewróciłam oczami i odkleiłam się od niego.
- Skoro tak, to chodźmy... - mruknęłam głosem, który w najlepszym wypadku można było nazwać parodią uwodzicielskiego. 
Mężczyzna zaśmiał się cicho i pokiwał głową. 


Otworzyłam wolno oczy. Zegarek na szafce nocnej wskazywał ósmą. Rozejrzałam się. German musiał niedawno wstać. Przeciągnęłam się i usiadłam na łóżku. Wstałam i lekko się zataczając dotarłam do drzwi. Po zmierzeniu się z wyzwaniem, jakim było wykonanie porannej toalety, wbiłam się w jasne dżinsy i luźną bluzkę na ramiączka w beżowym odcieniu. Wróciwszy na chwilę do sypialni, zabrałam stamtąd komórkę, podłączyłam do niej słuchawki i założyłam je na głowę. Mając nadzieję, że nieco się rozruszam włączyłam piosenkę "Sky full of stars". Zaczęłam kiwać się w rytm muzyki i tanecznym krokiem wyszłam z pomieszczenia. Schodziwszy po schodach, czułam się już znacznie lepiej. W pewnym momencie niespodziewanie na kogoś wpadłam.
- O rany... Znaczy, przepraszam, pani Brunhildo - wymamrotałam, zdejmując słuchawki.
- Znów słuchałaś tego jazgotu? - wypaliła.
- Panią też miło widzieć - mruknęłam pod nosem.
- Powtarzam, zgnije ci od tego mózg! Swoją drogą wczoraj przyjęcie, które wczoraj urządziłaś było... całkiem niezłe - dodała niechętnie, gdy miałam zamiar już odejść.
- No tak... em... chyba wszyscy dobrze się bawili... - zaplątałam się.
- Nie mogło równać się z tymi, które ja organizowałam siedemdziesiąt lat temu, ale rzeczywiście, udane.
Uśmiechnęłam się z niedowierzaniem, niezdolna wykrztusić choćby słowo. Brunhilda była dla mnie prawie... miła.
- No dobrze... Idę na śniadanie, Olga chyba już czeka - wykrztusiłam w końcu.
- Tylko za bardzo się nie obżeraj! - warknęła na odchodne.
- Jak bym śmiała - mruknęłam pod nosem, wkładając na powrót słuchawki i czując jak wraca mi dobry nastrój.
Wchodziłam właśnie do salonu, gdy poczułam, że ktoś łapie mnie za rękę.
- Javier, co ty... - zaczęłam.
- Chodź na chwilę, jest sprawa! - szepnął i pociągnął mnie w stronę tarasu.
Wyszłam za nim, czując ciepłe promienie słoneczne głaszczące moja skórę. Chłopiec zamknął za sobą cicho drzwi. Ponownie wyjęłam słuchawki z uszu.
- Młody, co się stało? - zapytałam. - Chcemy kogoś zamordować czy coś?
Kąciki jego ust drgnęły, ale nie roześmiał się.
- Angie, to poważna sprawa! - zawołał.
- Już kogoś zamordowałeś? - nie potrafiłam się powstrzymać.
Maluch przewrócił oczami.
- Skup się! Musisz mi pomóc! Powiedz, co lubią dziewczyny?
Osłupiałam.
- Eee... Kwiatki jakieś? Czekaj, a o co chodzi?
- Chcę zrobić wrażenie na dziewczynie - wyjaśnił.
- Przecież potrafisz robić wrażenie. Nie pamiętasz, jak podrywałeś Violettę? Tuż po przyjeździe...
- Ale to jest specjalna dziewczyna! Gdyby taka nie była, już bym ją miał u stóp!
- Czy ktoś tu nie jest zarozumiały?
- Angie, popatrz na mnie. Jestem przystojny, gram na perkusji, nie mam sobie równych w sporcie... W klasie co druga się we mnie kocha.
- Dobrze, dobrze, skromnisiu. Czyli to nie jest dziewczyna z klasy? A o kim w ogóle mówimy? Bo dziewczyny są różne.
Javier zarumienił się lekko. Domyślałam się oczywiście, o kogo chodzi, ale byłam ciekawa, czy sam mi powie.
- Chodzi o... O Ca- Carmen - wyjąkał cicho.
- Podoba ci się?
- Pocałowałem ją wczoraj - przyznał się. - Ona jest idealna. I dla tego chciałbym coś dla niej specjalnego zrobić albo coś jej dać.
Rozczuliło mnie to, jak bardzo chce jej zaimponować.
- Pocałowałeś ją? - zdziwiłam się.
- Przecież mówię! - zirytował się. - Jak myślisz, co mogłoby ją uszczęśliwić?
- A ona cię lubi?
- Jakby mnie nie lubiła, to by mnie trzasnęła w twarz, gdy próbowałbym ją pocałować. Ale tego nie zrobiła, więc...
Cóż, żelazna logika.
- No tak. Więc może po prostu się z nią spotkaj. Jeśli jej się podobasz, to zależy jej na tobie, a nie na kwiatkach czy bombonierkach.
Chłopiec westchnął.
- Wiem! Ale chcę jej coś podarować! - zawołał zniecierpliwiony. - Co może się jej podobać?
- Może... Napisz jej piosenkę? - wpadłam na pomysł. - Już kiedyś z Miquelem napisaliście...
- Wreszcie mówisz do rzeczy! Dzięki, Angie! - powiedział i przytulił się do mnie. - Jesteś genialna! Muszę teraz tylko złapać tego dawnego kolesia Violi, on mi pomoże. Wiesz, tego fajnego w skórzanej kurtce.
Diego pomoże dziewięciolatkowi napisać piosenkę dla dziewczyny. A myślałam, że widziałam już wszystko.
- Doskonale.

Śniadanie przebiegło w wyjątkowo miłej atmosferze. Wszyscy domownicy byli ożywieni po wczorajszym wieczorze. Z wieży leciał cicho jeden z koncertów Beethovena. Czułam się jak w raju. Podniosłam do ust filiżankę z czarną jak źrenica oka kawą i napawałam się jej ostrym zapachem. Upiłam łyk, czując jak gorący, gorzki napój drażni moje podniebienie.

- Co zamierzasz dzisiaj robić, Angie? - zapytał znienacka German, przerywając moją chwilę rozkoszy.
Pytanie padło tak niespodziewanie, iż zakrztusiłam się kawą. Kaszląc, machnęłam ręką do rwącego się do pomocy pana domu, co miało kazać mu pozostać na miejscu. Niestety, zrobiłam to dłonią, w której nadal trzymałam delikatną, porcelanową filiżankę wraz z zawartością. Napój wylał się na obrus, drewniane panele i moją koszulę, parząc niemiłosiernie mój brzuch, a naczynie wypadło mi z ręki i uderzyło o podłogę.
- Chole... - zaczęłam, ale w porę ugryzłam się w język. - Cholesterol mam przynajmniej w normie.
Zrobienie z siebie idiotki jest w końcu mniejszym złem niż rzucanie mięsem przy stole.
- Ja, gdy byłam w twoim wieku, nie byłam tak niezdarna - powiedziała Brunhilda grobowym tonem.
- Taa, słyszałam już tę śpiewkę... - szepnęłam i dodałam głośniej. - Przepraszam bardzo! Ja to zaraz posprzątam...
Wstałam, ale Olga mnie uprzedziła i wytarła błyskawicznie panele oraz stół. Schyliłam się, podniosłam filiżankę i przyjrzałam jej się. Niewielka, z białej, delikatnej porcelany, ozdobiona niebieskim wzorkiem. Bardzo ładna. Obróciłam ją i dostrzegłam niewielkie wyszczerbienie.
- Przepraszam, ale trochę się wyszczerbiła. Ledwie to widać... - zaczęłam powoli.
"Kurczę, brzmię jak ta brunetka w telenoweli." - pomyślałam.
- To tylko filiżanka - rzucił szybko German.
Miało mnie to pocieszyć, ale tylko pogłębiło wrażenie, że jesteśmy podobni do bohaterów serialu, który oglądałam z Juliem.
- Ale już nie pasuje do kompletu! Musimy ją wyrzucić! - zaczęła lamentować Olgita.
- Trudno, wyrzucimy... - German starał się wszystko ułagodzić.
- Skoro i tak mamy ją wyrzucić... - rzekłam cicho. - To czy mogłabym ją oddać Robertowi? On zbiera wyszczerbione filiżanki...
Nagięłam trochę prawdę, ale chyba nikt poza Ernesto tego nie zauważył. On uśmiechał się do mnie drwiąco. Miałam szczerą ochotę, aby oblać gorącą kawą ten jego szary sweterek.
- Świetny pomysł! - Violettę dzisiaj rozpierał entuzjazm.
- Ekhm... Panno Ange... Angie, wydaje mi się, że powinnaś czym prędzej zmienić koszulkę i polać brzuch zimną wodą - wtrącił się cicho Miquel.
Gdy to rzekł, poczułam falę bólu promieniującą od poparzonej skóry.
- Punkt dla ciebie! - zawołałam i pobiegłam czym prędzej do łazienki na górze.

Gdy beżowa bluzka została zastąpiona białym t-shirtem z napisem "Bonjour", a skóra na brzuchu ochłodzona, zeszłam na dół. Filiżanka stała na blacie. Włożyłam ją do torebki, poinformowałam Germana, że idę ją oddać i wyszłam z domu. Pogoda była wprost idealna. Ciepło, ale niezbyt gorąco. Po niebie płynęło leniwie kilka przypominających owieczki chmurek. Założyłam słuchawki na uszy i puściłam utwór "Walking on sunshine" i ruszyłam w stronę niewielkiego kościoła. Po drodze uśmiechałam się do napotkanych ludzi. Dzień idealny.

Wtem poczułam kuszący zapach pieczywa, który wydobywał się z piekarni. Bez namysłu weszłam do środka i poprosiłam o kilka pączków. Ospały sprzedawca wręczył mi je bez entuzjazmu. Podziękowałam grzecznie i wyszłam z budynku, podśpiewując pod nosem. W końcu dotarłam przed zielone drzwi plebani. Zastukałam energicznie, czując rozpierającą mnie radość.
- O! anienka Angeles! - zawołała na mój widok moja ulubiona zakonnica.
- Dzień dobry! - odkrzyknęłam i uściskałam ją. - Jest ksiądz Robert?
- W gabinecie! A co panienka taka szczęśliwa?! - odparła i zanim odpowiedziałam, skryła się w kuchni.
Pokręciłam wesoło głową i zapukałam do drzwi gabinetu. Kiedy tylko usłyszałam "proszę", wpadłam gwałtownie do środka, nieomal przyprawiając Oscuro o zawał.
- Cześć, mój ulubiony schizofreniku! - przywitałam się wesoło.
- Witaj, Angeles - jego głos był jak zawsze spokojny. - Co cię sprowadza?
- Nie mogę po prostu mieć ochoty, aby się spotkać z przyjacielem? - zapytałam wesoło. - Dobrze, dobrze. Wyszczerbiłam przy śniadaniu filiżankę i Olga chciała ją wyrzucić. Pomyślałam, że może byś jej zapewnił dom.
Mówiąc to, zrobiłam tak przygnębioną minę, że Robert aż się roześmiał.
- Niech będzie. Dołączy do ułomnych kolegów. Postaw ją proszę na kredensie. Na honorowym miejscu - rzekł i wskazał na mebel.
Położyłam delikatnie niewielkie naczynie w wyznaczonym miejscu i usiadłam na krześle przed biurkiem księdza.
- Nie masz ochoty na mały spacer do parku? Muszę wysłać pewien list, a tam znajduje się najbliższa skrzynka...
- Tak, chętnie pójdę na spacer z moim ulubionym księdzem - powiedziałam wesoło. - List? Hmm... Czyżbyś ukrywał jeszcze jakieś em... ciemne sprawki?
Robert roześmiał się.
- Skądże znowu! To tylko odpowiedź na propozycję pewnego księdza z parafii świętego Bogdana w Rosario... Niestety musiałem odmówić mu pożyczenia relikwii Krzyża, jakie przechowujemy w naszej świątyni. Oczywiście nie on pierwszy nas o to prosi - zachichotał Oscuro.

Kilka minut później list znajdował się już na dnie skrzynki, my natomiast zajęliśmy miejsce na jednej z parkowych ławek.

- Wydajesz się dzisiaj jakoś ponad miarę podekscytowana - zauważył Robert, wzdychając.
- Tak! To jest... Tak jakoś... A, właśnie! Ta Emilie jest niesamowita! Przedstawiłeś ją jako jakąś zdołowaną staruszkę, a ona jest przecież całkiem...
- Terapia skutkuje - przyznał. - I choć na to nie wygląda, ma trzydzieści dwa lata.
- Jest świetna! Taka pozytywna i w ogóle!
Nagle mój telefon zadzwonił. Spojrzałam na wyświetlacz, ale numer był nieznany.
- Nie krępuj się - mruknął, wskazując na moją komórkę.
Kiwnęłam głową i odebrałam.
- Angeles Saramego, słucham?
- Dzień dobry, dzwonimy ze Szpitala św. Anny w Glasgow - powiedział męski głos po angielsku. - Chodzi o pani matkę, panią Angelicę.
Zmarszczyłam brwi, starając się zrozumieć dziwaczny akcent rozmówcy.
- Co z nią? - zapytałam po angielsku.
Uczyłam się tego języka w szkole, ale mało co pamiętałam.
- Trafiła do szpitala z powodu omdlenia, ale podczas badań wyszło na jaw, iż może być chora. Choć nie jest to jeszcze w pełni potwierdzone, podejrzewamy chorobę Alzheimera. Pani matka podała panią jako osobę najbliższą. Dlatego prosilibyśmy, aby przyjechała ją pani odebrać, jeśli to możliwe. To dość zaawansowane stadium, więc wymaga stałej opieki. Jest... Przykro mi to mówić, ale pani Angelica powoli umiera. Nie wiemy, ile to potrwa. Może kilka dni, a może parę lat. Choroba przebiega tu dość niezwykle.
Czy nikt nie uczy tamtejszych lekarzy owijania w bawełnę?
- Oczywiście. Przyjadę tak szybko jak to możliwe... - zaczęłam, ale nagle usłyszałam odgłos szarpaniny.
- Daj mi to! - rozpoznałam głos mamy. - Angie, skarbie, mogłabyś przyjechać? Bo nie wiem, co się dzieje. Ci wszyscy domorośli lekarze gadają po angielsku, a ja...
- Mamo, co ty w ogóle robisz w Szkocji? - zapytałam.
- Przyjechałam tu, aby... Nie pamiętam właściwie. Ale to było coś ważnego.
Znów odgłosy walki.
- Córeczko, oni łażą tutaj w kiltach! Pomóż mi...
Rozmowa gwałtownie skończyła się. Najnowsze informacje jeszcze do mnie nie docierały.
- Cholera jasna! - zaklęłam nagle.
- I dobry humor diabli wzięli... - mruknął ksiądz. - Co się stało?
- Moja mama ma prawdopodobnie Alzheimerra i mam ją odebrać ze szpitala - wymamrotałam.
- To nie najlepiej... A gdzie jest ten szpital? Mogę cię podwieźć...
- W Glasgow. W Szkocji.
- Jasny gwint! - teraz Robert zaklął. - Czyli lecisz do Szkocji?
Jego twarz była spokojna, ale w ciemnych oczach dostrzegłam zdumienie.
- Na to wygląda...
- Mogę polecieć z tobą... Jeżeli chcesz, oczywiście.
Zamrugałam zdumiona.
- Byłoby miło, ale masz tu parafię, syna, ukochaną i psychiatrę.
- Tak, ale dobrze byłoby zobaczyć rodzinne miasto. Urodziłem się tam - wyjaśnił.
- Serio? W Glasgow?
- Nie zauważyłaś, że mówię z akcentem?
Punkt dla niego.
- Dobrze, ale... - zaczął, lecz nie było dane mu dokończyć.
W tym momencie z krzaków wyskoczyła znikąd pojawiła się za nami pani Malvada w swoim odwiecznym czarnym płaszczu.
- A więc Szkocja, zgadza się? - powiedziała sprężyście.
- Piękny dzień, czyż nie, Silvio?
- Witaj, Oscuro - wycedziła.
- Oświeć mnie, moja droga, co dziś skłania cię to podsłuchiwania cudzych rozmów?
Przysłuchiwałam się tej wymianie zdań w osłupieniu.
- Interesy, drogi Robercie - odparła, akcentując dwa ostatnie słowa. - Tak się składa, że od dawna planuję odwiedzić Glasgow.
- Och, doprawdy? I co, liczysz na to, że zabierzesz się z nami?
- Naturalnie. No, chyba, że Angeles ma coś przeciwko.
Zadrżałam na dźwięk swojego imienia.
- Ja... Nie no, w porządku... - wykrztusiłam.
- A więc ustalone - uśmiechnęła się. - Doskonale, wyruszymy więc jutro. Zajmę się biletami. Poinformuję was telefonicznie o godzinie odlotu. Do zobaczenia.
Po tych słowach zniknęła. Popatrzyłam zdezorientowana na Oscuro. Odpowiedział mi wymownym spojrzeniem.

Wróciłam do domu kilkanaście minut później. Weszłam do kuchni i ukryłam twarz w dłoniach. Nie miałam pojęcia, co ze sobą zrobić. Przede wszystkim musiałam powiedzieć Germanowi o wyjeździe. Jak to przyjmie? Westchnęłam. Życie uwielbia płatać mi figle. Kiedy już ma się ułożyć, nagle wszystko się rozsypuje jak domek z kart. Odetchnęłam głęboko i policzyłam w myślach do trzynastu.

- Angie, jak było u księdza Oscuro? - rozległ się czyiś głos.
Szybko się wyprostowałam, położyłam dłonie na blacie i uśmiechnęłam się sztucznie.
- Wspaniale - skłamałam.
Nie było to do końca kłamstwo. Wizyta się udała. To informacje, które podczas niej otrzymałam, kompletnie mnie przygnębiły.
- Na pewno? Twarz panienki zdaje się zaprzeczać - Ramallo uśmiechnął się ciepło i popatrzał mi w oczy. - Coś się stało?
Ramanszi. Westchnęłam cicho.
- Dostałam wiadomość, że moja mama jest w szpitalu - wyjaśniłam. - Będę musiała do niej jechać.
- Czy to coś poważnego?
- Inaczej nie musiałabym jechać.
- Czyli... twoim celem jest Madryt?
- Niezupełnie. Mama przebywa w szpitalu w Glasgow.
Ramallo zacmokał. No tak, Szkocja. Popatrzył na mnie z miną wyrażającą głównie smutek. Ewentualnie z nutką ciekawości. Właściwie ciężko było stwierdzić. Ten mężczyzna nieczęsto wyrażał emocje...
- German wie? - spytał w końcu.
- Nie wie. A ja nie mam pojęcia, jak mu o tym powiedzieć. To skomplikowane... Ja... pewnie chciałby jechać ze mną, ale, widzisz Ramallo, nie wiem, czy okaże się przydatny w tej sytuacji. Chyba wolę załatwić to sama. Problem w tym, że powiedzieć mu powinnam - zakończyłam niezgrabnie.
- Kiedy jedziesz?
- Jutro.
____________________________________________
Tak oto mamy rozdział numer sto pięć. 
W sam raz na pozytywne zakończenie wakacji.
Szkocja? My chyba zaczynamy wariować, naprawdę.
Jak zareaguje German? Co z mamuśką Angie?
To i jeszcze więcej - już w wkrótce. :D

Saludos y besitos. ♥

J & B

PS. Życzymy Wam pomyślności i wytrwałości w nowym roku szkolnym. Mamy też nadzieję, że wakacje 2014 się Wam udały. :-)

11 komentarzy:

  1. Córeczko, oni tu chodzą w kiltach
    Hahahahahahahaha nieeeeee płacze hahaha. XDDDD
    Ale taka przygoda - ksiądz, jakoś zbytnio nie ulubiona pani... Jeszcze German i będzie naprawdę świetna przygoda. :D
    No cóż pięknie, jeszcze Brunia się przekonuje do Angie, co za szok. Ciekawe czy chociaż przez 1 dzień przestanie jej wytakac błędy...
    No cóż czekam na nexta.
    Co do wakacji - niestety nie były zbytnio dobre... Ale bardziej się przyjmuje tul, ze od wtorku wstawanie o 6:30 ;(
    Czekam na nexta jak zwykle genial.

    OdpowiedzUsuń
  2. Woooww nie no tego sie nie spodziewalam..Alzheimer? Mam nadzieje ze bedzie dobrze.. A tak w ogole o świetny rozdzial! Czakam na nexcika;DD //Lucía xD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Alzheimer górą. xD My to mamy pomysły. Dzięki. Trzymaj się ciepło. :D

      Usuń
  3. Super, szybko next :-D nie wiem dla czego ale chciała bym że by angelica umarła xD :-D

    OdpowiedzUsuń
  4. prawie tak fajny jak nasze rozmowy na twitterze :D

    OdpowiedzUsuń
  5. świetny rozdział
    córeczko oni chodzą tu w kiltach! Rozwaliło mnie
    czekam na next i zapraszam do mua
    http://angiegermangermangie.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń